Przytaczanie rozsądnych, życiowych wypowiedzi starożytnych Greków, których na oczy widziano dwa tysiące lat temu z hakiem, po pewnym czasie robi się nużące i wypada odizolować nasze umysły od skomplikowanych, nierzadko zupełnie różniących się od współczesnych nauk tych mądrzejszych ludzi za czasów Peryklesa albo Katona Starszego (po pierwsze, lata życia obu tych panów dzielą blisko trzy wieki, ale przymykamy na to oko, bo jeśli nie rozszerzamy historii, antyk pozostaje antykiem, a po drugie — Kartaginę należy zniszczyć). Z tego tytułu wymarzyłam sobie, że tym razem, klimatycznie i trafiając w samo sedno problemów psychicznych Gniewnego Niedźwiedzia i jego ograniczonego zaufania, zacytuję błyskotliwą myśl Krzysztofa Bosaka, który, pytany o szczepionkę na koronawirusa, odpowiedział zwięźle: „Moja odpowiedź brzmi «dwa razy nie»” i chociaż z Misiem łatwiej utożsamić poglądy Prawa i Sprawiedliwości, kandydat na prezydenta z ramienia Konfederacji w sposób perfekcyjny odwzorował wszystkie myśli krążące wokół jego starczego, nadgniłego umysłu w okresie, w którym nie domagał. Gniewny to przypadek niezwykle nie tyle, co zawiły, a uparty i zatwardziały w swoich poglądach — ci posiadający w swoim ekwipunku choćby jednego dziadka, lub babcię, o poglądach pisowskich z definicji, są w stanie na wyrywki recytować szeroko rozprzestrzenione wśród starszych powiedzenia („Za moich czasów ciekaliśmy po dworze na bosaka, a teraz byle wyjście bez czapki kończy się nowotworem” (niech ktoś im powie, na czym polegają nowotwory, w porządku?), „Pięćdziesiąt lat temu nikt nie myślał nawet, żeby zamykać ludzi w domach!”, „Bóg jeden wie, co wsadzili w te szczepionki — martwe płody, zachorujemy na autyzm!”), więc nie zdziwią się szczególnie, kiedy potwierdzę, że tak, tego samego rodzaju schorzenie, płaskomózgowie, objawia się u Gniewnego Niedźwiedzia i trwa w najlepsze, a gorączka tylko podbija ogólne spierdolenie całego systemu odpowiadającego za myślenie, a nie jedyną temperaturę. Choćby stanąć dla Misia na głowie, powiedzieć, że jedynym, na czym nam zależy, jest jego zdrowie, wyśmieje każdego śmiałka próbującego wcisnąć mu do pyska wiązkę zupełnie nieinwazyjnych, testowanych i, co najważniejsze, skutecznych ziół, plując na wszystkie strony w razie, jakby milimetr kwadratowy powierzchni listka dostał się między jego zęby. I w czym tkwiłby problem? W komforcie sytuacji, gdzie nie musi wysilać się zanadto, żeby zmieniać swoje poglądy? W głupocie, przez którą nie trafiają do niego żadne argumenty, na czele z najsensowniejszymi, popartymi czymkolwiek, co można określić mianem wiarygodnego? W wygodzie prowadzenia biernego umysłowo życia bez zmartwień na polu politycznym, o ile takie sformułowanie ma swój odpowiednik w psim świecie?
Czy w kłopotach z zaufaniem drugiemu?
Epidemia powoli, krok za krokiem, wysysała z Tenebris resztki życia. Właściwie — chęci do życia. Nie to, że kiedykolwiek odnotowywali jej nadmiar i szczególnie się na niego skarżyli, niemniej jednak samopoczucie w klanie emosów stale marniało i wystarczyło mieć sprawny wzrok (to do ciebie, Mleczne, Nieobecne Oko), żeby dostrzec, jakie spustoszenie sieje niezidentyfikowana przez psy zaraza. Klan podzielił się na obozy charakterystyczne dla pandemicznego państwa współczesnej Wielkiej Lechii — część pociągała nosem, utrzymując, że wszystko gra, część otwarcie przyznawała się do tragicznego, niekiedy przekoloryzowanego stanu zdrowia i rzucała po trawniku, dramatycznie uderzając łapami o twardy grunt w geście domagającym się natychmiastowego leczenia, inni doprowadzali do uzdrowienia na własną rękę, ponieważ szukali ziół samodzielnie, zamiast polegać na łowieckich zdolnościach klanowych towarzyszy niedoli, a ci, którzy odczuwali wybrakowania nie tylko na polu zdrowia fizycznego, ale i psychicznego, nie przejmowali się rozszalałym wirusem wybijającym psy ze wszystkich klanów po kolei. To jest, niezupełnie po kolei, ponieważ przypominało to prędzej rosyjską ruletkę, ale morał jest wystarczająco klarowny, żeby nie poświęcać tej frazie następnych trzech linijek. Do czego piejemy, ano, do kretynizmu Gniewnego Niedźwiedzia, który, proszony o oddelegowanie się i wybycie na poszukiwania leczniczych ziół, fukał tylko pogardliwie i odwracał się, nie dbając o zwijających się w konwulsjach psach. Wspieranie klanu zastąpił zakładaniem się, kto następny padnie.
Tak naprawdę nie chciał, żeby ktokolwiek ginął. Wiedział, jak dużą wagę ma śmierć i, mimo gruboskórności, szczerze nie życzył nikomu tego stanu, w jaki wpadł po śmierci swojego syna. Niech on będzie gburem, ale inni przynajmniej cieszą się życiem. Misio wiedział, że na niego jest już za późno, ale młodzi mają przed sobą całe życie. Całe życie, które mogą spieprzyć w przeciągu jednego mrugnięcia.
Zanim się obejrzą, zastąpi ich pełne nostalgii, zakrapiane łzami wspomnienie unoszące się ponad stertą ziemi, obecne w pamięci wyłącznie trzech, czterech osób.
Manaci Olbrzym, chociaż, ku niepocieszeniu Misia, jeszcze żył, funkcjonował w jego pamięci tylko jako epizodyczna postać, która zaczepiła go gdzieś na leśnym trakcie. Gniewny lubił wpadać w inne psy albo to inne psy lubiły wpadać w niego — co wcale nie było zaskakujące, ponieważ swoim urokiem dorównywał młodego DiCaprio albo Cate Blanchett (tak, Cate to niewątpliwie kobieta, ale za to jaka kobieta). Niedźwiedź przez kawał czasu był przekonany, że Manatowi odwidziało się jakkolwiek w tę znajomość brnąć i Misio nie miał absolutnie nic przeciwko — olbrzym numer dwa to olbrzymi kawał mięsa wypełniony po brzegi przedziwnym, obcym dla Gniewnego entuzjazmem i beztroską, co było raz, że przytłaczające, a dwa, że cholernie zaskakujące. Towarzysz z klanu emosów kierował się zasadą, że dopóki Manacik mu się nie naprzykrza, nie będzie na niego narzekał. Mały krok dla ludzkości, wielki krok dla Niedźwiedzia, czy jakoś tak. Coś takiego.
— Kochany, jesteś pewny, że wszystko w porządku?
Niedźwiedź spojrzał z ukosa na Kruczy Dąb, mętnym wzrokiem błądząc po jej pysku. Jego gardło z każdą chwilą wysuszało się coraz bardziej i powoli zaczynał odczuwać skutki uboczne w postaci kłopotów z mówieniem.
— Jestem, Kruczy Dębie — odparł zdawkowo, szczędząc krtani wysiłku.
Zeszłego wieczora kichnął po raz pierwszy i od tamtej pory kichał nieustannie, jak babcia, która nawdychała się proszku do prania — raz, drugi, trzeci, potem czternasty, siedemnasty, trzydziesty drugi, ósmy i któryś tam setny, a końca wciąż nie widać. Nocą przekręcał się z boku na bok i o ile niczym niezwykłym nie było to, że zwykł zasypiać na dobre parę godzin po tym, jak się kładł, tym razem zmrużył oczy dopiero o poranku, na moment przed tym, jak słońce nieznacznie wzbiło się ponad horyzont. Odczuwał ogólne osłabienie, które nie szło w parze ze zwalczaniem jego problemów ze snem, a nawet je potęgowało.
— Wyglądasz, jakbyś miał zaraz zejść. — Jodłowa Skóra zbliżył się nieznacznie. — Nie to, żebym narzekał.
Gniewny przełknął ślinę, krzywiąc się w wyniku kłującego bólu gardła.
— Pójdź do medyka, poda ci ziółka i…
— Wszystko w porządku, Krucza — przerwał jej, a jego ton wydawał się znacznie oschlejszy. Odkaszlnął, a razem z kaszlem odeszła chrypa. — Nie potrzebuję lekarza, nie jestem ciotą.
Samica wypuściła powietrze ze świstem i spuściła łeb. Nie chciała nalegać — znała Misia i wiedziała, że nie przystanie na jej prośby, chociażby przybrały formę błagania.
— Przejdę się na pole, może mi się polepszy. — Dźwignął się, a z jego pyska wydostało się wymowne stęknięcie.
— Polepszy? Mówiłeś, że wszystko gra, mały gnoju — zauważył z przekąsem Jodłowa Skóra.
Gniewny nie miał wystarczająco dużo siły, żeby ułożyć jakąkolwiek odpowiedź. Wyminął zastawiających mu drogę starców i skierował się ku polom, ku granicy dzielącej Tenebris, Ventus i Industrię.
Kaszl.
Pociągnięcie nosem.
Kaszl.
„Udław się w końcu, ty stary dziadzie”.
Pociągnięcie nosem.
Rozłożył się na polu na podobieństwo rozjechanej wiewiórki na zimnej ulicy. Energia wyparowała z niego tak, jak po obejrzeniu wywiadu z antyszczepionkowcami i płaskoziemcami wyparowuje rozum. Albo takim z Edytą Górniak, która najprawdopodobniej łączy obie te cechy, pijąc z tego samego kielicha, co piętnastoletni konfederaci.
— Gniewny Niedźwiedziu!
„Chyba, do ciemnej cholery, nie”.
Wbrew nadziejom Misia, jakoby się przesłyszał, donośne, irytujące od samego początku nawoływanie nie ustawało, a nawet, ku jego niezadowoleniu, stawało się coraz to intensywniejsze. Powołał się na Gwiezdnych, zupełnie odruchowo i nieświadomie, chociaż nie zwracał się do nich już od wielu księżyców. Z całą pewnością nie tak szczerze, jak w tamtej chwili.
Dopóki Manat nie zrobi ci krzywdy, Niedźwiedziu. Dopóki nie zacznie pieprzyć.
— Gniewny!
Łapy Misia zadrżały, kiedy uniósł się na nich i wyprostował w błysku słonecznych promieni. Powstrzymał się od jęknięcia.
— Manat — mruknął bez większego entuzjazmu. Zachybotał się, stojąc na jeszcze niepewniejszych kończynach, niż przed chwilą. — Skąd się tu wziąłeś?
W jego głosie nie wybrzmiewało żadne podekscytowanie i był pewny, że cuchnął kłamstwem na kilometr.
— Byłem tu i tam, tam i tu. Poszedłem zbierać zioła, bo Berberysowe Wzgórze zachorował, a ja nie mogę zostawić go na pastwę choroby… co by to było, jakby zastępca zginął! — „Ostatnio pochowaliście lidera, durnie, to dopiero było”. — Pomyślałem, że dawno się nie widzieliśmy i chciałem sprawdzić, jak żyjesz, wiesz? Poza tym, zioła…
— Dotarło — przerwał mu chrapliwie Miś.
Ledwo zdążył dokończyć, a jego gardło zaczęło domagać się przepotężnego odkaszlnięcia. Nie mógł przełożyć go w czasie, ponieważ szanse na uduszenie się niebezpiecznie wzrastały z każdą upływającą sekundą. Z pyska Gniewnego wydostał się głęboki warkoto-charkot równie głośny, co odpalający się traktor.
— Dlaczego tak charkoczesz, Gniewny? Poczekaj, wydaje mi się, że powinienem mieć tu… kurczę! Nie mam żadnych ziółek na kaszel! Możemy przejść się wspólnie, poszukamy czegoś, co uśmierzyłoby twój ból, bo pewnie cię boli, prawda? Zdrowe gardło tak nie brzmi, wiesz? Masz jakieś inne objawy, katar? Może gorączkę? Czujesz się słabszy niż wcześniej?
Trzy razy tak.
— Inne objawy czego, Manacie? — zapytał w zamian.
— Choroby! Tej, na którą chorujemy, Gniewny Misiu! Na którą zmarł Ciemna Gwiazda. Chodź, poszukamy ziół. To bardzo poważ-...
— A tam, zioła, pocałuj mnie w dupę. Nie szukam żadnych ziół. — Wbił łapy w ziemię, jakby bał się, że Manat pociągnie go za sobą siłą. Przez to, że puszystością i gabarytami dorównywał mu samemu, Niedźwiedź wiedział, że gdyby tylko wielkolud numer dwa się postarał, staranowałby go bez większego kłopotu. — Nie będę żuł czegoś, co obsikały sarny.
— Ale…
— Obrzygały myszy.
— Ale…
— Jeszcze nie skończyłem. Podeptały dziki, w czym wytarzały się wilki. — Odczekał moment. Chrząkanie. — Już, możesz mówić.
— Jeśli nie pójdziemy po zioła, twoja choroba może się rozwinąć, wiesz? Ciemna Gwiazda nie żyje, nawet nie sam Ciemna Gwiazda, już tyle psów pożegnaliśmy, ale wiesz, że ile już wyleczyliśmy? Wystarczy regularnie przyjmować zioła, które najpierw musimy znaleźć, jeśli Tenebris nie ma swoich zapasów, być pod kontrolą medyka i…
Gniewny mu przerwał. Po raz tysięczny.
— Majaczysz. Nie.
— Misiu, nawet nie rozumiesz, jaka poważna jest ta sprawa!
— Nie pójdę do Ciemnego Kła. Już z całą pewnością nie do Lisiego Odwłoku.
Manat wbił w niego zdezorientowane spojrzenie. Niedźwiedź sam nie wiedział, co należało zrobić, więc stał na środku pola jak kretyn, którym był, patrząc na olbrzyma, którym olbrzym był, jak cielę w malowane wrota. „Sranie w banię, nie ziółka”. Wystarczyła jedna myśl o złożonej sobie obietnicy obejmującej pokorne znoszenie Manacika, żeby bez momentu zawahania się odrzucić wszelkie jej założenia.
— Przyjacielu Niedźwiedziu, jestem medykiem i bardzo dobrze wiem, o co chodzi w całej tej… przypadłości. W Ventus zachorowało już bardzo dużo psów i wszyscy przeżywali to samo, co ty, ponieważ w tym stadium tak to wszystko wygląda. Wiesz, co oznacza stadium, Gniewny Niedźwiedziu, prawda? Z każdym następnym będzie gorzej i jeśli nie pójdziesz ze mną po zioła, sam je znajdę i spotkamy się tutaj o zachodzie słońca, dobrze? Jeżeli nic z tym nie zrobimy, będziesz zarażał innych i przypadłość się rozprzestrzeni.
Misio nie potrafił zrozumieć, dlaczego Manat jest dla niego tak uprzejmy. I dlaczego tak bardzo zależało mu, żeby Pan Maruda wyzdrowiał. Manacik czuł się w powinności doradzenia nowemu kumplowi jak najlepiej, przede wszystkim przez wzgląd na swoje stanowisko.
— Przynajmniej będzie zabawa!
Sarnie odchody. Ślady dzików. Wymioty szczurów.
Misio westchnął męczeńsko.
— Jeśli zrobisz mi jakąkolwiek krzywdę, cholerny medyku, przysięgam, że zakopię twoje zasrane łapy w czterech różnych miejscach, żebyś nie mógł się do nich doczołgać na tym, co zostanie. Musisz uważać, bo wzgórza się dosyć strome.
Groźba nie zabrzmiała zatrważająco — sam Misio zdał sobie sprawę z jej durnowatości jeszcze zanim zaczął ten wers z zakopywaniem łap, ale w ciągu ostatnich dziesięciu sekund nie zdążyłby wysilić się na coś konkretniejszego, co sprawiłoby, że Manat przewróciłby się ze strachu albo, kto by tam go wiedział, wystraszył się przerażającego, puchatego misia.
— Pewnie — odpowiedział tylko z nieukrywaną beztroską. Wybrzmiewająca w jego głosie obojętność na obietnicę powyrywania łap zdenerwowała Niedźwiedzia tak, jakby przed momentem nie zwątpił w swój własny autorytet. Zacisnął szczękę, zacisnął powieki, wydusił z siebie pełne zirytowania skrzeknięcie i kazał Manatowi prowadzić, choćby na koniec świata, byle zostawił go w świętym spokoju. Byle Gniewny mógł dalej płakać w swoją wyimaginowaną poduszkę, co obecność Manacika skutecznie uniemożliwiała.
Zioła, zgodnie z informacjami posiadanymi przez wykwalifikowanego doktora, ordynatora Manaciego Olbrzyma, znajdowały się w wielu miejscach i, wbrew pozorom, mieli naprawdę duży wybór. Towarzysz Olbrzym zaznaczył jednak, że są to z reguły miejsca trudno dostępne — Miś spojrzał wówczas na jego sylwetkę, później na swoją, w głowie mając nic więcej, jak „Faktycznie, wyglądamy na wybitnie zwinnych”. Trudno dostępne miejsca spowodowały, że przed oczami miał wyłącznie obrazy urwistych, skalistych gór rozciągających się na południowym zachodzie i bezdennych zbiorników wodnych, których dna porastały cienkie zwitki czerwonych, może nawet fioletowych alg o nieznośnej konsystencji i bublowatym posmaku.
Bubel. Całe leczenie było bublem.
— Dawno cię nie widziałem, wiesz? Myślałem, że już o mnie zapomniałeś, chociaż miałem nadzieję, że to nieprawda, ale czasami, jak tędy chodziłem, na przykład po to, żeby poszukać jałowca, dużo się rozglądałem i nigdy, nigdy cię nie widziałem. Co robiłeś, Gniewny Niedźwiedziu? — zagadywał go Manat, którego całą wypowiedź można było bez większego kłopotu streścić do jednego pytania: „Dlaczego ani razu nie rozmawialiśmy, Misiu?”. Medyk chciał ciągnąć dalej, ale Niedźwiedź w porę wtrącił się ze swoją marudną dupą.
— Gdzie miałem być? W obozie. Nie wychodzę poza granice bez potrzeby — odparł krótko.
Niedźwiedź zdążył zamrugać, zakasłać, znowu zamrugać i niemal się przewrócić, zanim Manacik wrócił do tematu:
— Tak, tak, to bardzo mądre…
Nie poprzestał na subtelnej pochwale — Olbrzym mówił dalej, i dalej, i dalej, płynąc z nurtem własnych słów tak, jakby unosił się na parostatku na pięknym rejsie. Niedźwiedź chciał zwrócić uwagę na to, że jego nieopuszczanie klanu wcale nie wynikało z obawy przed zarażeniem, niemniej jednak zanim w ogóle zdążył zebrać myśli, znaleźli się przy temacie patrolu Industrii, który nawiedził ich tamtego razu.
Mimo że szli całkiem szybko, patrząc na ich możliwości i kondycję, Misio — chociaż miał w zwyczaju w losowych momentach przyspieszać — tym razem wlókł się za Manatem z nieszczególnym entuzjazmem, rządzony ogólnym osłabieniem i niepocieszony wizją przeżuwania zasranego zielska. Manat mówił, on cierpiał katusze, z posępną miną przesuwając się o krok, o krok, o krok, aż do przedziwnej tamy wybudowanej na środku wartkiej rzeczki. Przystanął, wbijając w nią apatyczne spojrzenie. Manat zatrzymał się na lisi sus dalej i odwrócił do drugiego pielgrzyma.
Zza Olbrzyma rozległo się donośne sapnięcie.
— To przecież nie ja — mruknął Gniewny.
Dźwięki sapania powtórzyły się jeszcze kilkukrotnie. Ledwo Manacik zdążył się obrócić, wzrok Misia objął trzy brązowe, wydawałoby się, że skulone kształty czołgające się w ich stronę. Pierwsza myśl podsunęła, że były to szczenięta. Trochę poturbowane, nierozwinięte szczenięta. Druga zdetronizowała podejrzenia à propos szczeniąt i podłożyła pod kupy sierści tożsamości niezupełnie sprawnych na umyśle dorosłych.
— To przez te wasze zioła! — wychrypiał Niedźwiedź na tyle głośno, jak bardzo był w stanie. — Oszaleli!
Manat wpatrywał się w zbliżające się ruchome kretowiska o długich, gofrowatych ogonach i krótkich odnóżach. Kiedy delegacja kreatur zatrzymała się, jedna z nich uniosła się na tylne łapy, przednie składając ze sobą w geście jakby konspiracyjnym. Gniewny gdzieś je widział.
— To są bobry, do cholery.
Manacik pokiwał łbem, potwierdzając jego błyskotliwą uwagę. Z niepewnością zwrócił się do bobrów, ale dzicy konstruktorzy zdawali się mieć jego dyplomację głęboko w dupie.
— Co powinniśmy zrobić? Potrzebujemy tych ziół, a nie damy rady prze-...
— Zabij to.
— Nie mogę ich zabić, Gniewny Niedźwiedziu! To rozwiązanie jest zbyt agresywne, nie mogę pozwolić, żeby…
— W takim razie zabij to, ale tylko trochę.
Manat coś odpowiedział, ale głowa Misia nie dopuściły tego do jego świadomości.
Obraz przed Misiowatymi oczyma zaczął śnieżyć, a świat zawirował tak, jakby na własną łapę wypił dziesięć kieliszków taniego, rosyjskiego szampana z Biedronki. Zachybotał się, odkaszlnął i, zanim z jego gardła wydobyła się następna, tym razem znacznie rozsądniejsza uwaga o treści: „Panie doktorze, mdleję”, potężnym cielskiem uderzył o ziemię z taką siłą, że ziemia w obrębie najbliższych centymetrów zadrżała, a zwierzęta cofnęły się o krok.
Powieki zdawały się ciężkie tak bardzo, jak złoto, które można by było przetopić z dwóch miliardów złotych przekazanych TVP.
Zdrętwiałe kończyny wyciągnął we wszystkie strony, ziewając przeciągle; Niedźwiedź obudził się ze snu zimowego. Nie miał wystarczająco siły, żeby podnieść łeb i rozejrzeć się po otoczeniu, do jakiego go, najprawdopodobniej, zaciągnięto — nie przypominał sobie dostawania się tam o własnych łapach, jednak jednocześnie miał kłopot z wyobrażeniem sobie kogoś, kto byłby w stanie dostarczyć jego nieprzytomne cielsko do innego miejsca, niż w którym się wówczas znajdowało.
— O, obudziłeś się, to świetnie, bo akurat przygotowałem lekarstwo. Wystarczy, że je połkniesz, a za kilka dni będziesz sobą, jakby nic się nigdy nie zdarzyło. Jeśli wydobrzejesz, to znaczy, na pewno wydobrzejesz, po prostu kiedy już będziesz zdrowy, możemy iść na spacer, na przykład po jałowiec, chociaż… chociaż nie, jałowiec mam w zapasie.
— Jakim cudem?
Manacik musiał domyślić się, co zastanawiało Misia.
— Bobry mi pomogły. Zapominasz chyba, że ja też jestem bardzo silny.
Gniewny przetaksował go wzrokiem. „Całkiem”.
— Daj mi te leki, na Gwiezdnych, i miejmy to za sobą.
<chłopie mój?>
>2700
[bez punktów]
>2700
[bez punktów]
+leczymy gbura
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz