Gdyby Miodkowi przykazano, żeby sporządził ranking najważniejszych dla niego osób, wziąłby do łapy niezastrugany ołówek (cholera, kciuk przeciwstawny), złapał za pomiętą, wyjętą psu z gardła kartkę o żółtawym zabarwieniu z wielką plamą po czymś przedziwnie brązowym w prawym, dolnym rogu, i zaczął dłubać niestarannie: Gwiezdni wylądowaliby na pierwszej pozycji, nad czym młody wolnościowiec w pełnym znaczeniu definicji ironii by się nawet nie zastanawiał, bo błogosławieństwa, bo zasługi, bo cały ten teatrzyk z objawieniami i obietnicami ściśle powiązanymi z życiem wiecznym tak długim, jak okres względnego pospowiedziowego nieobrażania ludzi przez statystyczną wierną po osiemdziesiątce, czyli relatywnie krótkoterminowym. W międzyczasie złożyłby na tymże papierze ślub wierności przypieczętowany krwią najprawdziwszej dziewicy, czyli jego samego, o ile tylko nie byłby miękką bułą obawiającą się każdego draśnięcia — boli jak skurwysyn, a Gwiezdnym wystarczy ofiara z wiewiórki, jaką złożył dwa drzewa dalej. Druga w kolejce znalazłaby się przeurocza Irysowe Serce o rdzawej sierści, czystym umyśle, ładnym ogonie i sympatycznym głosie, która była dla Miodka kimś na wzór ikony — grecką boginią dla Greków antycznej, jak nietrudno się domyślić, Grecji, rzymską dla rzymskich Rzymian, słowiańską dla słowiańskich Słowian, i tak w nieskończoność, aż do znudzenia. W ciągu swojego niedługiego życia, jakie zdążyło objąć liczbę poważniejszych przygód i traumatycznych przeżyć w liczbie jeden, o czym za moment, dziękował jej w duchu nieskończoną liczbę razy, na głos nieco rzadziej, ale tylko dlatego, że jego rodzeństwo kręciło się akurat po okolicy. Irysowe Serce dała mu wiarę, dała mu spokój, broniła przed diabelskim spojrzeniem Klematisa i dokarmiała, kiedy niewielki żołądek domagał się czegoś innego, niż pustych obietnic nadchodzącej uczty w Coelum. Reasumując, Irysowa wcale nie śmierdziała tak bardzo, jak mogłoby się wydawać.
Klematis za to cuchnął. I to nawet nie tak, że jakimś zgniłym bananem albo zastałą zupą — jego relacja z Miodkiem przypominała stopniowe przegryzanie fasolki o smaku psiej karmy albo skunksich wydzielin. Im dalej w las, tym ciemniej. Młody ojciec miał pełne prawo do zastanawiania się, z jakiej racji drugi z synów pała do niego tak szczerą pogardą, ponieważ, tak właściwie, nikt nigdy nie powiedział tego na głos — mimo to, każdy, nawet w głębi serca, wiedział, że ideały i wartości Miodka nie pasowały do wizji, do której Klematisowy Korzeń się w przeszłości dopasowywał. Klematis wrócił na stare śmieci i mogłoby się wydawać, że młody fanatyk miałby do niego mniejszy żal, gdyby zostawił Irysową i został tam, gdzie był do tej pory, niż zjawił we Flumine z podkulonym ogonem. Tak widział go Miodek, chociaż miał raptem miesiąc i mózg wyprany przez rybną ideologię.
— Nie chciałem na ciebie nakrzyczeć.
Miodek był za młody na jakiekolwiek dylematy moralne — granica między dobrymi a złymi decyzjami zacierała się wciąż na tyle, żeby nie był w stanie określać, czy jego zachowanie przysporzy mu jakichkolwiek kłopotów, czy sprawi, że zapunktuje u bliskich mu osób. Rybi Potop nieustannie powtarzał, że szacunek względem rodziców jest zbyt ważny, żeby pomijać to w jakichkolwiek naukach, ale w samym czasie walczył z chęcią wylania na Klematisa wiadra kwasu, najlepiej mocno żrącego i śmierdzącego, w razie gdyby udało mu się ujść z życiem. Jakkolwiek by patrzeć, Rybi naprawdę nie był zły. To znaczy, był, bez wątpienia był popieprzonym fanatykiem, który wpajał Miodkowi surrealistyczne idee — ale czy kiedykolwiek chciał wyrządzić mu krzywdę? Spotkali się raptem dwa księżyce temu, kiedy Miodek ledwo rozumiał, co dzieje się wokół niego, a więź, która między nimi powstała, zdawała się mieć staż dłuższy niż tych małżeństw z PRL-owskich kabaretów dla czterdziestolatków. Młody znał go zbyt krótko, żeby być w stanie wystawić mu opinię w postaci gwiazdek, ale obawiamy się, że jeśli dłużej tak pociągną, już nigdy nie uwolni się z jego macek. Ale to tylko obawy, kto by się przejmował starcem?
Wracając, Miodek był za młody na jakiekolwiek dylematy moralne, więc nic nie powstrzymało go od wypiszczenia:
— A-akurat! Gdyby-... gdybyś nie chciał na mn-mnie nakrzyczeć, t-to byś nie nakrzyczał!
Logiczne.
Miodek jąkał, się odkąd tylko pamiętał. Kiedy zaczynał mówić, nieoczekiwanie tracił kontrolę nad językiem, a jego umysł wydawał się zamieniać w bezkresne, puste poletko z tymi śmiesznymi, uschniętymi krzakami, które jacyś wariaci nazwali biegaczami. To musieli być ci sami, co ludzie wołający na swoje psy Pumpernikiel. Ciekawe, czy takie ewenementy mają więcej, niż trzy komórki.
— Czasami denerwujemy się bez potrzeby.
Malec pokręcił nerwowo łebkiem i kręcił nim tak przez następne sekundy, aż rozbolała go szyja, a gardło zaczęło nieprzyjemnie swędzieć.
— Ja-sne. T-tylko tak mówisz.
Nienawidził jąkania. Brzmiał jak zawstydzony ośmiolatek, a nie był ani zawstydzony, ani ośmioletni. Borowik patrzył na niego tak, jakby Miodek był słaby, chociaż druga kupa sierści rosła znacznie szybciej i znała mniej niekulturalnych słów, niż ten pierwszy, o ile warto się tym chwalić. Kiedy Miodek obchodził dzień niejąkania się, który następował mniej więcej dwa razy w tygodniu, chodził za swoim bratem i powtarzał mu o mądrych mądrościach i opowiadał o dobrociach, jakich nigdy nie zazna, bo jest „głupkiem i niewierzącym” i „będzie palić się w Infernum i nawet mama o tym wie, ale mu nie mówi”.
— Rybi Potop, to znaczy, Gwiezdni powiedzieli mi, że tacy jak ty nie będą jeść z nami sarniego mięsa, tylko chore myszy! Popełniasz duży, duży błąd, Borowiku i będziesz żałować tego, dopóki...
I tak na okrągło, aż rudym rodzicom pękały bębenki uszne. Na całe szczęście mieli inne zmartwienia, takie jak odwodzenie Krzaczka od planów powieszenia irytującego brata za uszy albo dbanie o to, żeby Dynia, w procesie poznawania świata wszystkimi czterema zmysłami, nie nabił sobie kolejnego guza.
— Przeziębiłeś się?
Miodek uniósł rozgniewane spojrzenie na swojego ojca i burknął jedynie:
— Mo-... może.
— Pójdziemy do medyka.
— Nie! N-nie idę do me-... medyka!
Klematis chciał powiedzieć coś jeszcze, ale jego popieprzony plemnik i zaraz jedna z największych porażek czmychnęła gdzieś w krzaczyska, nie wystawiając z nich choćby kupra.
Poszedł za to do Rybiego Potopu, charkocząc po drodze i zataczając się dziwacznymi wężykami. Czasami unosił się w powietrze, podskakując wesoło, mamrotał jakieś niemrawe melodie i zupełnie nie baczył na chrypę, która towarzyszyła mu przez cały ten czas.
— Gwiezdni, Gwiezdni.
Później przypominał sobie, że wypowiadanie ich imienia nadaremno jest surowo zakazane.
— Jednak nie Gwiezdni, przepraszam, Gwiezdni.
Rybi Potop leżał gdzieś w zagłębieniu terenu parę lisich susów od obozu, patrząc pełnym nadziei spojrzeniem między niewidoczne gwiazdy. Chmury przysłoniły słońce, więc nie musiał mrużyć oczu, ale, tak czy inaczej, wyglądał, jakby wypalił zbyt dużo jointów i nie mógł rozchylić powiek szerzej. Rudy apostoł przypałętał się i usiadł obok jego łaciatych odnóży.
— Ja-jakie wieści mi-ałeś, Rybi Po-Potopie?
Wojownik gwałtownie uniósł się do siadu i rozejrzał dookoła z paniką wymalowaną na pysku — jego wyraz zelżał nieco, kiedy dostrzegł drobną postać podległego mu, jak Miodek skrycie liczył, przyszłego uczniaka. Starszy popatrzył na niego ostrym, ale głupawym wzrokiem, przekręcił łeb i poklepał smroda po małym łebku.
— Co cię sprowadza, dziecię?
Miodek pociągnął nosem.
— P-pytałem, jak-jakie wieści mia-miałeś.
Rybi Potop kreował się na cholernego mnicha, świętego Aleksego czy tam innego faceta, który chciał zapaść w pamięci bardzo wiernych wiernych — wydał z siebie przeciągłe mruczenie, jakby był w trakcie rytuału dążącego do spowodowania objawienia pańskiego. Gardło Miodka nieustannie swędziało i chodzący plemnik, nie wiedząc, w jaki sposób się do niego dostać, wszystkie swoje siły skupiał na niekonwencjonalnych metodach zaciskania go (sądził, że kiedy cofnie język, nieoczekiwanie będzie w stanie się podrapać).
— Och, tak, tak! Wieści, masz rację, dziecko, masz rację. Pewny jestem, żeś słyszał o tym choróbsku, co się wśród psów rzekomo szerzy, co?
— Co t-to znaczy rze-... rzekomo?
— Ponoć, Miodku, ponoć.
— A sz-szerzy?
Starszy popatrzył na niego z politowaniem.
— Tak wiele pytań, tak mało odpowiedzi!
Miodek przestał go rozumieć, ale wciąż wpatrywał się w Rybi Potok jak w obrazek.
— Już, już, wróćmy do tematu, dziecko, bo czas nas goni.
Apostoł zaczął obracać się dookoła własnej osi.
— Co…
— Nik-t nas n-nie goni.
— Tak tylko się mówi! Na Gwiezdnych, dziecię drogie, posłuchajże mnie. Gwiezdni zesłali mi wizję, w której obóz cały się pali — „a zawini temu niewierność nam podległych”. Czy wiesz, co to oznacza? Musimy namawiać ich do mod-... Czyś ty odkaszlnął?
Kichnął na potwierdzenie. Mimo tego kręciło go w nosie jak cholera.
— Musisz iść i złożyć Im ofiarę, Miodku! Na co czekasz, dziecko, natychmiast biegnij do lasu i zrób, co do ciebie należy.
Adrenalina we krwi szczeniaka zaliczyła nagły skok, więc, po poderwaniu się na równe łapy, nie usłyszał mruknięcia Rybiego:
— Żebyś i mnie czasem nie zaraził.
Miodek boi się tych prostoskrzydłych i nie jest to szczególna tajemnica, ponieważ kiedy tylko polny jegomość pojawia się gdzieś w jego otoczeniu, krzyczy wniebogłosy. Paradoksalnie nie czuje lęku przed ciemnością, cieniami, dziwnymi odgłosami, starszymi ludźmi, ludźmi wyglądającymi jak Donald Trump ani zbirami z czarnego rynku — lista jego obaw zawęża się do prostoskrzydłych, homoseksualistów i podatków (o tym drugim jeszcze nie wie, a o trzecim najpewniej nigdy w życiu się nie dowie, ale zaufajcie owej liście na słowo). Młody apostoł ledwo zostawił za sobą tereny wokół opuszczonego domu, uniósł pewnie łepek i podkręcił tempo, chociaż marne samopoczucie nie działało na niego jakkolwiek korzystnie. Nie wiedział, co może ukrywać się w kępach wysokiej trawy przyprószonej rosą i przeplatanej z chwastami równie rosłymi, co on sam. Mimo że motyle dorównywały wielkością jego łapom, patrzył na nie z niejakim podziwem. Kolorowe skrzydła trzepoczące na wietrze niosły je wzdłuż polnych ścieżek, a Miodek myślał tylko i wyłącznie o tym, jak to by było, gdyby sam się w takie wyposażył.
Wyglądałby gejowsko. Obrzydliwe.
Nie był do końca pewny, czy wiedział, czego oczekiwał od niego Rybi Potok. „Musisz złożyć Im ofiarę” — powtarzał sobie w głowie tak długo, aż, wydawałoby się, maksyma na stałe wyryła się gdzieś w alei cytatów jego móżdżku. Cały czas składał ofiary — zakopywał upolowane przez Rybiego zwierzęta i odprawiał nad nimi gorliwe modły, zrywał najładniejsze kwiatki z okolicy albo podkradał je od Rumianku, i układał w fikuśne kształty, rozmawiał z Gwiezdnymi i dotąd zdawało mu się, że to wystarczy i że Rybi nie będzie wymagał od niego tego typu spraw aż do rozpoczęcia treningu, dopóki nie uzna, że dzieciak jest gotowy do samodzielnego opuszczenia żłobka. Okazało się jednak, iż samozwańczy prorok nie zamierzał czekać ani chwili dłużej, wysyłając najmłodszego członka fanklubu Gwiezdnych w delegację już teraz.
Miodek nie miał bladego pojęcia, na czym polega sztuka polowania i raptem pochylił się, żeby wyskoczyć z zarośli na młodego zająca, zwierzyna spłoszyła się przez donośny szelest ruszającego się Miodkowego tyłka. Wykrzywił pyszczek w grymasie niezadowolenia, uderzył łapą w kretowisko i pokierował się w głąb łąki, na wschód od opuszczonego domu. Nie był w stanie niczego upolować i nie wydawało mu się, żeby opanował tę umiejętność wcześniej, niż na treningu, więc, zamiast marnować czas i drogocenną energię na parodiowaniu wojowników, zdecydował się poświęcić rośliny. Największą trudnością okazała się identyfikacja ziół, ponieważ, jak Miodek prędko okrył, na ich temat wiedział niewiele więcej. A umierać zbyt prędko mu się nie widziało. W końcu cały ten obrzęd miał na celu uchronienie go od śmierci na skutek wykasłania płuc.
Krzaki poruszyły się niespokojnie, ale Miodek zacisnął pyszczek i nie drgnął choćby o milimetr. Szuranie ustało po pięciu uderzeniach serca, więc kiedy miał niejaką pewność, że eksplorator leśnych gęstwin odpuścił i się wycofał, zanurkował między listkami z największą gracją, na jaką był w stanie się zdobyć. Wprawdzie wpadł w ostro zakończone gałązki, sycząc, niepocieszony, jednak jego niewielka masa sprawiła, że syczenie stało się jedynym słyszalnym w okolicy dźwiękiem. Wystawił łepek poza krzaczek i rozejrzał się, badając okolicę.
Stojący trzy lisie susy dalej, łaciaty pies nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Tę Miodka przykuły za to zioła, które leżały nieopodal i bez wątpienia należały do ciapowatego jegomościa. Miodek nie kradł ziół.
Miodek chciał je pożyczyć. To coś zupełnie innego.
Łaciaty pochylił się nad nieszczególnie wysokim, ale całkiem stromym urwiskiem, wyraźnie próbując dostać się do znajdującego się tam czegoś. W międzyczasie Miodek, nieco niezgrabnie, wyskoczył spomiędzy ususzonych, łamiących się patyków i, jednym ruchem, złapał tyle lasek, ile był w stanie. Wrócił na swoje miejsce między liśćmi i był w stanie poprzysiąc, że ograbiony spojrzał za nim ze swojej jogistycznej pozycji. Zaczął biec, chociaż jego gardło, smagane nie najcieplejszym wiatrem, bardzo głośno i dosadnie domagało się zatrzymania.
Ułożył więc te zioła w fikuśnym kształcie, który nijak da się określić, ale przypominał tyłek Rybiego Potopu — albo jego pysk, bo obie części ciała miał podobnie brzydkie. Nie wiedząc do końca, co zrobić, wyrzucił łebek w górę, ku niebu, i wykrzyczał:
— Gwiezdni!
Nie zająknął się.
— Ześłijcie na m-mnie swoje błogo-... błogosławieństwo!
A jednak zająknął.
Policzył uderzenia swojego serca, a kiedy doszedł do dziesiątki, wepchnął sobie do pyska wszystkie dziesięć sztuk skradzionego zielska.
W drodze powrotnej chciał zajrzeć do Rybiego Potopu. Nie było go w legowisku, więc, zmęczony, Miodek zdecydował się wrócić do żłobka — nie znał drogi, toteż gotowy był wycałować łapy (cholerny stópkarz) tej samicy, która go tam wepchnęła, pewna tego, że dzieciak zgubił się, mieszając się z większymi grupami krążących po okolicy psów. Na miejscu zastał, na swoje nieszczęście, Klematisa, czy tam Klematisowego Korzenia, jak ten sukinsyn sobie życzył.
— Miodek.
Nie wiedział, czy ojciec był zły, zawiedziony, szczęśliwy — i, prawdę mówiąc, nie robiło mu to większej różnicy. Odkaszlnął, ale wydawało się, że od momentu poświęcenia Gwiezdnym ziół, kaszel zelżał. Ignorując wiercące spojrzenie Klematisa, który najwyraźniej domagał się wyjaśnień, zapytał:
— Gdzie jest mamusia?
<najgorszy ojcze?>
>2100
[bez punktów]
+leczymy miodka
>2100
[bez punktów]
+leczymy miodka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz