10 marca 2021

Od Laurencego C.D Białej Gwiazdy

Ciężko było jednoznacznie określić, które zajęcie sprawiało Laurencemu najwięcej przyjemności, jednak nic nie dostarczało mu endorfin i adrenaliny w takim stopniu, jak znajdujące się w ścisłej trójce rankingu nielegalne zakradanie na cudaczne zgromadzenia pełne obleśnych żartów, chaosu i tłumnego wypowiadania się w imię całego klanu. Wszyscy mieli Bezgwiezdnych głęboko w dupie, to i Bezgwiezdni zachowali się jak nieokrzesana ciotka wpraszająca się na wesele — koczując w przyległych miejscu spotkań krzakach i gdyby tylko dopisywało im szczęście, każde bite zgromadzenie nie kończyłoby się bezczelną dekonspiracją i demaskowaniem anty-baletnic o gracji podobnej do tej manaciej.
Laurency został przyłapany podwójnie i podwójnie palił się ze wstydu, zawiedziony zmysłem własnej równowagi i kamuflażem, który, jak po cichu liczył, miał wyśmienity, bo łaciaty. Cała ta farsa z odkrywaniem jego alter-ego rozegrała się raptem parę dni po zgromadzeniu, kiedy wybył w świat na niedługo po posiłku, coby rozciągnąć się trochę i poprzyglądać rozwijającej okolicy, jakby przeżywał preludium do jesieni swojego życia. Nie mógł poszczycić się szczególnie dobrą pamięcią, jak na wczesnego emeryta przystało, toteż nie zdziwił się zupełnie, nie rozpoznając w białej postaci nikogo istotnego.
— Znów się spotykamy, Bezgwiezdny.
Przekrzywił łeb, wbijając w nią pytające spojrzenie. Dorwała go wystarczająco nagle, żeby nie zdążył nawet spanikować, więc z jego pyska, ku zaskoczenia obojga, nie wylała się fala drobiazgowych, wyczerpujących wyjaśnień o tym, z jakiej racji znalazł się tutaj, dlaczego na śniadanie zjadł zająca zamiast owoców, dlaczego nazwał syna Mleczem, gdzie podziwa się Cierń i — finalnie — co, do jasnej cholery, robił przy ruinach. Tamtego dnia, kiedy pod cudzym imieniem poznał emo Białą Tęczę, wymyślił na poczekaniu krótką formułkę tłumaczącą, z jakiej racji przekroczył magiczną granicę swoich terenów i zupełnie nieświadomie przeniósł się ze swoim marmurkowym tyłkiem na terytorium oazy młodzieży gwiezdno-bytowej. Laurency nie miał Tenebris nic do zarzucenia, poza tendencją do emosowania, ale Tenebris najwidoczniej nie widziało się witać go z otwartymi ramionami.
Bo wiecie, psy, ramiona. To miało być zabawne.
— Bezgwiezdny? — powtórzył skrzekliwie, wskazując łapą na swoją pierś. — Bezgwiezdni? Gdzie są Bezgwiezdni? — Zaczął obracać się z teatralnym niepokojem, w drodze desperacji nie zaprzestając farsy zaczętej przy okazji spotkania przy ruinach. Najzabawniejszą częścią całego tego cyrku jest to, że Laurency dopiero w tej chwili, na uderzenie serca po kretyńskim piruecie, zorientował się, z kim ma do czynienia. Pogratulował sobie w duchu błyskotliwości, którą się odznaczył, przezornie zgrywając Nie-Bezgwiezdnego, dla wygody swojego ego omijając liczne epizody zwyczajowej głupoty i masę bałwańskich decyzji podejmowanych w przeciągu ostatnich dni. Był to, bez wątpienia, ewenement. Właściwie, byłby, gdyby Biała Gwiazda odznaczała się skromniejszą liczbą komórek mózgowych odpowidających za myślenie. — Kurczę blade, co mieliby tu robić Bezgwiezdni? Wystraszyłaś mnie nie na żarty, koleżanko, nie będę kłamać! Jeśli tyl-...
— To tereny Bezgwiezdnych — zauważyła z trzeźwością.
Laurency zamknął oczy i je otworzył, czemu daleko było od mrugania, ponieważ cały karykaturalny proces trwał co najmniej dziesięć sekund — na zmianę rozchylał powieki, po czym na powrót je zaciskał, jakby w próbie przeanalizowania swojej pozycji. Zbyt kretyński na analizę umysł wzruszył swoimi wyimaginowanymi ramionami.
Cofnął się o krok — i Laurency, i jego umysł.
— Tu też?
Biała kupa sierści nie sprawiała wrażenia najcierpliwszej, z jej gardła wydobył się przytłumiony warkot brzmiący prędzej jak nieintencjonalna reakcja na głupotę, niżeli celowa groźba.
— Pani biały psie, nie denerwuj się już, proszę. — Położył po sobie uszy, a jego łeb zaczął niespodziewanie ciążyć. Nie lubił groźnych psów. To jest, lubił wszystkie psy, ale przy tych nieżyczliwych czuł się co najmniej niekomfortowo. — Proszę, nie patrz tak na mnie, nigdy nie chciałem zrobić nikomu krzywdy, jestem dorosłym, nieodp… odpowiedzialnym psem, ale niewierzącym, jestem niewierzącą kupą sierści z małym mózgiem o pojemności trzech komórek i dziwnym, gejowskim radarem. — „Który zaczyna piszczeć, kiedy się do mnie zbliżasz”, ale tę część zdania obawiał się wypowiadać choćby w głowie, w obawie, że brawurowa samica posiada przedziwną umiejętność odczytywania cudzych myśli. — Widziałem cię na zgromadzeniu, jestem pewny, że tam byłaś, chociaż nie pamiętam, w jaki sposób cię nazywali, ale przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam — stękał piskliwym tonem. — Pani Tenebris, jeśli chcesz zrobić mi krzywdę — odetchnął w końcu, zwyczajowo, aż nazbyt przesadnie i ze zbędną koloryzacją — przynajmniej pozwól mi pożegnać się z moim synem.
Samica nie zdawała się jednak być w zamiarze atakowania Laurencego — spojrzała na niego bez krzty zdenerwowania, a łaciaty bałwan rozluźnił spięte mięśnie. Nie wiedział, czy to zasługa jego uroku osobistego, czy wspominki o synu, ale Biała przestała go przerażać. Jak dobrze, że psy nie używają eyelinerów, wtedy zszedłby na zawał jeszcze zanim otworzyłaby usta. Eyelinery to dosyć abstrakcyjny pomysł. Dlaczego mieliby robić sobie kreski?
Nie to, że Laurency miałby cokolwiek przeciwko temu.
— Tato! Panie tato, gdzie jesteś? Laureeeency!
Bezgwiezdny podskoczył.
— Mlecz, kocha-...
Później wziął głęboki oddech.
— Nie znam żadnego Laurencego — powiedział do Mlecza przez zaciśnięte zęby. — Mlecz? Kto?
— Tato, co…
Uświadomił sobie, że było już za późno.
— Laurency. — Spuścił łeb. — Nazywam się Laurency, nie Żabi Odwłok.
Nie wiemy, czego oczekiwał, ale reakcja samicy była daleka od „Poważnie? Cały czas wierzyłam, że jesteś Żabim Odwłokiem!”.

<biała kupo sierści?>
raptem >800
[bez punktów]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz