4 marca 2021

Od Chwasta do Laurencego

Nadszedł tak bardzo niechciany przeze mnie świt. Słońce powoli wschodziło na niebo, układając się nad moim legowiskiem tylko po to, aby mnie z niego wykurzyć. Niestety, udało mu się. Następnym razem na to nie pozwolę, o nie! Powoli wstałem na równe łapy, kręcąc obolałą głową. Wczoraj spadła na nią wielka szyszka z tego strasznego drzewa stojącego na cmentarzu, przy okazji nabijając mi guza. A przecież chciałem się tylko dostać do tamtego srebrnego kamyka, który rzucił mi się w oczy! Szkoda, bo idealnie pasowałby do mojej najnowszej kolekcji gładkich kamieni....
Tuż za mną usłyszałem głośne piski należące do szczeniaków z klanu. Ledwo co zaczął się dzień, a ci ciągle znowu się drą, nie ma szans na odpoczynek! — pomyślałem, dodatkowo przewracając swoje oczy ze zirytowania. Natychmiast zwróciłem wzrok w ich stronę, próbując dostrzec, kto postanowił działać mi na nerwy tak wcześnie. Ujrzałem małą, wesołą grupę znajomych mi psów. Było ich trzech, a zabawa, w której postanowili uczestniczyć była dla mnie dość żałosna — komu normalnemu sprawia przyjemność bieganie za ogonem drugiego? Patrzyłem przez chwilę w tamtą stronę. Zastanawiałem się, czy aż tak nie chce im się robić czegoś ciekawszego, czy po prostu bardzo się nudzą.
Z zamyślenia wyrwał mnie krzyk dobiegający właśnie stamtąd. Od razu rozpoznałem ten głos. Należał do pewnego szczeniaka, który już kilka dni temu wdał się ze mną w bójkę. Pamiętam, że poszło wtedy o fioletowy płatek jakiegoś kwiatka, znaleziony przeze mnie przy jego legowisku. Tamten uważał, że musiał przez to należeć do niego, a w rzeczywistości był mój. Dlaczego tak sądzę? Bo pierwszy go zobaczyłem!
— Dziwak! Dlaczego z nikim się nie chcesz bawić? Dziwadło! — powtórzył przezwisko, próbując jeszcze bardziej mi dopiec. Wtedy przypomniałem sobie, że nie mogę dać się jego zaczepkom. To był najgorszy pomysł, którym mogłem się w tamtej chwili posłużyć, a jednak z tyłu mojej głowy wciąż krążyły myśli, które mówiły, że pewnie znów się pobijemy i ponownie oboje oberwiemy od naszych matek. A przecież żadne z nas tego nie chciało.
Na brak odzewu z mojej strony, rówieśnik ruszył powolnym krokiem przed siebie. Nie powiem, lekko podniosło mi to ciśnienie. Teraz jak się nad tym zastanawiam, to sam w sumie nie wiem, czemu po prostu stamtąd nie uciekłem. Tak by było najprościej.
— Zabrakło ci języka w pysku? A może po prostu się boisz, co? — krzyknął raz jeszcze. Uśmiechnął się do mnie podle, stając z dwa metry przede mną. Po chwili do jego wyrazu twarzy doszedł także śmiech, a razem z nim moja frustracja i złość. Już wcześniej byłem poddenerwowany i teraz jeszcze on? Na moje nieszczęście, mój „wróg” za bardzo się nakręcił, żeby teraz odpuścić. Mnie może udałoby mi się opanować i zwyczajnie go wyminąć uciekając od nich, jednak on zapewne nie miał tego w planach. Natomiast rzeczą, która podkręciła sytuację, był dochodzący do mnie rechot pozostałych. To dzięki niemu udało się mnie sprowokować. Po raz kolejny.
Zawarczałem cicho. Moja prawa łapa szurała o ziemię, a pazury tworzyły proste ślady. Czułem, jakby moje oczy dosłownie płonęły złością. Przeciwnik wcale nie był lepszy — jego uśmiech wcale nie znikał, a tylko poszerzał. Zauważyłem, że chciał ruszyć do ataku. Zamierzył się do naskoku na mnie i ruszył z wielkim impetem. Na ten widok przeszły mnie ciarki, jednak adrenalina ogarnęła całe moje ciało i zrobiła swoje. Chwilę po pierwszym szarpnięciu sam ode mnie oberwał, wydaje mi się, że nielekko. Zaskiełczał dość głośno i dopiero wtedy zauważyłem, co zrobiłem.
Nie!
Do moich nozdrzy doszedł zapach tak dobrze znanej mi cieczy.
Przepraszam, naprawdę nie chciałem!
Powoli brudziła jego gęstą sierść, na której widok drastycznie przyspieszało mi serce. Przestraszyłem się wtedy nie na żarty, bo jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się tak kogoś zranić. Rozszerzyłem szeroko oczy, próbując go przeprosić, ale nie mogłem wydobyć żadnego dźwięku ze swojego gardła.
Kundel szybko odsunął się ode mnie, upadając na ziemię. Reszta jego grupy do nas podbiegła. Jeden z nich spojrzał się na mnie tak nienawistnym wzrokiem, że nie wiem, czy kiedykolwiek je zapomnę. Ten widok był tak przerażający, że straciłem jakąkolwiek władzę nad swoim ciałem. Nie mogłem poruszyć żadną łapą ani ogonem, a co dopiero od nich odejść, o co prosił mnie drugi z przyjaciół mojego wroga.
Dopiero przybiegające znienacka psy wyrwały mnie z szoku. Niestety, nie znałem ich za dobrze. Dopiero uczyłem się rozpoznawać twarze i imiona innych osób z klanu. Jest ich tak wiele, że czasem sam zapominam, jak się nazywam...
Oczywiście zaskoczył mnie fakt, że przybiegli natychmiast po zdarzeniu. Nie potrafiłem zrozumieć, skąd wiedzieli, że coś się stało. Czyżby mnie śledzili? Jeśli tak, to byłoby to dziwniejsze od kształtu tamtego liścia, który wiatr wczoraj przywiał do mojego legowiska. Jednak to, co zdziwiło mnie wtedy najbardziej, to łagodny głos jednego z nich. Zapytał, czy nic mi się nie stało. Skinąłem na tak. Potem poprosił mnie o podążanie za nim. Posłusznie za nim ruszyłem, czując, jak powoli się uspokajam dzięki jego obecności. Samiec na szczęście odciągnął mnie od tamtych szczeniaków, zostawiając je pod opieką swoich towarzyszy. Zaprowadził mnie w ostatnio poznane miejsce — stary, opuszczony przez dwunożnych kościół, stojący dość niedaleko.
— Nie myśl o tym za dużo — powiedział, gdy tylko stanęliśmy obok starego budynku. — Jest lepiej, gdy o tym nie myślisz. Poza tym to chyba nie była twoja wina. To on cię sprowokował, prawda?
Podniosłem głowę do góry. Pewnie wyglądałem żałośnie, bo byłem skulony bardziej niż żółwie w skorupie.
— Niby tak, ale…
— Więc o tym nie myśl. — Posłał mi ciepły uśmiech, siadając obok mnie. Trochę zdziwiło mnie jego zachowanie, bo przecież to ja dałem się sprowokować. Mogłem się po prostu uspokoić i nie dać wdawać się w tę…
— Zwą cię Chwast, prawda? Pewnie mnie nie znasz. Nazywam się Laurency — wtrącił od razu. W sumie to już nie wiedziałem, czy pies chce tylko pogadać, czy jest niewychowany.
— Nie znam — przytaknąłem, siadając obok kundla. — Dlaczego mnie stamtąd zabrałeś?
— Dlaczego? Dlaczego… bo tak czułem! — wymamrotał pod nosem, przerzucając wzrok z jednego punktu na drugi. Straciłem wtedy pewność czy aby na pewno wszystko z nim w porządku.
— Co czułeś? Swoją głupotę czułeś? — parsknąłem z ironią, kompletnie zapominając, że przecież rozmawiam z dorosłym wojownikiem, a nie przygłupim szczeniakiem.
— Nie! Zapach tamtych kwiatów! — Wstał dość gwałtownie, a ja razem z nim. Nie widziałem żadnego sensu w słowach, którymi do mnie mówił, jednak sama rozmowa zapewniała mi dobrą rozrywkę.
— Chodź! Szybko! — krzyknął i natychmiast zerwał się do biegu. Poruszał się w nieznane mi tereny — jak się później okazało, w stronę płycizny. Nigdy nie miałem okazji przeszukać tamtego miejsca, bo matka uważała, że jest ono za daleko. Za daleko to może być co najwyżej złoże nieznanych kamieni szlachetnych, stara!
Nim zdążyłem nacieszyć się pięknym widokiem rozciągniętej wody, dotarło do mnie, że już nie było słychać jak łapy Laurencego dudniły w ziemię. Spojrzałem w jego stronę i zauważyłem, że pies zaczął nagle zwalniać, więc ja także zszedłem ze sprintu na zwykły trucht. Po chwili kompletnie się zatrzymał, a gdy stanął obok wysokiego drzewa, odwrócił łeb w moją stronę. Jego pysk promieniał z radości, co lekko mnie speszyło. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś uśmiechał się tak ładnie, jak będący ze mną kundel.
— Wiem, gdzie znaleźć więcej takich jak tamte! — powiedział nagle, spuszczając swój wzrok na mnie. Złapaliśmy nawet krótki kontakt wzrokowy, podczas którego starałem się opanować lekką zadyszkę. Zauważyłem też, jak niezwykły kolor mają jego oczy. Wpatrywałem się w nie, próbując znaleźć w pamięci inny przedmiot o podobnej do nich barwie.
— „Tamte”, czyli co? — zapytałem, nie za bardzo rozumiejąc, o czym właściwie mówił.
— Kwiatki! — odpowiedział wesoło, machając brunatnym, puszystym ogonem.
<Laurency, zabierz mnie do kwiatków>
[1225 słów: Chwast otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz