W
wieku zaledwie jednego księżyca trudno jest określić, czy czuje się
„dobrze” czy „źle”. Co w ogóle oznaczały te dziwne słowa? Żaden z
przedmiotów, które można było zobaczyć w żłobku, nie nosił takiej nazwy,
nie były to też imiona żadnego z psów, które tu były na stałe lub
chociaż raz na jakiś czas bywały.
„Czuć
się dobrze”, jak twierdziła matka (jasna plama ciepła, bezpieczeństwa i
pokarmu), oznaczało po prostu czuć się inaczej, niż obecnie czuła się
Drzazga. Dziwne drapanie w gardle, na którego skutek zmuszona czasem
była do dziwnego oddychania, któremu towarzyszył jeszcze dziwniejszy
hałas, „kaszel”, czy nieprzyjemne łaskotanie w nosku, które raz na jakiś
czas zmuszało ją do wydawania kolejnych dziwnych, lecz tym razem
całkiem śmiesznych, odgłosów, „kichania”, najwyraźniej były oznakami
„choroby”.
Matka
twierdziła, że to wina „tych wszystkich, którzy bezustannie zaglądali
do jej szczeniąt, jakby nie mieli nic innego do roboty, przynosząc im
zarazki”, ale rudawy maluch nie był pewien, co to tak właściwie
oznaczało. Wyglądało jednak na to, że Drzazga potrzebowała ziół
(„Roślina — pamiętasz, jak mówiłam wam o roślinach? — dzięki której
poczujesz się lepiej” — lepiej oznaczało „dobrze”, czyli bez kaszlu i
kichania), które podać jej musiał medyk.
Medyk
okazał się być kolejnym nieznanym Drzazdze pyskiem, pachnącym inaczej,
niż wszystkie inne, które do tej pory miała okazję wąchać. Trudno się na
niego patrzyło, cały był upstrzony różnymi barwami, które w oczach tak
młodej istotki wirowały wszędzie, mieszając się ze sobą i rozdzielając.
Medyk
najwyraźniej był jakimś bytem wyższym, czymś więcej niż wszystkie inne
psy. Jakby chcąc potwierdzić podejrzenia Drzazgi, ulotnił się ze żłobka
równie nagle, jak się w nim pojawił, przekazawszy jedynie matce zioła
przerobione na papkę.
Pachniały
podobnie do owego tajemniczego jegomościa, lecz nie były szczególnie
smaczne, zwłaszcza w porównaniu z mlekiem matki. Najważniejszy jednak
był fakt, że zasnęła wkrótce po ich spożyciu, a gdy się obudziła, czuła
się już znacznie lepiej.
Wyglądało
na to, że „ojciec”, czymkolwiek by nie był, stanowił coś niezwykle
ważnego w życiu większości psów. Ciotki, obce pyski zaglądające często
do matki często rozwodziły się nad tym, jak to Drzazga („To ty”,
wyjaśniła matka, gdy została zapytana o to konkretne słowo), Szyszka
(„siostra”, mała, jasna i nieustannie się wiercąca), Chaber („brat”,
również niewielki, lecz spokojniejszy i obdarzony przez los dość dziwną
barwą miękkiej sierści) i Cień (kolejny „brat”, podejrzanie większy od
pozostałej trójki szczeniąt) na pewno będą mieli później trudniej w
życiu ze względu na jego brak.
Jeśli
czegoś się nie zna, po prostu się za tym nie tęskni, a przynajmniej tak
czuła Drzazga. Gdy matka, zmęczona ciągłymi pytaniami o ojca, wyjaśniła
pokrótce, iż był on innym psem — jak już ustalili wcześniej, oni
wszyscy byli „psami” — który powinien być przy nich i pomagać jej w
opiece nad nimi.
Sprawy
przedstawiały się jednak tak, że go przy nich nie było. Dla Drzazgi
oznaczało to koniec tematu. Z dnia na dzień coraz mniej potrzebowała
ciepła bijącego od zawsze leżących obok niej członków rodziny, co
oznaczało również, że coraz bardziej oddalała się od nich pod względem
emocjonalnym.
Szyszka
zaś była beznadziejnym przypadkiem. Nie było chyba dnia, by nie pytała o
ojca. Dlaczego tak właściwie nie było go przy nich? Jak wyglądał? Czy
kiedyś mieli go zobaczyć? Jeśli tak, to czy cieszyłby się na ich widok?
Jaki był z charakteru?
Szyszka
przestawała zasypywać matkę pytaniami dopiero wtedy, gdy ktoś zaciągał
ją do walki. Och tak, śnieżnobiała suczka zdecydowanie nie była
aniołkiem, za którego mogłaby zostać przez pomyłkę uznaną przez jakiegoś
mało inteligentnego osobnika. Miłowała się w walkach, w których
zdecydowanie nie liczyła się z niczym i z nikim.
Drzazga
nie przepadała za walkami. Gdy została już namówiona lub zmuszona do
zabawy, zazwyczaj ograniczyła się jedynie do porządnego wytargania
przeciwnika za ucho. Potem po prostu oznajmiała, że chce skończyć i
odchodziła. Bracia to rozumieli, Szyszka była bezlitosna.
—
Walcz! Nie bądź tchórzem, walcz! — krzyczała znowu swoim piskliwym
głosikiem, gdy jej siostra ponownie uznała, że ma już dość zapasów.
„Tchórz”
był dla Szyszki nowym słowem, z którego poznania za sprawą ciotki Ikry
była wyjątkowo dumna. Rzucała tym określeniem na prawo i lewo, chyba
jeszcze częściej niż „głupkiem”.
— Nie chcę już walczyć — powtórzyła ta ciemniej umaszczona z sióstr.
— To nie będziesz wojownikiem.
—
Będę. Mama przecież mówiła, że wszyscy zostaniemy świetnymi
wojownikami. Mentorzy się nami zajmą, nauczą nas wielu rzeczy i
zostaniemy wojownikami — przypomniała, zacinając się nieco na słowie
„mentorzy”.
— Nie zostaniesz wojownikiem, jak nie będziesz walczyć! — uparcie powtórzyła Szyszka.
—
Nie możesz walczyć z Chabrem albo Cieniem? — westchnęła Drzazga,
czując, że coraz bardziej marnuje czas na tę niepotrzebną dyskusję.
<Szyszko?>
[737 słów: Drzazga otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz