10 marca 2021

Od Laurencego C.D Chwasta

W pustawej głowie Laurencego kłębiły się trzy myśli.
Pierwsza — że, do cholery, dzień był całkiem ładny Z zupełną prostotą, bez szczególnych wymagań względem Matki Natury zachwycał się jasno pobłyskującym, południowym słońcem, raz za razem zanurzając łapy w miękkich połaciach nieznacznie wilgotniejszej niż zazwyczaj kłębów letniej trawy. Temperatura była co najmniej wysoka, ale nie odbierało to Lauriemu żadnej radości z ekscytowania się najprostszym na świecie schematem pogodowym — ciepłym dniem przyprószonym natarczywymi promieniami i nieprędkim, okazjonalnie ostrym wiatrem niosącym zwyczajowy świergot skrzydlatych. Czuł ulgę, ponieważ wszystko było w porządku — jakkolwiek nie definiować płynne sformułowanie o znośnym stanie rzeczy. Spośród dziewięćdziesięciu dziewięciu problemów Laurencego, idylliczność okolicy rozwiązywała wszystkie z nich.
Druga — że ten mały szkrab, to, skubaniec, dobry jest. Pacyfizm hipisowskiego Laurencego, który, jako człowiek, zapewne spalałby jointy gdzieś między budynkami, wyraźnie protestował przeciwko bezpardonowemu, niehumanitarnemu sposobie rozwiązywania konfliktów Chwasta, więc w duchu poprzysiągł sobie, iż nie zająknie się słowem, kiedy mały smród będzie oczekiwać od niego jakichkolwiek pochwał. Kiedy mały Bezgwiezdny dewiant nie zwracał na Lauriego większej uwagi, wojownik zacisnął mocno szczękę, tupnął o puchaty zjazd źdźbeł trawy i zmrużył oczy, wszelką uwagę skupiając na rozgrywającej się wyłącznie w przestronnym, akustycznym psim umyśle scence ściskania łapy samemu sobie i gratulowania błyskotliwego pomysłu. „To oczywiste, że na to wpadłem. Jestem ojcem, odchowałem już jednego” — pomyślał, kiwając łbem z uznaniem. „Właściwie, ciekawe, czyje jest to, czy to kolejna sierota, jak Jazgocik. Jeśli tak, chciałbym go przytulić. Brzmi dziwnie? Kurczę, ja nie chcę brzmieć dziwnie, jestem super i super normalny, po prostu Mlecz nie daje mi wystarczająco dużo uczucia, ale ja… ja to rozumiem, jest przecież duży i… i… i to wstyd tak, do ojca, w końcu ma kolegów, ma koleżanki, pewnie zaczęliby się z niego śmiać. Wszyscy poza Jazgocikiem, Jazgocik jest jego przyjacielem! Tak, tak, już mniejsza z tym, Mlecz to duży chłopiec, poradzę sobie. Swoją drogą… s ł o n e c z k o, gdzieś się podział?”. Chwast wychylił się zza krzaków i Laurency odetchnął z ulgą, zupełnie zapominając o (nie)podpisanej przed momentem umowie. Pieprzony brak kciuka przeciwstawnego.
Trzecia — na litość Leonisa, pochylał się i pochylał nad tym, czego oni szukają, a Chwast najwyraźniej podzielał jego chwiejność — na pysku szczenięcia wymalowany był duży, dorodny znak zapytania i „co jest, do kurwy?” napisane drobnym maczkiem. Laurency rzucił coś o kwiatkach, coby sprawić, żeby dzieciak przestał się tak smęcić, a że było to lato, to małemu smrodowi nawet do głowy nie przyszło, że starszy kumpel może go kantować — słodkie drobiny kwiatowych pyłków lawirowały w powietrzu z taką gracją, jak Cierń w różowym tutu, to i niczym dziwnym było, że Laurie, ot, tak, nieoczekiwanie doznał czegoś na kształt niezwykłego objawienia i doszedł do niepodważalnego wniosku, jakoby w tamtej chwili musiał (warto podkreślić, że niezupełnie musiał, a musiał, bo gdyby tego nie zrobił, najpewniej by się udusił) znaleźć kwiecie, które sprawiłoby, że dzieciak zapomniałby o swojej winie i rozpogodził nieco. W praktyce Laurency po prostu nie umiał pocieszać smutnych szczeniąt; nie wypowiedział tego na głos, ale byłby poważnie zdziwiony, gdyby Chwast nie zauważył. Laurie pokładał wszelkie nadzieje w nierezolutności jego umysłu. „Nie bierz tego do siebie, Chwaścik, na pewno jesteś super mądry i takie tam” — przeprosił go we własnej głowie, ku uldze własnego sumienia.
Wszystkie trzy myśli straciły na ważności, kiedy uświadomił sobie, co jest przedmiotem jego poszukiwań. W powietrzu faktycznie czuł fiołki i na powrót zapałał do nich bezgraniczną miłością. Mlecz lubił fiołki, a Laurency lubił Mlecza — prędka kalkulacja doprowadziła go do tego momentu w życiu, w którym uświadomił sobie, że tak naprawdę, co by nie mówić, wydawałoby się, jakby jego trzy komórki rozmnożyły się między sobą, doprowadzając do niezręcznej, alabamskiej sytuacji, i tworząc pełnoprawne, nieco kazirodcze drzewko genealogiczne złożone z finalnie blisko sześciu komórek.
Później otworzył pysk, zabijając świeżo wyjęte z piekarnika trzy komórki. Prawica nazwałaby go zabójcą noworodków, a licho wie, czy w ich rankingu stanąłby na równi z ludźmi od aborcji, czy o poziom piekła głębiej.
Wydawało się, że Chwast naprawdę — zupełnie szczerze — chciał wiedzieć, co chodzi po głowie Laurencego.
— Słuchaj, młody kierowniku, jest szansa. — Wlepił w niego spojrzenie stokroć poważniejsze od tego, co sobą reprezentował, a dzieciak zmrużył oczy, przekręcając mały łepek.
— Na co?
— Na wyru… znaczy, na znalezienie fioletowych kwiatków — wyjaśnił naprędce, rozglądając się po osaczających niewielki budynek z dzwonnicą polach. Nie miał pojęcia, skąd wziąć fioletowe kwiatki, ale nie bez powodu wziął ze sobą Chwasta, którego obecność właściwie nie gra żadnej poważniejszej roli w tropieniu górskich mleczy. Laurency powinien ważyć myśli. A narrator słowa!!!* — Zdaje mi się, że… — Obrócił się dookoła własnej osi, mrużąc oczy w niecodziennym dla niego skupieniu. — Widziałem je nad rzeką, ale… na Leonisa!
— Leonisa? — Szczenię obruszyło się, jakby przestraszone wspomnieniem ponurego medyka Bezgwiezdnych.
— Tak tylko gadam, nie martw się, mały, tutaj cię nie znajdzie — rzucił pokrzepiająco Laurie. — Nie wiedziałem, że nawet dzieci boją się Leonisa. To miałoby w sumie sens. Myślałem, że straszy tylko dorosłych, bo czasami bywa tak, że ma się łapę do dzieci, a dorosłych się nie lubi, ale chyba… Leonis chyba nie lubi nikogo. Szkoda, musi być taki samotny — mruczał sam do siebie, nie bacząc na wyczekujące spojrzenie Chwasta. — O, hej, tu jesteś. To o czym ja mówiłem?
Chwast musiał wziąć jego pytanie za retoryczne, ponieważ odpowiedział dopiero po upływie dziesięciu uderzeń serca.
— O fioletowych kwiatkach, Laurency — przypomniał dosyć dobitnie.
— No tak, fioletowe kwiatki, Chwaście. Wiesz co? Mówiąc do ciebie „Chwaście”, czuję się, jakbym wyrządzał ci krzywdę. Kto tak cię nazwałnazwał, maluchu? Nie odbierz tego jakkolwiek źle, bo rządzisz i w ogóle, ale… kurczę, kto jest twoją mamą? — zapytał ostrożnie, na wypadek gdyby dzieciak matki nie posiadał.
— Ee… — zawiesiła się kula sierści — … Ikra?
— To ty się mnie pytasz, kierowniku? Kojarzę Ikrę!
— Znasz ją?
— No pewnie, parę razy rozmawialiśmy. Parę, paręnaście! — wykrzyczał, zanadto rozentuzjazmowany. — Chociaż, zostańmy przy paru.
— Naprawdę?
— Nie, tak właściwie to pierwsze słyszę, ale głupio się przyznać — przyznał bezwstydnie. — Żeby nie było, że wujek Laurency uczy cię kłamstwa, nie powtarzaj nikomu takich sztuczek, bo oberwiesz po jajkach jeszcze raz. Swoją drogą, maluchu, wiesz, jak nazywamy fioletowe kwiatki? — Szybko zmienił temat, żeby uniknąć konieczności przeprowadzenia rodzicielskiej rozmowy wyjaśniającej Chwastowi, co miał na myśli, mówiąc o jajkach. Dzieciak pokręcił łbem. — Fiołkami.
— Fiołkami — powtórzył.
— Fiołkami, tak.
— Czyli idziemy po fiołki?
— Tak.
— Nad rzekę?
— Tak jest.
— Czyli muszę powiedzieć mamie?
— T-... znaczy, nie. Znaczy…
— Mówiłeś, że nie mogę kłamać!
— Stresujesz mnie. Nie możesz kłamać, kierowniku, ale nie możesz też… wrócić do obozu, łapiesz?
— Dlaczego?
„Bo cię tam wypatroszą i nabiją na pal, ale ci tego nie powiem, słoneczko”.
Z gardła Laurencego wydostało się coś na kształt długiego, ptasiego skrzeczenia.
— Chwaściku.
— Laurenci… Laurency.
— Idziemy szukać fiołków.
— Idziemy.
Chwast odpuścił, Laurency z kolei pławił się w chwale zwyciężonej dyskusji. Co prawda wyłącznie we własnej głowie, ale pławił.

Jeśli ktokolwiek z czytelników jest fanem apofonii i oczekuje, że fiołki odgrywają w tej historii szczególną rolę istotnej, kto tam wie, gałązki oliwnej czy innego gówna, które obróci życie Laurencego w bajkę z brokatowymi jednorożcami o malinowych grzywach albo pełny zawiedzenia pierdolnik, to nie — fioletowe kwiatki, tak na dobrą sprawę, mogą zostać zastąpione każdą inną rośliną, jaka tylko przyjdzie na myśl, a jedynym, co ulegnie bardziej znaczącej zmianie, będzie charakterystyka domniemanego kwiatka oraz najprawdopodobniej ich hurtownia, miejsce, gdzie wyrastały spod kupy ziemi tylko po to, żeby dwa dni później zostać zgniecionym przez bezczelnego Laurencego.
Przedzierali się przez trawiaste pagórki, jakby trasa do rzeki obejmowała ścieżki prowadzące głęboko w pola tylko po to, żeby nadłożyć drogi, a Laurency podśpiewywał sobie wesoło, zupełnie nie dbając o potencjalne zmęczenie małego organizmu małego smroda drepczącego za nim. Czuł się co najmniej jak Dwayne Johnson, odgarniając na boki wpadające mu do oczu źdźbła pieprzonej pszenicy, owsa albo żyta, czy też czegokolwiek, co było zdolne do rozwijania się na polach, lub Filippides, który zapieprzał do Aten tylko po to, żeby sprawiać pozory bohatera ratującego miasto przed perską zagładą. Właściwie, to i to miasto uratował, ale trochę, tylko trochę umarł, więc nie przyniosło mu to szczególnych korzyści.
— Chwaściku, jesteś tam jeszcze? — zawołał do dzieciaka między pokracznym fikołkiem a przejechaniem brzuchem po brudnej ziemi. Szczenię odpowiedziało coś, sam Laurency nie wiedział, czy rozochocone, czy śmiertelnie zmęczone. Laurie był zbyt głupi, żeby się nad tym zastanawiać.
— Panie Laurency?
— Co tam, szkrabie?
— Daleko jeszcze?
— Na moje oko, jeśli się pospieszymy i zaczniemy poruszać z prędkością trzech laurencytów na siedem uderzeń serca, nie zatrzymując się przy tym na siku ani inne sprawunki fizjologiczne, będziemy oszczędzać oddech i raczej nie rozmawiać ze sobą o głupotach, co jest absolutnie niemożliwe i bardzo, bardzo, bardzo, ale to bardzo głupie, bo trzeba rozmawiać, żeby nie oszaleć, jak ja, i, wracając, jeśli przyspieszymy krok do truchtu, zakładając, że te polne dziwadła — trącił łapą kołyszące się źdźbło — zwalniają nas tylko o jedną setną laurencytu na pół uderzenia serca, powinniśmy dotrzeć tam w ciągu jednej dziewięćdziesiątej szóstej doby.
— ... Aha.
— Nic z tego nie zrozumiałeś, prawda?
— Nic a nic.
Laurency uśmiechnął się do niego pociesznie, zupełnie nagle klepiąc go po puchatym łebku i wzdychając ociężale.
— Tęsknię za czasami, kiedy mój syn był taki jak ty, Chwaściku. Teraz nawet nie wiem, gdzie się wałęsa. — Odetchnął raz jeszcze, sto razy bardziej teatralnie i melodramatycznie niż poprzednim razem. — Pewnie jest gdzieś z Jazgotem. Kto to Jazgot? Nie znasz Jazgota? Kochany, trzeba poznać cię z wujkiem Jazgotem, toć to mój ulubiony kumpel spośród kumpli Mlecza. Póki co, tak, tak, masz rację, szkrabie, fiołki. — Podniósł się z uklepanej ziemi, z jego tyłka pospadały grudki posklejanej, przyczepionej do sierści ziemi. Niczym emeryt czujący vibe dwudziestoletniego wokalisty zespołu disco polo, podśpiewywał pod nosem: — Fiołki, fiołeczki. Fiołki. Fiołki, fiołunie.
— Panie Lau-...
— O-o-o-o. Fio-fiołki, fio-fiołunie.
Chwast najwyraźniej doszedł do niemijającego się z prawdą wniosku, że przerywanie laurencowej arii jest niewarte zachodu i pozwolił chodzącemu marmurowi katować siebie marnym głosem i melodią zupełnie niepasującą wysokości jego tonu. Brzmiał jak gnijąca kaczka, o ile gnijące truchła wydają z siebie jakiekolwiek dźwięki bliskie psim. Kacze truchła nie zwykły śpiewać, a przynajmniej te, z którymi Laurency miał do czynienia, zwyczajów innych zwłok nie znał.
Śpiewające truchła tylko za siedemdziesiąt dolarów liberyjskich i twoje dziewictwo. Dodatkowe funkcje, takie jak świecące oczy, możliwość prowadzenia niewymagającej konwersacji i wampirze zęby w zestawie, można odblokować, dodając do tego ocieplacz na chuja.

Żaden z nich nie wiedział, czy faktycznie szli z prędkością trzech laurencytów na siedem uderzeń serca, już nie wspominając o tym, że wartość tej jednostki pozostawała niewiadomą dla samego pomysłodawcy, trafili nad rzekę na długo przed zachodem słońca. Niczym narodowiec poszukujący w tłumie gejowskiego pierwiastka Laurency wytężył swoje starcze, zużyte spojrzenie, żeby wśród przeklętego trawska dojrzeć choćby kawałek fioletowego gówna, po które zaciągnął Chwasta na drugi koniec świata.
Rzeka płynęła swoim niepospiesznym tempem, a rażące słońce sprawiało, że Laurie pocił się jak otyły mężczyzna z piwnym brzuchem, kawałkiem swojskiej kiełbasy w prawej ręce i w puchowej kurtce z pobliskiego rynku. Sapnął męczeńsko, wyrzucając język daleko poza obręby pyska, i rozglądał się po okolicy, odrywając myśli od prażenia promieni.
— Chwast, czy jest ci gorąco? — odezwał się w końcu, skuszony wartkością strumyka i bijącym od niego chłodem.
— Troszkę.
— Czy chcesz to zmienić?
— Jak?
— Idziemy się wykąpać.
Nie zapytał — najzwyczajniej w świecie oznajmił, że Laurency ma teraz, w tej chwili i nie później, ochotę się wykąpać, więc bez zbędnego pierdolenia wskoczy na pusty łeb wprost do rzeczki, jakby jutra miało nie być, a w domu nie czekał na niego ukochany Cierń i jego bukiet z parówek. Matematyczne kalkulacje ścisłego umysłu nie przeliczyły się zanadto, ponieważ woda była odpowiednio chłodna, żeby orzeźwić spragnionego odpoczynku kretyna, ale wystarczająco nagrzana, coby nie doznał szoku termicznego.
— Chodź, mały, pochillujemy.
Dzieciak sprawiał wrażenie zmieszanego.
— Umiesz pływać, kierowniku?
Pokręcił łebkiem.
— W takim razie chodź, idziemy na płyciznę.
Smród szedł brzegiem, Laurency brechtał się w wodzie, aż dotarli w miejsce, gdzie woda sięgała mu do połowy łap. Ponownie wspomógł się błyskotliwością swojego umysłu i doszedł do wniosku, że Chwast się nie utopi. A nawet jeśli, utopiłby się z winy wszechświata, który nie sprawił Laurencego mądrzejszym i poskąpił mu komórek mózgowych, na których nadmiar nie narzekał.
— Wejdź na kamień, mały, no. — Wskazał na śliski, porośnięty glonem kawałek skałki wyłaniający się z dna strumyka, zachęcająco stukając w niego pazurem. — Nie bój się, nie poślizgniesz się.
Chwast zrobił krok — postawił na nim wpierw jedną, prawą łapę, później lewą, i kiedy miał dostawiać już tylne, znalazł się głęboko pod taflą wody.
— Dziecko mi się topi! — wrzasnął do siebie Laurency, panikując zbyt mocno, żeby ruszyć mu na ratunek.

<kolekcjonerze kamyków?>
>2000
[bez punktów]

* dopisek Laurencego, który wymusił możliwość sprawdzenia tekstu przed publikacją, kawał skurwysyna

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz