15 lutego 2021

Od Płonącego Konara "Spadające gwiazdy"

Zapadał wieczór, chyba najbardziej mroźny jaki zdarzył się tej Porze Nagich Drzew. Na podwórku, tuż przy jednym z okolicznych domów siedziała para — jeden pies był duży i masywny, praktycznie cały biały, gdyż śnieg przykrył jego rudawy grzbiet; drugi zaś — maleńka suczka o sierści w kolorze cynamonu — z zachwytem patrzył na swego towarzysza, nie mogąc oderwać od niego oczu i z trudem powstrzymując drżenie, które nawet nie wiadomo, czy powstało wskutek zimna, czy też ekscytacji.
— Na mnie już czas, Łaniu. — Westchnął pies, mimo że nie chciał jeszcze się rozstawać. 
— Już musisz iść? Nie opowiedziałeś mi jeszcze o Gwiezdnych. — Suczka jakby skurczyła się w sobie; iskierki w jej oczach zgasły nagle.
— Niestety, po zachodzie słońca po okolicy lubią się kręcić różne podejrzane typy — wyznał.
— Myślałam, że umiesz pokonać takich jednym pchnięciem łapy, sam tak mówiłeś — zauważyła Łania, a w jej oczach zebrały się łzy.
— Oczywiście, że potrafię, ale oni często chodzą w dużych grupach od naszej ostatniej walki; chyba czują się ciut zagrożeni. — Zaśmiał się. — W każdym razie, nie powinienem lekceważyć przewagi liczebnej, zwłaszcza że ci panowie raczej zdążyli mnie znielubić.
Łani pokręciła głową z niedowierzaniem. Jak ktoś mógł znielubić dzielnego psa, który walczył w imię swojej rodziny? 
— A gdyby mnie zaatakowali, obroniłbyś mnie? — zapytała; jej ślepka wciąż mokre były od łez.
— Przecież to chyba jasne! Jak mogłaś w ogóle pomyśleć inaczej?! 
— Przepraszam... — Zapłakała, spłoszona jego podniesionym głosem i odwróciła głowę. — To przez to zimno czuję się tak słabo...
— Ej no, nie rozklejaj się Łanieczko, nic takiego się nie stało — próbował ją uspokoić, ale płacz wzmógł na sile.
Przytulił się więc do Łani, delikatnie kładąc pysk na jej głowie i słuchał ściekania łez z zapłakanych oczek, których zupełnie nie miał ochoty teraz oglądać. Drżała cała, dygotała pod jego naciskiem, nie mówiąc jednak nic, od czasu do czasu siorbiąc tylko nosem.
— Lepiej będzie jak pójdziesz do domu, widać już księżyc, znowu się przeziębisz w taką zimnotę — wymamrotał zakłopotany, gdy trochę się uspokoiła, odsuwając się od niej na długość lisiego ogona.
— A... a jeśli ty też zachorujesz? — zmartwiła się, nie przejmując się swoim stanem.
— Nie martw się o mnie, wojownikom mróz niestraszny — uśmiechnął się, pewny że ma rację, polizał ją raz za uchem i dwa razy po pysku, i przeskoczył przez niskie ogrodzenie.
Co do choroby, mylił się.

***

Zasnął z myślą, że dzisiejsze niebo i księżyc jawiły się jakoś inaczej niż zwykle, na co zwrócił uwagę, gdy wracał do obozu. 
Błogi stan nieświadomości, jaki dotyka każdego pogrążonego we śnie rozpłynął w ciągu pierwszej pół godziny, od kiedy zamknął oczy, uprzednio moszcząc się między innymi wojownikami Industrii. Jego wyobraźnia (czyżby ona?) przeniosła go nad skraj lasku, przy którym rysowała się czarna i nieruchoma tafla jeziora, przejrzystego jak lustro. Wiedział, że jest w tym miejscu po raz pierwszy, gdyż nie przypominało żadnego widoku, które do tej pory widział w życiu. Rozejrzał się, ale w pobliżu nie było żadnej żywej duszy, zaniepokoił się więc, ale wstał i zaczął iść wzdłuż brzegu, licząc w duchu, że sen sam odkryje przed nim karty.
Z nieba spadła gwiazda — upadła mu do łap, chyląc jasną głowę i rozświetlając ciemność panującą na brzegu, tak migocząca, że ciężko było skupić na niej wzrok. Zaraz oślepiła go zimnym, ostrym światłem, lecz była przy tym tak magnetyzująca, że Płonący nie potrafił przenieść wzroku na nic innego, patrzył więc i torturował swoje oczy. Gwiazda odskoczyła od niego i podleciała na sam środek jeziora, które stało się bielsze niż najczystszy śnieg, by tam wreszcie przybrać formę. 
Spojrzała niego para mądrych, błyszczących oczu — jedyna rzecz, którą widział zupełnie wyraźnie, gdyż kontury ciała rozmywały się i opalizowały nieziemską aurą tak, że ciężko było wysunąć jakiekolwiek wnioski dotyczące aparycji istoty, wiedział jednak, że była ona psem. Zamrugał i gdy znów otworzył oczy, przed nim stała, na nieruchomej powierzchni jeziora, średniej wielkości suczka ze stojącymi uszami, jasnym, rudym grzbietem (ale nie tak rudym jak jego własny) i puchatym, zakręconym ogonem...
— Milczący Kwiat!
Dotarło do niego wtedy, że znalazł się we śnie zesłanym przez przodków i oszalały rzucił się do wody.
— Nie! Nie nie nie! — krzyczał, krztusząc się słoną wodą, śliną i łzami, wzniecając potężne fale. Suczka zakołysała się, nic sobie nie robiąc z tego aktu rozpaczy; uśmiechnęła się tylko współczująco, jakby i jej łamało się serce.
— Nie jestem Milczącym Kwiatem, Płonący Konarze — przemówiła, podchodząc bardzo blisko, a jemu natychmiast przeszedł atak. Mimo łudzącego wręcz podobieństwa do jego matki, suczka miała głos o wiele wyższy, młodszy i rozćwierkany jak u słowika. — Możemy porozmawiać?
Płonący kiwnął głową, wciąż stojąc w wodzie; zrobiło mu się wstyd, że tak łatwo uwierzył w śmierć Milczącego Kwiatu.
— Czasem zdarza się tak, że gwiazdy spadają z nieba. A czy słyszałeś może o gwiazdach, które rodzą się na ziemi i dopiero po pewnym czasie wzlatują w niebo? — zapytała, mierząc go łagodnym spojrzeniem. Pachniała słodko jak dojrzały owoc.
— Czy to nie my, wojownicy, którzy po śmierci wstępują w szeregi Gwiezdnych? — wysnuł hipotezę, a tajemnicza suczka potwierdziła krótkim skinieniem.
— Z radością witamy każdego nowego psa, który zakończył życie przeżyte zgodnie z Kodeksem, a nader chętnie przyjmujemy do siebie tych, którzy polegli w jego obronie. — Tu spojrzała na niego surowo, nawet trochę karcąco, lecz po chwili oczy zaszły mgłą smutku. — Niestety, śmierć, która was czeka nie będzie ani słuszna, ani honorowa.
Pies zląkł się; woda wokół niego na nowo znieruchomiała i zaczęła zamarzać, unieruchamiając mu łapy.
— Śmierć, która was czeka, może zupełnie zniszczyć odrodzone klany — podjęła znów. — Nie chcemy tego, lecz nie wiadomo, czy dożyjecie Pory Nowych Liści. 
— C-co konkretnie nas czeka? — zapytał Płonący, szczękając zębami z zimna.
— Swoje ostatnie dni spędziłam w legowisku medyka, rozłożona chorobą — rzekła, zupełnie nie na temat. — Byłam jednak tylko jednym psem, ta strata nie mogła być aż tak dotkliwa, jak gdyby umarła większość klanu. Nie chcę, by komukolwiek innemu przytrafiła się taka tragedia jak mnie i mojej rodzinie. To będzie epidemia, istna epidemia z psami padającymi jak muchy — zagroziła. Przez chwilę stała, milcząc i wpatrując się w jakiś punkt za jej rozmówcą, a którego on nie mógł zobaczyć. — Na szczęście, klany mają ciebie. Gwiezdni wyznaczyli cię — i cztery inne psy — do ważnej misji, która może rzucić cień nadziei co do dalszych losów klanów.
— Mnie? — zdziwił się Płonący Konar. — Przecież... ja się nie nadaję — wyszeptał. — Kim jesteś, jeśli nie moją matką? — podjął nagle.
— Pamiętaj, by porozmawiać ze Szkarłatnym Bluszczem, gdy będzie już po wszystkim — zastrzegła suczka, ignorując pytanie.
— Dobrze, tak zrobię, ale kim jesteś, powiedz mi... proszę! I po jakim wszystkim?
Widmo jednak rozpłynęło się, a jego otoczyła ciemność. Przerażony rozejrzał się, lecz z każdego miejsca, spod każdego kąta wyzierała ta sama pustka. Zaczął wołać o pomoc, przytłoczony nagłą samotnością.
— Kto prosi, ten zazwyczaj dostaje — usłyszał głęboki, enigmatyczny głos i z pustki wyłoniła się biała nakrapiana łapa, a za nią pysk i pierś, aż w końcu stanął przed nim Szałwiowa Gwiazda w pełnej okazałości, wyglądając zupełnie jak za czasów swojej świetności —  otumanionego, głupawego starca wojownik wolałby nie pamiętać, a młody wygląd lidera tylko ułatwił mu sprawę. 
— Witaj, Szałwiowa Gwiazdo. Gdzie ja jestem?
— To akurat nie jest w tej chwili ważne; masz za to przed sobą wielki cel i musisz wyruszać, jak najszybciej. Od tego zależą losy klanów.
— Wiem, wiem, jestem jakimś wybrańcem czy coś — wymamrotał Płonący Konar, wciąż myśląc, że to przodkowie spłatali mu przykrego psikusa. — Możemy iść w każdej chwili, jestem gotowy.
— Ruszaj więc — zachęcił go starszy pies.
— To... poprowadzisz?
— Nie, ty mnie poprowadź. — Uśmiechnął się Szałwiowa Gwiazda.
Zwariował, czy co? Zapytał sam siebie Płonący Konar i posłał byłemu liderowi zaskoczone spojrzenie, ale ten znowu jedynie się uśmiechnął i kiwnął zachęcająco głową. Wojownik stał przez chwilkę jakby zupełnie skamieniały i z przerażonym, prawie szczenięcym błaganiem w oczach, lecz w końcu zdecydował się i postawił pierwszy krok na chwiejącym się gruncie z chmur i gwiezdnego pyłu, omal się nie przewracając — w ostatniej chwili Szałwiowa Gwiazda zdążył złapać go za kark i podnieść z powrotem, niczego więcej poza tym nie czyniąc. 
Ruszyli dalej, Płonący wciąż usilnie starając się utrzymać równowagę, Gwiezdny zaś idąc za nim lekkim i spokojnym krokiem, jakby nie dotyczyła go grawitacja. Poprzednie doświadczenie nauczyło młodego samca, by kroki stawiać ostrożnie i aby uprzednio sprawdzać, czy pod chmurą nie kryje się przepaść, posuwali się więc wolno, a Szałwiowy nie wyprzedzał go ani się z nim nie zrównywał, podporządkowujac się jego woli, co napawało wojownika zdziwieniem. Na grzbiecie zaczął czuć niespodziewany, dziwny ciężar, który na początku dodatkowo utrudniał im wędrówkę, z czasem jednak samiec przestał na niego wracać uwagę, a ten jakby zbladł i zmniejszył swój nacisk, aż w końcu zniknął zupełnie. Pod łapami za to zmaterializowały się blade, błyszczące kamyki i ostrawych końcach, których nijak nie dało się wyminąć i po których szedł, kalecząc sobie łapy; w tym też momencie zdał sobie sprawę, że droga wykrzywiła się i zaczęła piąć w górę.
— Szałwiowa Gwiazdo? — zapytał. Jego głos odbijał się zniekształconym echem, podobnie jak dzieje się to w górach, gdy dźwięk zakleszczy się między skałami.
— Słucham cię.
— Gdzie my właściwie idziemy?
— W miejsce bliskie gwiazdom. Tam znajdziesz medykament potrzebny, by powstrzymać epidemię we wszystkich klanach — odpowiedział.
— A skąd wiesz, że to właściwa droga? — wypowiedział na głos ostatnią, lecz najbardziej dręczącą go niepewność.
— Chyba po prostu ci ufam.
Płonący Konar zatrzymał się i spojrzał na niego z niedowierzaniem.
— Ufasz mi? — warknął. — Przeniosłeś mnie do tego miejsca bez wzięcia pod uwagę tego, co o tym myślę, mamiłeś mnie zagadkami, kazałeś się prowadzić jak piesek na smyczy a teraz mówisz mi, że pozwoliłeś mi iść nie wiadomo jak długo i nie wiadomo gdzie, tłumacząc swoją uległość zaufaniem do mnie, chociaż to ty jesteś martwy i to ty znasz lepiej to miejsce! Nie widzisz, że nie nadaję się na wybrańca; że popełniasz w tej chwili błąd, ogromny błąd!
— Nie doszło do żadnej pomyłki; ale nawet gdyby, to sam popełniałeś błędy i wciąż popełniasz je raz za razem, bardzo głupie niekiedy, powinieneś być więc bardziej wyrozumiały wobec innych — odgryzł mu się Szałwiowa Gwiazda, a Płonącego zatkało. Był to jeden z tych niewielu momentów, gdy zupełnie nie wiedział, co powiedzieć, a język plątał się w i tak zamkniętym pysku. Spodziewał się spokojnej, beznamiętnej odpowiedzi, oczywiście przesyconej tajemnicą i wypowiedzianej zagadką; bezdennej mądrości, której jego mały móżdżek by nie pojął, choćby głowił się nad tym kolejne tysiąc księżyców. A jednak, przodkowie, choć niematerialni, pozostawali po śmierci jak najbardziej żywi i... wyszczekani. — Czy gdy wybierasz się w podróż do nieznanego miejsca, to czy wiesz gdzie? Nie, ponieważ idąc eksplorujesz zupełnie nowe miejsca, przedzierasz się przez obce puszcze i obwąchujesz nieznane ci kamienie. I nigdy nie wiesz, co czeka za następnym rogiem.
— Jesteś jednym z Gwiezdnych, powinieneś wiedzieć, gdzie zmierzamy. W końcu widzisz wszystko — zauważył przytomnie wojownik.
— Ale ty nie, i dlatego musisz polegać w tej misji na sobie i swoich umiejętnościach. Czasem tylko to możesz zrobić, zwłaszcza gdy przyszłość jest jeszcze zbyt mglista, by przewidzieć cokolwiek.
— Nie chcę niczego przewidywać, do stu Dwunożnych, chcę tylko wiedzieć, dokąd idę! — krzyknął zniecierpliwiony.
Były przywódca zastanowił się nad jego słowami.
— Drogi bywają kręte i wyboiste, ale jeśli nigdy nie wyruszysz w podróż, to czy będziesz kiedykolwiek mógł być pewien, gdzie prowadziły? — zapytał go. — Przykro mi to mówić, ale na razie tylko kręcisz się w kółko, wciąż wychodzisz i wpadasz w te same sidła, leczysz się tym samym lekarstwem, które nie działa, a na tej misji nie będzie łatwo. Jeśli dalej będziesz tak robić, w końcu pułapka zakleszczy się tak mocno, a ty będziesz tak wyczerpany, że pozostanie ci tylko błagać o litość tych co przejdą obok.
— Co masz na myśli? — zapytał ostro, ale jakby tracąc rezon przy ostatnim słowie.
— Sądzę, że dobrze wiesz, o co mi chodzi — odparł poważnie, patrząc mu głęboko w oczy, lecz młodszy pies odpowiadał mu hardym i tępym spojrzeniem. — Zostałeś wybrany, Płonacy Konarze, by wziąć odpowiedzialność za swój klan i pójdziesz tam, nawet jeśli nie chcesz, i pozwolisz zaufać innym, nawet jeśli ty sam ufać sobie nie potrafisz — zakończył swój wywód lider, unosząc ogon.
Płonący chciał powiedzieć mu, co sądzi o decydowaniu za niego w tak ważnej sprawie, ba, zapragnął wręcz rzucić się na niego z pazurami i zedrzeć mu z twarzy ten wszystkowiedzący, nieco nawet triumfalny uśmieszek, gdyż czuł że Szałwiowa Gwiazda naigrawa sie z niego, jakby miał dostęp do jego serca, do najbardziej skrywanej tajemnicy i właśnie tą wiedzą go szantażował. Już otwierał pysk, chcąc przegonić chodzącego za nim ducha, gdy z lewej strony nadleciał pocisk, z całej siły uderzając go w bok i strącając ze ścieżki prosto w przepaść; chciał krzyknąć, lecz pysk pełen miał sierści i tylko się zakrztusił.
Lądowanie było nadzwyczaj miękkie, mimo że spadł z dużej wysokości. Obudził się na samym środku pola kempingowego — poza nim pozornie nie było tu nikogo, lecz mimo ciszy wyczuwał w pobliżu obecność innego psa. Jak się okazało, przeczucie go nie myliło, ponieważ po krótkiej chwili z zaśnieżonych i pokrytych szadzią krzewów wyskoczyła mała, ruchliwa kupa futra w kolorze biszkoptowym, z przyklapniętymi uszkami i małym, kręcącym kółka ogonkiem, skoczyła na niego i polizała po pysku.
— W końcu przyszedłeś mnie odwiedzić! — zawołało szczenię piskliwym, cieniutkim głosikiem, z którego nie dało się nijak wywnioskować, czy miało się do czynienia z dziewczynką, czy z chłopcem. — Całe wieki trzeba było na ciebie czekać! — zaśmiało się, prawie po nim skacząc. Gdy wojownik dźwignął się na nogi dostrzegł, że futerko maleństwa iskrzy się, jakby pokryte było rosą, a sam malec ma oczy całe białe, każde z malutką, czarną źreniczką.
— Kim jesteś? — zapytał Płonący Konar, nie do końca rozumiejąc, co się wokół niego dzieje.
— Prz...prze...przewodzicielem; tak powiedziała mi mama. To co, pobawisz się ze mną?
Starszy pies nic z tego nie rozumiał.
— No proszę! Proszeproszeproszeproszeproszeprosz...
— Dobra, zgoda! — przerwał mu Płonący. — W co chcesz się bawić? Hej, gdzie uciekasz! — krzyknął za nim, z chwili na chwilę coraz bardziej zdezorientowany. 
— Pobawimy się w takim fajnym, zupełnie tajnym miejscu! Jest tam super drzewo, świeci się, sam zobaczysz! — odkrzyknął malec i wybiegł z polany, w tylko sobie znanym kierunku, na szczęście samiec szybko go dogonił. — Poznasz swoich nowych przyjaciół, poza mną, oczywiście. Ma być ich czterech, a co najlepsze, każdy jest z innego klanu! Myślisz, że pies z Tenebris nauczy mnie polować na żaby? — zagadywał go, dosłownie pyszczek mu się nie zamykał i wojownik, mimo że sam dość gadatliwy z natury, zaczął sztywnieć z irytacji.
— ...wiesz, kim są pozostali wybrańcy? Jacy są? — zapytał szczeniaka.
— Wiem, ale nie powiem — zachichotało maleństwo i wytknęło mu język.
Samiec przewrócił oczami, poirytowany, ale nie drążył dalej tematu. Brykające szczenię znów umknęło gdzieś w krzaki i zniknęło z pola widzenia i tym razem nie wynurzało się z zarośli naprawdę bardzo długo, aż zaczął się niepokoić. Zza pobliskiego krzaka dobiegł go przeraźliwy krzyk proszący o pomoc, należący do malca, i Płonącemu sierść aż się zjeżyła ze strachu. Pobiegł tam, ślizgając się po zamarzniętej ścieżce, lecz gdy wsadził pysk między gałęzie okazało się, że tylko się z niego naigrywano i żadnego napastnika nigdy nie było.
— Uch, dlaczego nie mógł to być jakiś inny pies? — Wydał z siebie mocno poirytowane westchnienie i obdarzył szczeniaka tak chłodnym, bliskim furii spojrzeniem, że aż ten przysiadł na śniegu.
— Nie lubisz mnie już? — zachlipał, fiksując na nim swoje jasne, bardzo wilgotne teraz oczka. — To miało tylko sprawdzić, czy za mną pobiegniesz. Prawdziwy przyjaciel pobiegłby, na pewno by pobiegł, i ty pobiegłeś! Dlaczego mnie nie lubisz? Nie odchodź proszę, nie zostawiaj mnie! — zawył tak rozpaczliwie, że Płonącemu ścisnęło się serce. Wiedział już, gdzie szczeniak go prowadził i mógł tam dojść sam, o wiele szybciej i sprawniej, bo bez niepotrzebnych przerywników takich jak ten. Kilkanaście susów i paręnaście uderzeń serca na wejście i byłby już na Gwiezdnym Szczycie, pozbawiony irytującego towarzystwa — samotny zdobywca, nie muszący baczyć na nikogo i na nic poza własnym bezpieczeństwem.
A jednak nie ruszył się z miejsca, mimo że zaczynało powoli świtać i przeczuwał, że nie ma zbyt wiele czasu.
— Nie zostawię cię — powiedział i wyciągnął malca z krzaków. — Sprawdził...ś mnie, więc chodźmy; chyba słońce już wstaje.
Maleństwo uśmiechnęło się szeroko i pomknęło na górę, znów klucząc, to gubiąc się i na nowo znajdując, a on kroczył za nim, w pewnym oddaleniu. Cała scena, wraz z miejscem zgromadzeń, zaczęła zanikać między jasnymi promieniami.

***

Wbiegł pędem do legowiska medyka, prawie zwalając z nóg zaspaną Sroczą Łapę. Szkarłatny Bluszcz również już nie spał.
— Miałem sen... 
— Wiem.
Medyk wysłuchał jego relacji ze snu w ponurym milczeniu i potwierdził, że istotnie jest to znak od Gwiezdnych, którzy nakazują mu opuścić klan w poszukiwaniu lekarstwa mogącego zatrzymać nadciągającą epidemię, mimo że co do prawdziwości wizji Płonący nie miał najmniejszych wątpliwości.
Wyszedł z obozu pod osłoną nocy, starając się unikać spotkania innych klanowiczów. Rano dowiedzą się oni, dlaczego nie zastaną go w legowisku. Zawahał się, przekraczając granicę terytorium Industrii. Mogę już nigdy nie wrócić, pomyślał, i zabolała go ta szpiegowska wręcz dyskrecja. Nawet nie pożegnał się z matką, matką, która prawie umarła w jego śnie...
Wziął głęboki oddech i spojrzał w przód — Gwiezdny Szczyt majaczył w oddali.
Patrz w przód, a nie za tym, co już było, szepnął obcy głosik w głowie. Szałwiowa Gwiazdo? A może to ty, tajemnicza suczko? A wiesz co, nieważne kim jesteś. Dziś wyjątkowo cię posłucham.

<The end.>
[2804 słowa; Płonący konar otrzymuje 28 Puntów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz