17 marca 2021

Od Manaciego Olbrzyma

Słońce świeciło tego dnia mocniej, wprowadzając w obozie słodko-gorzki nastrój. Piękna pogoda zachęcała do zabaw i harców, szczeniaki hasały beztrosko po podwórku, a jednocześnie przy legowisku medyka dało się odczuć nieprzyjemny odór choroby, bólu i śmierci. Dzień wydawał się być idealny do beztroskiego wylegiwania się w słońcu po skończonej pracy, chwycenia królika i pójścia nad rzekę, by z wystających z brzegu kamieni obserwować pływające w niej ryby i zapomnieć na chwilę o wszystkich troskach. Jednak nikt nie był skory do takiego lenistwa, nie teraz.
Poza Kaczym Pluskiem i jego ciężarną partnerką Brunatnym Horyzontem w stajni nie było nikogo. Każdy wojownik starał się znaleźć jakieś dodatkowe zajęcie, a Manat od brzasku zajmował się poszukiwaniem ziół i zdzieraniem wierzbowej kory, by ulżyć pacjentom w cierpieniu. Jedynie Jaśnienie i Pstrokatka weseli, nie do końca świadomi sytuacji, w jakiej znalazł się ich klan, bawili się w najlepsze przed zabudowaniami, w których mieścił się obóz.
Manaci Olbrzym miał jeszcze masę roboty tego dnia. Do tej pory wszystko szło nie tak. Cynamonka nie zdrowiała; właściwie to nikt od dawna nie zdrowiał. Zioła stawały się powoli coraz trudniejsze do znalezienia, psy coraz częściej wracały z pustymi łapami, a on miał na głowie więcej pacjentów. Dziękował Gwiezdnym oczywiście za wyglądającą na zdrową i pomyślnie przebiegającą ciążę Brunatnej, ale zastanawiał się, czemu musiała się trafić akurat teraz, kiedy byli w tak ciężkiej sytuacji. Polecił przyszłej karmicielce i jej partnerowi na zajęcie nowego legowiska, z dala od siedziby medyka. Nie mógł dopuścić, by coś mogło zagrozić ciąży. Co prawda dołożyło mu to pracy, ale cóż z tego, skoro warunki były wyjątkowe. Po urządzeniu bezpiecznej przystani dla przyszłych rodziców powiększył zapasy niezbędnych ziół, a układaniem wszystkiego zajęła się Cynamonowa Łapa. Mimo choroby starała się być pomocna i choć Manat miał obiekcje, nie mógł jej przed tym powstrzymać.
Jak bardzo Manacik dziękował Gwiezdnym za oszczędzenie jego rodziny, tak bardzo nie rozumiał ich decyzji o zesłaniu choroby na uczennicę. Akurat teraz, kiedy była tak potrzebna. A nawet nie o to chodziło, po prostu widok Jego Malutkiej Cynamonki wykaszlującej swoje organy i charkającej czy leżącej w gorączce, był nie do zniesienia. Samotne wyprawy nie wpływały na niego lepiej — zdążył już przywyknąć do tej jasnej suczki, plączącej mu się między łapami i paplającej nieomal z taką samą częstotliwością, co on. Mimo że jej trening zbliżał się już do końca, to wstrzymał się na moment. Gdyby więc nawet wyzdrowiała, to czekała ich nauka bardziej skomplikowanych leków. Olbrzym miał też nadzieję, że jego mała ukochana uczennica będzie mieć szansę odebrać z nim poród. Wiedział też zresztą, że bardzo jej na tym zależy.
Najgorsze było to, że widział, jak jej zależało, by wyzdrowieć. Co prawda nie miał wpływu na to, co się działo. Ziół brakowało drastycznie, chorych było wielu, a jeśli chciał ich wszystkich utrzymać przy życiu, to musiał rozdrabniać pomiędzy pacjentów to, co miał. Robił, co mógł, najlepiej jak mógł.
Wstawał wcześnie, często nawet jeszcze przed brzaskiem. Ruszał wtedy na poszukiwanie ziół, dodatkowo uzupełniał zapasy. Wracał i czekało go sporządzanie leków, opieka nad chorymi, codzienna kontrola, czy zarażonych nie przybyło, wieczorna kolejna wyprawa po zioła i w końcu powrót i zaledwie pół podróży księżyca po niebie snu. Przemęczony, cały czas w ruchu, powoli przestawał przypominać znanego wcześniej leniucha, nocującego na stogach w polu, podsuwającego wszystkim wodorosty Manacika. Kiedy do obowiązków doszła opieka nad ciężarną, już w ogóle jego czas wolny przestał istnieć. Gdyby nie zapasy owoców i życzliwa matka, która przynosiła mu co jakiś czas podwędzone Dwunożnym owoce, to nie miałby nawet szans na zbieranie swojego jedzenia i kontynuowanie bezmięsnej diety. A dieta ta w końcu stanowiła korzyść dla całego klanu, patrząc na to, ile zwierzyny spożywał jego mniej żarłoczny, lecz tak samo ogromny brat.
Były co prawda rzadkie momenty, gdy Manat oddawał się swoim manacim sprawom. Jak kradzież jabłek koniom Dwunogów, zdarzające się co jakiś czas drzemki popołudniowe, wyprawy nad morze. Poza tym nie dało się spędzić z jego pyska dobrotliwego uśmiechu miłego wujaszka, który to wydawał się nie pasować do jego wieku, a także nic nie powstrzymywało go przed długimi monologami, opowieściami, jakimi raczył każdego, kto się napatoczył, ale przede wszystkim oczywiście swych pacjentów. Niektórzy wydawali się już odchodzić od zmysłów, gdy zaczynał kolejną historię o podejrzanie wielkim zwierzęciu z wielkimi zębiskami, które ponoć widział podczas nurkowania w morzu. Inni zaś powoli przyzwyczajali się do jego paplaniny, która była swojego rodzaju codzienną odskocznią od drzemek, bólu głowy i donośnego kaszlu, czy to własnego, czy współleżących u medyka chorych. Prawie nieinwazyjna, nieangażująca gadanina i zbitka wymyślonych i podkoloryzowanych (w większym lub mniejszym stopniu) historyjek stawała się lekarstwem na nudę tygodni, które psy spędzały u medyka.
Mimo wszystkiemu temu każdy powtarzał, że młody medyk zmienił się. Czas epidemii ukazywał bardziej niż zwykle jego poważniejszą stronę, szacunek jakim darzył swoją profesję. Gdyby nie fakt, że Ventus najgorzej znosił epidemię, że wydawał się powoli umierać, to może nawet spotkałby się z uznaniem za swoją pracę. Tymczasem po prostu był, starał się jak mógł, modlił do Gwiezdnych i prosił o zdrowie dla wszystkich, cieszył, że on sam jest jeszcze na siłach, by pomagać i czekał, aż przodkowie ześlą na nich szczęście w postaci większych porcji niezbędnych do przeżycia klanu ziół.
Choć tego dnia słońce świeciło przepięknie, to po osłuchaniu Brunatnej i pogawędzeniu z Kaczym Pluskiem, kiedy Manat wyszedł z obozu, skierował łapy nie na łąkę, a w stronę pól. Chciał pójść aż do granicy z Bezgwiezdnymi, gdzie ostatnio odnalazł kępki tak ważnych teraz, ciemnozielonych liści. Wydawało się, że prawie klan ateistycznych psów został szczęśliwie obdarowany przez Gwiezdnych. Wydawało mu się to całkiem śmieszne, biorąc pod uwagę, że oni sami w nich przecież nie wierzyli.
Kiedy przechodził koło bawiących się nieopodal stodoły szczeniaków, jego ucho podchwyciło nalegania Pstrokatki, by udali się wraz ze swym opiekunem nad rzekę. Chociaż Olchowe Spojrzenie był nieugięty w swych odmowach, Manaciego coś tknęło. Przystanął na chwilę, spojrzał na malutką, zirytowaną, że jej nalegania spełzają na niczym, rudą kulkę i sam skierował swoje wielkie łapy w stronę rzeki. Nie chciał odpoczywać, wylegiwać się w słońcu na jakimś płaskim kamieniu, ale postanowił, że tam poszuka ziół. W końcu tam nie próbował.
Po krótkim spacerze dotarł do płynącej szybko, ale nie aż tak szybko wody. Dzięki swym gabarytom mógł zawsze brodzić w niej bezpiecznie, choć nie miał dziś na to większej ochoty. Zamiast tego zaczął iść wzdłuż szerokiej wstęgi i badać głazy przy jej brzegu. Starał się wyszukać choć jeden listek. Po pewnym czasie zaczął powątpiewać w owocność misji. Słońce prażyło, jego ciemna sierść nagrzewała się coraz bardziej, a on szedł, ze zwieszonym łbem i wtykał nos pomiędzy kamienie.
Kiedy miał już zrezygnować i wracać, zdecydował, że przejdzie na drugą stronę i wróci do obozu, dalej szukając ziół. Poszukał więc w miarę płytkiego miejsca, w którym mógł spokojnie przejść na sąsiedni brzeg. Tuż po znalezieniu się na nim i spojrzeniu na pierwszy lepszy głaz, dostrzegł to, czego szukał. Ciemne, grube liście wystawały spod kamienia i wydawały się witać z nim, jak z dobrym przyjacielem. Albo po prostu on sam tak się czuł, po znalezieniu tego zielonego skarbu. Zaparł się łapami pod sporym kamieniem i starał się go podważyć, jednak okazało się to bezskuteczne. Były mokre i nie było łatwo operować nimi w błocie, w którym utkwił głaz. Medyk spróbował więc wsunąć pod niego pysk i w ten sposób podważyć, a gdy to się udało, to powoli popychał przeszkodę całym cielskiem. Choć łapy grzęzły w błocie i nie miał dobrego oparcia, pozostał zdeterminowany i popychał kamień. Musiał zdobyć te zioła. Dla klanu. Dla Cynamonki. 
***
Po powrocie do obozu i upewnieniu się, że każdy czuje się przynajmniej akceptowalnie, na horyzoncie pojawiła się Cynamonowa Łapa. Ze świecącymi się oczami i dygocącym co jakiś czas ciałem wyglądała coraz gorzej. Gasła na oczach Manata. A i on sam zaczynał czuć się coraz gorzej. Nie było rady, trzeba było przyrządzić lekarstwo i podać uczennicy. Może też wziąć samemu. W końcu nie mógł sobie pozwolić, by i on został wyłączony z życia klanu i leżał tutaj, pokasłując. Ale mógł pomóc! Na reszcie mógł.
 [1318 słów: Manaci Olbrzym otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia, Cynamonowa Łapa zostaje wyleczona z choroby]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz