Śniła mu się jakaś suka. Nie potrafił powiedzieć, kim jest. Uśmiechała się ciepło i leżała na słońcu. Byli w mieście. To były te same szare ściany, ale z jakiegoś powodu stały się czystsze, piękniejsze. Powietrze pachniało morzem, nawet jeśli naprawdę, to się nigdy nie zdarzało. Smród wysypiska zniknął, trawa była zieleńsza, a ciepłe promienie grzały jego grzbiet. Podszedł do suki.
Miał dziwne wrażenie, że ją zna. Usiadł obok niej i patrzył przed siebie. Świat rozmazywał się przed jego oczami, tworząc zielono-błękitną plamę i uważał to za całkowicie normalne. Oboje siedzieli tak i patrzyli, a on był z jakiegoś powodu pewien, że jego klan jest bezpieczny. Czuł spokój, taki dziwny, którego nie czuł od momentu, gdy pierwszy raz zobaczył krew Płomiennego Zachodu.
Suczka zaczęła coś mówić. Próbował się skupić i zrozumieć jej słowa. Kiedy prawie udało mu się uchwycić sens, ktoś go obudził. Kasztan delikatnie nim potrząsnął, by wstał na śniadanie.
Postanowił porozmawiać o swoim śnie z Mleczem, kiedy ten wreszcie był wolny po treningu. Zwykle to robił, jeśli tylko miał jakieś normalne sny. Tymi o mordercy się z nim nigdy nie dzielił, ale i tak zapominał je niedługo po przebudzeniu. Chciał przysiąść z przyjacielem w miejscu, które widział w śnie, ale w prawdziwym świecie ustawienie bloków było inne. Skończyli, siadając przy schodach.
— Może to twoja przyszła ukochana? — powiedział Mlecz, jakimś takim dziwnym tonem. Jazgot prychnął tylko.
— Nie, na pewno nie.
— No to może twoja mama?
— Nie, przecież pamiętam jak… — Zatrzymał się.
Mama była ruda. A może brązowa? Raczej nie biała, ale miała chyba białe plamy. Chudsza niż on teraz, wyższa… raczej wyższa i jej oczy... jej oczy…
— Jazgot? Jazgot, co ci się dzieje?
— Nie pamiętam.
— Co? Powiedz głośniej, proszę, nie rozumiem.
— Nie wiem, jakie miała oczy Mlecz. — Spojrzał na niego i czuł łzy zbierające się pod jego powiekami. — Mlecz, ja nie pamiętam, jak ona wyglądała. Mlecz, nie pamiętam pyska mojej mamy.
Pies patrzył na niego wielkimi oczami i t przez to poczuł się tylko gorzej.
Skłamał, że ma trening z Kasztanem. Odbiegł stamtąd, jeszcze zanim jego przyjaciel zdążył się ruszyć. Skulił się na cmentarzu, między jednym grobem a drugim, ignorując dwunożnych, którzy patrzyli na niego z niepokojem. Zacisnął mocno oczy, próbując wymusić na sobie przypomnienie jej obrazu. Nacisnął łapami o powieki.
Starał się chwytać tego, co pamiętał, ale obraz coraz bardziej rozmazywał mu się przed oczami. Była ruda, brązowa, nie ruda. Miał sierść na pysku tego samego koloru co ona. Była chuda. Tak chuda. Chyba. Raczej. Czy tylko wyobraźnia szczeniaka tak mu mówiła?
Zaczął mamrotać przeprosiny w ziemię.
— Mamo. Mamo zapomniałem cię. Przepraszam, przepraszam, przepraszam.
Nie mógł normalnie oddychać. Czuł się jak zdrajca. Jak on mógł? Co z niego za syn? Czemu potrafił bez problemu zobaczyć przed oczami wujka Richiego, a nie własną matkę?
Skulił się jeszcze bardziej, a głosy dwunożnych stały się chociaż trochę cichsze. Chciał usnąć i ją wyśnić, ale wiedział, że tak nie będzie.
Musiał wstać. Był prawie dorosły. Musiał wstać.
Jego łapy przestały się trząść, gdy dotarł do bloków. Unikał Mlecza, chociaż czuł jego zapach w pobliżu. Skrył się u medyka i skłamał, że rana na poduszce łapy strasznie go bolała. Wiedział, że tu Mlecz nie przyjdzie bez powodu. Jeszcze starał się powstrzymać przed ucieczką do miasta.
Medyk nie wydawał się przekonany. Może wzięła go litość, może miał dobry humor, a może chciał zająć czymś głowę. Kazał mu usiąść spokojnie i wyciągnąć kończyny.
Jazgot patrzył, jak Leonis kręci się po pomieszczeniu, szukając wody. Kurki nigdzie nie było. Podobno wciąż chorowała, niepokoił się o nią, ale nie zadał pytania. Wiedział, że odpowiedzi i tak zapewne nie dostanie.
Po obmyciu poduszki z brudu Jazgot wreszcie zdobył się na odwagę.
— Leonis? — Medyk nie podniósł nawet wzroku. — Czy matka… czy matka miała czerwone oczy?
Wreszcie na niego spojrzał i przez chwile gapił się bez słowa. Jazgot powstrzymał się przed skuleniem. Był dorosły, dlatego wyprostował się jeszcze bardziej i czekał na wypowiedź.
— Nie. Nie masz w sobie nic z matki. Gdybym sam nie przyjął porodu, to nigdy bym nie uwierzy, że jesteś jej synem. — Jazgot przewrócił oczami, ale zrobiło mu się jeszcze ciężej na sercu.
— Dzięki.
— Możesz już iść, jakby co. — Medyk machnął na niego łapą. — Nic ci nie jest, tylko jęczysz.
Przystanął przy wejściu do legowiska i nabrał powietrza. Ledwo czuł tu Mlecza. I tak nie miał zamiaru ryzykować.
Szybko przebiegł przy ścianach bloku, kryjąc się potem między krzakami. Nie chciał już widzieć żadnego z Bezgwiezdnych. Nawet Kasztana. Zwłaszcza Kasztana, bo on wywoływał u Jazgota za wiele pytań.
Wybrał się do miasta, bo jego przytłaczający zapach osadzał go w przestrzeni. Tu musiał się skupić. Miasto było tak dobre dla niego, ale tak niebezpieczne. Musiał rozglądać się na każdym kroku, nawet jeśli znał drogę na pamięć.
Poczuł ukłucie rozczarowania, gdy zobaczył, że nie ma już świateł na rynku. Graham co prawda mu to zapowiadał, ale głupio liczył na to, że pies się pomylił. Krążył między ludźmi, którzy postanowili korzystać z ostatnich promieni słońca. Nawet zapach już nie był ten. Westchnął i przystanął na rogu.
Jego znajomy pieszczoch mieszkał niedaleko. Jeszcze tylko parę zakrętów i powinien trafić na odpowiednią ulicę. Zawahał się na moment.
Graham mówił, że może ich odwiedzać, kiedy chce. Mógł mówić tak z uprzejmości, ale czemu nie skorzystać z propozycji? Samiec nie znał go i nie patrzyłby tym wzrokiem pełnym współczucia, gdyby wymsknęło mu się coś o mamie. Poza tym był miły. Może da mu po prostu posiedzieć i pogawędzić o zielonej trawie, ciepłym powietrzu i chłodnych falach. Miał nadzieję, że ta jego ukochana jest równie przychylną znajdą, co on.
Znalazł odpowiedni dom i zatrzymał się po drugiej stronie chodnika. Płot nie był wysoki, ale Jazgot też nie. Przyjrzał mu się uważnie, ale nie było żadnych niższych fragmentów. Zrobił trzy kółka, tak na szczęście. Zaparł się łapami i zaczął biec. Wykonał skok, odbijając się od krawężnika. Jego przednie łapy zahaczyły za krawędź i dał radę się nimi odepchnąć dalej. Skulił łeb i przymknął oczy, gdy opadł na ziemię.
Usłyszał za sobą, jak ktoś gwałtownie łapie powietrze. Opuścił ogon i odwrócił się, gotów do przeprosin. Zamarły mu one na pysku.
Czyli jej oczy były złote.
— Mamo?
Wzrok mógł kłamać, ale nie węch. Pamiętał jej zapach bardzo dobrze. Tęsknił za nim od tak dawna.
— Nie mam pojęcia, kim jesteś — powiedziała. I może by jej uwierzył, gdyby nie drżenie głosu i szok w oczach. — Odejdź.
— T-to ja — jemu głos też zadrżał. Przełknął ślinę. Jego łapy były sztywne. Z trudem udało mu się przesunąć je do przodu. Kiedy tylko przystąpił o krok, odskoczyła. Była starsza, niż pamiętał. Drobniejsza. — Wy-wydo-wydostanę cię stąd. N-nie martw się.
— Idź stąd!— warknęła. Ona na niego warknęła. Każda komórka jego ciała chciała się skulić i zacząć przepraszać. Z trudem się powstrzymał i nadal stał wyprostowany, niepewny, przestraszony.
— M-mamo? — Nie mylił się. Wiedział, że się nie mylił.
— Clarice?! — zawołał głos ze środka. Graham. — Dali nam jeść!
— Zostałaś pieszczoszkiem? — Odwróciła się w stronę domu. Widział, jak bardzo chciała tam wejść. Teraz dopiero zrozumiał, jak głupi był. Ten płot miał powstrzymać wojownika? — Ty… ty chcesz tu być. Wybrałaś to.
— Szczeniaku, on zaraz tu wejdzie. — Zeskoczyła ze schodów. W tym ruchu zabrakło mu zwinności. Była jak one. Jak te psy, które same oddały wolność w zamian za ciepło i obroże. Ale czemu? Czemu tu była? Czemu pozwalała, żeby dwunogi ją krępowały. Czemu tu była? Czemu nie wróciła do domu, skoro znajdowała się tak blisko?
— Czy to… cz-czy to jest to, co miałaś zrobić?
— Szczeniaku.
— Dlatego odeszłaś!? Dlatego mnie zostawiłaś!? Żeby zostać pieszczochem!? Byłem tylko dzieckiem. Nie przeszkadzałoby ci przecież! Mogłaś wziąć mnie ze sobą!
— Dziecko...
— Jeżeli bym tu się wychował, to na pewno nie miałbym problemu z obrożami i linami!
— Jeżeli on tu przyjdzie…
— Czemu zostawiłaś swojego syna samego?
— Jazgot! — wrzasnęła i teraz instynkt z nim wygrał. Pochylił kark i ugiął łapy, próbując, chociaż na moment stać się niewidzialny. — Zniszczyłeś mi jedno życie, musisz jeszcze drugie!?
Słyszał wielokrotnie określenie „Złamane serce”. Teraz pierwszy raz naprawdę zrozumiał, co ono znaczy. To było to uczucie, gdy coś cię łamie od środka, a ty nie masz nawet siły poskładać kawałków. Kiedy czujesz łzy pod powiekami, które jeszcze nie spłynęły. Żal i ból ścisnęły mu klatkę piersiową i miał ochotę krzyczeć, wrzeszczeć, zrobić cokolwiek, żeby zrozumiała, poczuła, co mu zrobiła. Ale nie mógł. Nie miał dostatecznie dużo siły.
Zabrakło mu powietrza. Stał tam, patrząc z niedowierzaniem i mając wrażenie, że zaraz łapy odmówią mu posłuszeństwa. Czuł, że najmniejszy podmuch wiatru, że jedno złe słowo doprowadzi go do rozpadu.
Widział przerażenie na jej pysku, ogon opuszczony przy łapie i łzy w jej oczach. Tak bardzo chciał, by były dla niego. Wiedział, że to nieprawda. Jedyne, co od niej dostał, to milczenie.
— Czy ty w ogóle pomyślałaś, żeby wziąć mnie ze sobą? — Zadrżała. On chyba też. Teraz mógł tylko patrzeć na nią, jakby miała odbiec przy pierwszym mrugnięciu. Milczała. Skoro ona milczała, on miał zamiar mówić. — Nie. Nigdy, prawda? Odeszłaś, bo mnie nie chciałaś, a nie miałaś tyle odwagi, by mi to powiedzieć.
Jego głos przestał drżeć. Chociaż na chwilę. Chociaż na moment. Jedyne, o co teraz czuł, to obrzydzenie. Obrzydzenie dla tej suki, którą tak długo uważał za boginię. Tak długo zasypiał z myślą, że pewnego dnia powróci, przytuli i powie, że go kocha. A teraz miał ją przed oczami. Drżącą, starą i tak bardzo obojętną na jego los.
— Dlaczego mnie urodziłaś, Burzo? Czemu nie udusiłaś mnie zaraz po moim pierwszym oddechu? — zapytał cicho. Czy miałaś nadzieję, że okażę się martwy, jak moi bracia?
— Nie można odebrać życia — odpowiedziała równie cicho i coś w nim zawrzało.
— Jakie to życie?! Byłem sierotą! Byłem sam! Cały czas byłem sam! Zostawiłaś mnie tam! Czekałem na ciebie! Czekałem na ciebie przez ten cały czas! Płakałem za tobą!
— Bezgwiezdni mieli się tobą zająć.
— Byłaś moją matką!
— Nigdy nie chciałam nią być! — Wiedział to, ale i tak zatrząsł się po tych słowach. Poczuł, jakby pazur wbił się w jego serce i wyrwał kawałek. Nie sądził, że jeszcze coś zostało.
— Mogłaś chociaż… chociaż...
— Jestem tu szczęśliwa. — Wyprostowała się. Mówiła teraz spokojnie, łagodnie. Jakby próbowała uspokoić szczeniaka w panice. Jak śmiała. Miał ochotę ją za to uderzyć. — Naprawdę szczęśliwa, czy nie możesz docenić...
— Milcz! — wrzasnął i poczuł jakąś obrzydliwą satysfakcję, gdy się skuliła. — Idealizowałem cię! Czekałem! Kochałem! Czy ty chociaż o mnie myślałaś!? Czy ty kiedykolwiek mnie kochałaś!?
Patrzyła na niego ze łzami w oczach. Nie odpowiedziała.
Nie mógł tu dłużej być. Czuł, jakby szloch miał zaraz wyrwać się z jego gardła. Nie miała prawa widzieć, jak płacze. Słabe łapy na nowo poniosły go w stronę płotu.
— Jazgot! — Odwrócił się. Potem wypominał sobie, jak głupi jest, ale gdzieś tam w głębi pomyślał, że może... może ona jednak powie... — Twój ojciec nazywa się Jasne Serce. Jest z klanu Tenebris.
Coś było w jej oczach. Czyżby nadzieja?
— A co mnie to obchodzi? — warknął.
Przeskakując przez płot, słyszał jeszcze, dźwięk otwieranych drzwi. Dwunożnego, mówiącego coś swoim paskudnym żargonem. Grahama, który go zawołał. Czuł, jak jego oczy płoną, ale nie spadła ani jedna łza.
Biegł. Biegł przed siebie, mijając bloki i ludzkie potwory. Miał wrażenie, że z każdym krokiem jest bliżej upadku. Jego oczy nadal były suche, ale wszystko zmieniło się w jedną, wielką mieszaninę barw.
Wpadł pomiędzy nagrobki i obił się od jednego z kamieni. Próbował oddychać, ale nie mógł złapać powietrza. Dopiero opierając łeb o zimną ziemię, pierwsza łza spadła. Po niej nie potrafił się już opanować.
— Jak mogłaś? — wyszlochał, unosząc łeb w stronę nieba. Patrzyły na niego pierwsze gwiazdy. — Dlaczego mnie to spotyka? Dlaczego ciągle świat mnie każe? Nawet ona… — nie był w stanie dokończyć przez kolejny spazm płaczu.
Matka. Matka go nie chciała. Matka nigdy go nie chciała. Czemu chociaż ona nie mogła go chcieć?
— Chcę tylko odpowiedzi — powiedział. — Po prostu… niech ktoś mi powie, czemu to wszystko mi się dzieje!
Ale gwiazdy milczały, jak zawsze.
Jak ktokolwiek mógł wierzyć, że gwiazdy mu odpowiedzą?
Spróbował wytrzeć pysk, zanim wszedł do legowiska. Wygładzić sierść. Uspokoić drżenie. Wiedział, że się spóźnił. Psy patrzyły na niego, gdy pojawił się w przejściu. Kasztan wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć. Jazgot wiedział, że jak dłużej na niego popatrzy, to się rozpłacze. Ominął Mlecza i podszedł do liderki. Ta ledwo na niego spojrzała, ale nie odgoniła. Usiadł obok niej, po prawej stronie mając kaszlącego Leonisa.
— Są złote — powiedział cicho. Miękka odwróciła się w jego stronę na krótką sekundę, ale nie zapytała o nic. Walczył z każdym kawałkiem mięsa, aby przeszedł przez zaciśnięte gardło.
A jeżeli znów zaczęły mu lecieć łzy, gdy pomyślał o złotych oczach, którego go nigdy nie kochały, to nikt tego nie skomentował.
[2069 słów: Jazgot otrzymuje 20 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz