Do tej pory Klematisowy Korzeń uważał się za lubianą osobę w klanie — większości nie był obcy, wręcz przeciwnie, przecież wychowywał się we Flumine, a dwie pory roku były wystarczająco długim okresem, żeby nawet sceptycy niekoniecznie polubili, co zaczęli tolerować Klematisa.
Rybi Potop wybrał akurat ten moment, żeby wpaść do żłobka, wymachując futrzastym ogonem i krzycząc:
— Miodku, dobre wieści!
Ogon zamarł mu na widok Klematisowego Korzenia.
— Och… jednak nieważne.
No dobra, w skali od 0 do 10 Korzeń był w klanie lubiany na poziomie -10.
Miodkowi nagle przestał podobać się kąt, w którym prawdopodobnie prowadził między swoimi dwoma komórkami mózgowymi debaty w kwestii spalenia wszystkich Bezgwiezdnych, najlepiej z ojcem włącznie. Podniósł się na równe łapy, wzniecając tym samym tabun kurzu i piszcząc jak konfederaci na widok tęczowych skarpetek:
— Rybi Potopie, nie! Zaczekaj! Chodzi o Gwiezdnych?! Gwiezdni ci coś przekazali?!
Klematisowy Korzeń chwycił go delikatnie za kark, żeby nie wypadł ze żłobka za swoim „mentorem”, a razem z szarpiącym się w zębach szczeniakiem czuł, jak jego reputacja w klanie spada o kolejne dziesięć poziomów.
— Hej, Miodku, ćśś — wymamrotał, wypuszczając szczyla. W jasnych oczach potomka migotały zirytowane iskierki; zapewne wizje tego, jak jego ojciec ginie pomiędzy rozżarzonym pyłem stosu. — Rybi Potop pewnie musiał iść na patrol.
Nie lubił kłamać i podejrzewał, że kłamstwo uplasowałoby kolejne pięćdziesiąt poziomów w dół w hierarchii Miodka. Mógł więc tylko mieć nadzieję na to, że nie skłamał, a Rybi Potop faktycznie dołączył się do Burzowego Gardła, Irysowego Serca i Bursztynowej Łapy, którzy opuścili obóz chwilę wcześniej. (Miał też nadzieję na cierpliwość Rysy i Bursztyna, żeby kolejny jej uczeń nie został pokonany przez te iście wujaszkowe żarty).
— Też chcę iść na patrol — burknął Borowik, przetaczając się na grzbiet. Nad bratem stanęła Gorzka, sugestywnie pacając go łapą.
— Ja poprowadzę patrol!
— W zasadzie to… możemy pójść… ale na spacer — wydukał Klematisowy Korzeń.
Sam nie wiedział, czy zaproponował to dla świętego spokoju, czy żeby Miodek kompletnie go nie znienawidził, ale czteroksiężycowy apostoł nagle się ożywił, mrucząc coś o spotkaniu z Rybim Potopem.
Chwilę później skończył z — na jego szczęście — tylko trójką szczeniaków. Logistyka krótkiej podróży do parku z czteromiesięcznymi szczeniakami, przy czym: dwa z nich wyglądają, jakby miały powtórzyć wiosnę ludów, a jeden mniej lub bardziej sekretnie chciałby odprawić rytuał voodoo, wydawała się wręcz niemożliwa. Sprawy wcale nie poprawiało piekące skórę słońce, ale ruda sierść Borowika nie tylko aparycją upodabniała go do lisa, bo posłużył się brzuchem ojca jak parasolką.
Słoneczny Pysk wydawała się szczęśliwa wizją robienia za ciocię dla pozostałych szczeniaków. Nie zdążył jej ostrzec, że Krzaczek w Minecrafcie prawdopodobnie próbowałby enchantować pochodnie, Rumianek spieprzało, żeby pod pretekstem „Ojeju, zobaczcie, jakie piękne kwiatki!” nawdychać się pyłu, a Dynia… nie, Dynia był najnormalniejszy z nich wszystkich. Naprawdę chciał ją uświadomić o niebezpieczeństwie, ale musiał ratować zapasy Podgrzybkowej Sierści przed staranowaniem Borowika.
— Czy w parku jest jezioro? — dopytywała Gorzka, dotrzymując kroku ojcu i ukrytemu między jego łapami bratu. Miodek szedł przodem, jakby nie po raz pierwszy opuszczał obóz, mimo że było to surowo zakazane; rozglądał się wokoło nie do końca przytomnym wzrokiem, a nuż Gwiezdni czają się za kątem lokalnej budki z kebabem.
— Nie, w parku nie ma jeziora.
— A jest woda? Gorąco mi!
— Jest sadzawka.
— Co to sadzawka?
— Eee… jezioro, tylko mniejsze.
— Czyli jednak w parku jest jezioro!
Dwa księżyce, pocieszał się w duchu. Jeszcze tylko dwa księżyce i to ich mentorzy będą musieli robić za parasol przeciwsłoneczny i encyklopedię definicji zbiorników wodnych. Momentalnie zatęsknił za Konwalijkową Łapą, ale wiedział, że nie będzie z nią tego dnia trenować, dopóki Irysowe Serce nie przejmie funkcji wychowawczych.
Borowik wychylił się zza rudej osłony.
— To park?
Klemats przytaknął. Szybko zrozumiał swój błąd.
— Gorzka, berek! Miodek, lamusie! Biegnij do parku, zanim Infernum cię dopadnie!
Och, wdali się w niego. Przejęli po nim nie tylko rudą sierść, ale i dwie komórki mózgowe na krzyż i kretyńskie pomysły.
Trzy ogniki przecięły ulicę i chaotycznie rozbiegły się po parku. Klematisowy Korzeń wyklinał Darwina, Mendla, porę zielonych liści i tego gołębia, który obrzucił go pogardliwym spojrzeniem, kiedy ruszył biegiem za swoimi kopiami.
Gorzka i Borowik szybko zapomnieli o trzecim królu. Nic dziwnego, jeśli Kacper i Baltazar postanowili się pobić na środku chodnika, na cholerę był im jeszcze Melchior?
Rozdzielił ich z głośnym syknięciem. Jego diabelskie spojrzenie prawdopodobnie w rzeczywistości było mniej diabelskie, niż myślał, że jest, bo Borowik zajrzał Klematisowi prosto w oczy i wpadł w głupawy atak śmiechu.
— Hola, panowie, co Iryska mówiła wam o kodeksie wojownika, hm? Czy tak przypadkiem niezgodne z nim było, żeby atakować członków swojego własnego klanu?
— Ale ten debil…
Korzeń zachłysnął się powietrzem.
— Kto cię nauczył takiego słownictwa, młoda damo?
— Krzaczek.
Nie zdziwił się ani trochę.
— Tato, jest taka sprawa… — Borowik nawet na chwilę nie spojrzał na ojca.
— Borowiku, twierdzisz, że jest coś ważniejszego od łamania kodeksu wojownika?
— Eee… no. Miodek chyba chce porozmawiać z Gwiezdnymi.
Nic nowego, przemknęło mu przez myśl. Miodek często mamrotał do siebie klątwy. Klematisowego Korzenia bardziej zdziwiło to, że Borowik nie wydawał się za specjalnie wierzący, a w związku z tym — fanatyzm brata nie powinien go obchodzić.
— Jaśni Gwiezdni i całe Infernum! — wydarł się, ignorując reprymendowaną dwójkę.
Miodek młócił małymi łapami taflę stawu, jeziora, czy ki chuj tam to nazywali. Zważywszy na to, że nie przeszedł jeszcze swojego treningu z mentorem, aby stać się mistrzem olimpijskim w nurkowaniu, jego pysk na przemian chował się pod powierzchnią wody i wychylał, łapczywie nabierając powietrza.
Korzeń bez zawahania się wbiegł do wody. Rześki strumień rozmył otępienie jego myśli spowodowane gorącem — płynął w stronę skaczącego w stawie Miodka, ale syn, zamiast ułatwiać mu robotę, wyglądał, jakby przed nim uciekał. Woda szumiała mu w uszach, ale nawet pod powierzchnią był w stanie usłyszeć głośne, borowikowe: „HAHA, CZUB SIĘ TOPI!”.
Zamiast myśleć o uratowaniu topiącego się potomka, pomyślał o tym, czy Borowik, mówiąc „czub” miał na myśli jego, czy brata.
W końcu udało mu się wyciągnąć szczenię za skórę na karku. Miodek krztusił się, drżąc na całym ciele.
— Co ci przyszło do głowy? — wymamrotał Korzeń, przejeżdżając językiem po już i tak mokrej sierści syna.
Hmm, przynajmniej nie smakuje jak Gorzka.
— Rybi Potop powiedział, że…
Syknął. Borowik i Gorzka spoważnieli, potulnie przyciskając się do boków ojca, podczas gdy ten tracił kolejne punkty u Miodka.
— Ja jestem twoim ojcem, nie Rybi Potop! — warknął.
Żaden oszołom nie mógł go przecież pozbawić autorytetu, prawda? Nie powinien czuć się zazdrosny, że Miodek bardziej lubi, ba, bardziej ufa wariatowi, który Klematisowego Korzenia przecież szczerze nienawidzi. I choć Korzeń na ogół szanował swój klan, tak miał wrażenie, że gdyby Miodek nigdy nie poznał Rybiego Potopu, pozbyłby się wyrzutów sumienia, że własny syn go nienawidzi.
Naprawdę żałował swojego dziedzictwa. Odszedł od Bezgwiezdnych właśnie dlatego, żeby na powrót być szczęśliwym, trzymać się swojej rodziny, a nawet założyć nową. W ten sposób powstało sześć rudych niedorajd, które nigdy nie powinny dowiedzieć się o przeszłości swojego ojca, a które nie dość, że się dowiedziały, to jeszcze oceniały go przez ten pryzmat.
— Przepraszam, Miodku. Nie chciałem na ciebie nakrzyczeć — zelżał. Klematis nie krzyczał, ale teraz miał ochotę nawrzeszczeć na samego siebie, że był nikim innym, jak durniem.
<Miodku?>
[1161 słów: Klematisowy Korzeń otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz