Pies ślinił się dziko i wyglądał, jakby miał nas zaraz ugryźć. Nieszczególnie się to Jazgotowi spodobało, delikatnie mówiąc. Odsunął się do tyłu o krok, a on na to warknął. Niedobrze, bardzo niedobrze. Rzucił spojrzeniem na Szałwię. Przegoni tego psa? Miał taką nadzieję.
Słyszał od Kościanego o tej chorobie. Nazywali ją wścieklizną. Pies, którego dopadała, zachowywał się jak szaleniec. Podobno nie dało się do niego przemówić w żaden sposób. Rzucał się na wszystko i wszystkich, a jedno ugryzienie wystarczyło, by przekazał chorobę dalej. Jazgot bardzo nie chciał skończyć jako pies ze wścieklizną.
Z jakiegoś powodu, psu najwyraźniej bardziej spodobała się Szałwia, bo rzucił się w jej stronę. Jazgot odskoczył i mógł tylko obserwować, jak kundel próbuje ją ugryźć. Nie mógł się po prostu na niego rzucić! Przecież wtedy sam skończy ugryziony i narazi wszystkich na niebezpieczeństwo. Rozejrzał się dookoła, szukając jakiegoś pomysłu na pomoc. Śmietnik. Tylko na moment się odwrócił, na momencik i pies znalazł się nad suką, szczerząc kły. To był zapewne zły pomysł, ale jedyny, jaki miał.
Chwycił klapę za rączkę w zęby. Nic nie widział. Wbiegł w psa i z całej siły postarał się uderzyć w jego pusty łeb. Rozległ się głośny brzdęk. Na wszelki wypadek spróbował uderzyć jeszcze raz. Odskoczył w tył i pochylił się. Pies odsunął się przynajmniej na moment i potrząsnął łbem.
— Dawaj! — Jazgot wypuścił swoją broń i chwycił sukę za kark, by pomóc jej wstać.
Pies wydawał się powoli wracać do rzeczywistości. Czyli źle.
Zaczęli uciekać. Czy ona była taka wolna, czy adrenalina dodawała mu siły w mięśniach? Miał wrażenie, że jak tylko ciut zwolni, kundel gryzie go w tyłek. Wolał się nie odwracać, bo miał wrażenie, że wtedy na pewno go zobaczy za nimi.
Przebiegli przez ulicę, gdy nie było tam ludzkich potworów i Jazgot prowadził ich w stronę oceanu. Tam będą dwunogi. Jakby co przecież pomogą z wściekłym psiskiem. Chyba.
— Już blisko! — zawołał, widząc, że ona już dyszała.
Widział nawet ten żółty piach przed nimi. Skręcił w uliczkę za jedną z bud. Wiedział, że tam nie ma nic niebezpiecznego. Suka od razu położyła się na ziemi.
— Wszystko w porządku? — zapytał zaniepokojony.
— Po prostu nie powinnam się tak wysilać — powiedziała, patrząc na swój brzuch.
— O. Czyli naprawdę jesteś w ciąży? — Suka zaśmiała się.
— Tak, naprawdę. Jeszcze trochę posiedzą sobie w środku — powiedziała.
Jazgot osobiście uważał, że posiadanie szczeniąt w środku pandemii nie jest najlepszym pomysłem, ale tego nie powiedział. Zamiast tego położył się obok suki.
— Wiesz — zaczęła. Patrzyła się na brzuch, jakby mogła zobaczyć cisnące się tam szczeniaki. - Boję się.
— Czego? — zdziwił się.
— Wiesz, ich ojciec… on raczej nie będzie w pobliżu — mówiła cicho.
Miał na końcu języka pytanie, ale ostatecznie się powstrzymał.
— I co? Dzieci potrzebują miłości i tyle — stwierdził, jego ogon parokrotnie uderzył o ziemię. — Poza tym masz bezgwiezdnych. Jesteśmy rodziną, prawda? Może niektórzy są mniej mili niż inni, ale pomożemy ci. Nie masz co się martwić. — Uśmiechnął się do suki. Sądząc po wyrazie pyska, nawet mu uwierzyła.
— Dzięki. To co, idziemy zdobyć to jedzenie?
***
Szałwia urodziła trzy szczeniaczki: Chabra, Szyszkę i Drzazgę. Niedługo później, w jej legowisku pojawił się czwarty, zdecydowanie większy szczeniak. Jednocześnie, nagle Ikra miała przy sobie jednego dzieciaka mniej. Wszystko było jasne, ale nikt nic nie mówił. Skoro chciały wymienić się dziećmi, to czemu nie.
Jazgot mocno wczuł się w rolę pomocnika samotnych matek. Lubił dzieciaki, a dzieciaki raczej lubiły jego. Szałwia była bardzo miła i często zdarzało jej się odmawiać. Ikra działała bardziej w stylu przynieś - podaj - pozamiataj. Jazgot rzadko protestował. W końcu zajmowanie się kulkami musiało być męczące.
Plus jeszcze ta cała epidemia. Trwała i nie zanosiło się na koniec. Dzięki temu przynajmniej miał zajęcie, nie powinien narzekać. Udało mu się nawet znaleźć, podczas jednej z wypraw do miasta, jakiś ludzki woreczek.
Dzięki temu mógł nie nosić wszystkiego w pysku, tylko wkładać tam. Ułatwiło mu to zdecydowanie zadanie. Znalazł w mieście bardzo dużą kępkę ziół, której z jakiegoś powodu jeszcze nikt nie zebrał. Nie, żeby narzekał. Radośnie wpakował je do wora i położył go na śmietniku. Chciał przecisnąć się przez płot, ale wolał mieć wolny pysk do obrony. Czuł zapach nieznanych psów. Trudno było mu powiedzieć, w tej całej mieszaninie, czy byli to włóczędzy, pieszczochy czy klanowicze. Żadna opcja niezbyt mu się podobała.
Rozejrzał się po podwórku, ale nie znalazł tam nic ciekawego. Zawrócił i gdy wrócił do alejki, zobaczył jakąś sukę, która sięgała po jego woreczek.
— Hej! — zawołał.
Spojrzała na niego zaskoczona. Miał dzięki temu parę sekund, by do niej dobiec. Chwycił za materiał, a suka mocniej zacisnęła szczęki. Przez parę chwil się siłowali, póki Jazgot nie wyrwał go z jej pyska. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale nie zdążył, bo ona zaczęła uciekać. No przecież mógł jej trochę dać...
Nieistotne. Ostatecznie zdecydował się wrócić do domu, chociaż zostało jeszcze trochę czasu do zachodu słońca. Podrzucił je Leonisowi, a potem doniósł mu jeszcze Boberka. Ikra w końcu kazała, to znaczy prosiła, go by to zrobił. Potem mógł już grzecznie odprowadzić dzieciaka do Szałwii, która tego dnia zajmowała się i tymi swoimi i nie swoimi.
— Żyjesz jeszcze? — zapytał, gdy wszedł z cichym szczeniakiem do środka.
— Jako tako — zaśmiała się samica.
— Już mi łobuz jeden próbował uciec. Trudno upilnować całej zgrai w jednym miejscu, a chciałam przejść się z nimi na spacer.
— Co ci broni? Chodź, we dwójkę jakoś sobie poradzimy.
<Szałwia?>
Jazgot wyszarpuje worek. Bezgwiezdni otrzymują 20 ziół.
[874 słowa: Jazgot otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia i leczy Boberka]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz