2 marca 2021

Od Miodka — „Miodowe koszmary”

Wprawione w ruch pyłki kwiecia wirowały między atomami nachalnie wiosennego powietrza — o ile wiosenność może być w swojej istocie nachalna — grając na nosach wszystkim alergikom. Gałęzie kołysały się leniwie w rytm skowronkowego ćwierkania, snując cienie na odradzającej się po intensywnej zimie trawie pokrywającej połacie pól i łąk. Zmiany zachodzące w przyrodzie stanowiły kluczową dla tutejszych psów sprawę, szczególnie ze względu na powracające zastępy zwierzyny łownej, toteż wydreptywane na nowo leśne ścieżki roiły się od wszelkiej maści czworołapnych tubylców, chcących pokazać swoim młodym najpewniej pierwsze w ich życiu narodziny różowiutkich pączków jabłoni albo wykluwające się z mikroskopijnych jajeczek małe, wydawałoby się, parodie ptaków. Szczenięta, niezupełnie zainteresowane cudami wychodzącymi z warsztatu Matki Natury, rozpraszały się na wszystkie strony, stając się tym samym powodem palpitacji serc ich rodziców. Jeśli nie mieli rodziców — wówczas nie musieli przejmować się sapiącym im na karki poczuciem obowiązku uległości względem starszych, jedynie wedle stereotypów, bardziej doświadczonych i podgniłych dinozaurów domagających się od nich choćby krztyny szacunku.
Rdzawy kształt obracał się horyzontalnie dookoła własnej osi (chociaż, jakby nie patrzeć, względem pola był to kierunek prędzej wertykalny, niemniej jednak nie gra to żadnej roli, ponieważ prędzej czy później, tak czy inaczej, wpadnie w głęboki rów; o ile nie zda sobie sprawy ze swojej żałosnej pozycji szybciej, niż w przeciągu dwudziestu ośmiu sekund), tocząc się niczym opancerzony pancernik wzdłuż spadzistych wybrzuszeń zzieleniałych pagórków. Jego, na oko innego, chłopski, kompletnie absurdalny rechot niósł się razem z wiatrem, docierając najpewniej do każdego Dwunożnego, jaki miał okazję, nieszczęście, odwiedzić tutejsze tereny — ku wielkiemu niezadowoleniu tego, co miał go za nieokrzesanego.
W obliczu poważnego, gderliwego uosobienia wydawało się, że nadane mu imię nie mogło być bardziej mylące. W żadnym aspekcie nie był ani słodki, ani jakkolwiek kuszący. Prędzej zgniły i odpychający, dokładnie tak, jak młodociany wyborca Konfederacji, którego wyjście na wybory było pierwszym od ostatnich sześciu miesięcy. Właściwie, Miodek był chodzącą definicją nacjonalistycznego katolika — z tą różnicą, że w jego wypadku futro pojawiło się już na etapie wczesnodziecięcym, a prawowity piwniczak, żeby wyhodować swojego dziewiczego wąsa, musi trudzić się, wyczekiwać i stresować za siedmiu, testując przy tym niezliczone metody na przyspieszenie porostu włosów, żeby w ostatecznym rozrachunku móc sprezentować swój milimetrowy papier ścierny nad górną wargą. Oby tak dalej, a w przyszłym stuleciu może odnajdziecie pierwszy włosek na klatce piersiowej.
Odkąd chmara rudej zakały Flumine i największego niepowodzenia wziętego z niepohamowanego napalenia Klematisa i jego słodkiej kochanki zalała klan wodnych, zapanował w nim niewiele mniejszy chaos, niż w pozostałych zgromadzeniach młodzieży gwiezdno-papieskiej. Ślepiec nieustannie taranował pieńki, piroman układał szkło tak, żeby w południe rdzawa dupa Miodka stanęła w płomieniach tak gorących, jak Cheetosy Flamin Hot, ten dzieciak z imieniem od leczniczej herbaty ziołowej udawał leśną nimfę i ze skruchą patrzył na zwierzęce truchła, królewna śnieżka wśród krasnoludów przytłaczała wszystkich swoim ekstremalnym ekstrawertyzmem, krypto-ateista bez chwili wytchnienia męczył rodziców, upewniając się, czy aby na pewno, w tajemnicy, nie planują wyrzucić go na śmietnik, a Miodek, pieprzony Miodek, miał się za cherubina. I w zasadzie nie działał nikomu na nerwy.
Dopóki nie rozchylił pyszczka, z którego z zasady wylewał się potok słów brzmiących durniej, niż Korwinowe wypowiedzi na temat feminizmu.
W dodatku, ostatnimi czasy, Miodek podupadł na psychice podobnie, jak Konstantynopol w pięćdziesiątym trzecim. Nie to, że czuje się specjalnie gorzej, objawia się jako postać szczególnie depresyjna albo odnotowuje jakiekolwiek dołki — najzwyczajniej w świecie zgłupiał i głupieje z każdym następnym dniem, a jego mózg, szerzej znany jako przyklejona do mysich flaków niepełnosprawna szyszka, działa na coraz to mniejszych obrotach i zdaje się kurczyć. Nie to, że jest to w jakimś stopniu zadziwiające. Prognozy dla młodego cherubina nigdy nie były pomyślne i wydawało się, że sam Klematis był tego świadomy.
Gdyby Klematis był potrawą, to najpewniej majonezem z keczupem lubianym tylko przez tych, którzy mają nierówno pod sufitem.
Swoją drogą, jebać Klematisa. Bezapelacyjnie.

Pogodne oblicze wiosny uwydatniała feeria zapachów wypełniających płuca Miodka aż po koniuszki mnogich pęcherzyków. Nabrał do nich powietrza i wypuścił je powoli, techniką oddychania upodabniając się do buddyjskiego mnicha — lub też jakiegokolwiek innego zakonnika. Rumianek, oczarowane pięknem przyrody w nie byle jakiej już formie, naznosiło do wspólnego legowiska niezliczone ilości przyuważonych pozrywanych kwiatków, które padły ofiarą bestialskiej bezwzględności ludzkich szczeniąt o krzywych nogach, z płaskostopiem i płaskomózgowiem, a Miodek, wydaje się, że po raz pierwszy odkąd świat zobaczył jego fanatyczne oblicze, poczuł na sercu ciepło, iż Rumianek tak szczerze zachwyca się najwspanialszymi darami Gwiezdnych. Kiedy jednak zasięg jego dziecięcego wzroku objął Krzaczka, mina w tempie dwudziestu tysięcy kremówek na sekundę zmieniła się na marsową, a pysk na powrót zanurkował między źdźbłami pachnącej najświeżej w świecie trawy. Wymruczał słowa niepraktykowanej szczególnie powszechnie modlitwy — której słowa zresztą ułożył samodzielnie zaraz po tym, jak Irysowe Serce udzieliła mu treściwej, acz, w jego opinii, kompletnie zbędnej reprymendy na temat szacunku względem Spalonego Czegoś — i wstał na chybotliwych, zdrętwiałych od stagnacji łapach. Prędko odzyskując rezon, z pełną premedytacją wtrącił się w rozmowę osiadłych nieopodal Dyni i Gorzkiej, zerkając na Krzaka i jego nieśmiesznego barda spod zmrużonych powiek, z charakterystycznym „degeneraci” ostałym na pyszczku.
Gorzka, wspomniawszy o Puchatym Sercu, wywołała u brata niepohamowany odruch wymiotny, który, na jego szczęście, poprzestał na samym odruchu — stojąc nad Dynią, sprawiłby mu niejaką niespodziankę, wymiotując wprost na Dyniowy łepek. Nie daj Gwiezdni, jeszcze by spanikował i, nie wiedząc zupełnie, gdzie iść, wszedłby w kałużę, która spłynęła z jego sierści. To tylko absurdalne rozważania Miodka. Pragnienia. Takie z głębi serca. Nie, cholera, czy to jakkolwiek etyczne, żeby fantazjować o zwymiotowaniu na ślepego brata?
— To przerażające, że to… to… zjawisko, czy co to jest, ta cała zaraza, rozprzestrzenia się na całe Flumine i nikt nic z tym nie robi, a powinniśmy, bo nigdy nie jest zbyt późno. Nawet nie wiecie, jak ja im współczuję! Jestem świadomy tragedii, która… rozgrywa… jest… ma… na Gwiezdnych! — Pokręcił łbem, maskując biedotę zasobu swojego słownictwa zwrotem do Najwyższych, co, skutecznie odwracając uwagę rodzeństwa, nie było niczym zaskakującym z uwagi na zwyczaje i przywary rdzawego nacjonalisty. — Jest mi tak przykro, że muszą żyć ze świadomością, jakie zło spotkało ich w… na… dr-... jakie zło ich spotkało! Muszą być zd-... z-... roz-... smut-... zdruz-... smutni! Jakie smutne muszą mieć życie! Pełne żałości! — Tego słowa nauczył się od Rybnego Potopu. — Goryczy! — Tego też. — Defekacji!
Kiedy zorientował się, jakie słowo wypłynęło z jego pyska, przez długą chwilę dochodził do tego, z jakiej to racji wybrzmiało jak zadziwiająco obce; w końcu właśnie je miał na myśli. Nieprędko doszedł do niebłyskotliwego wniosku, iż wcale nie chodziło o defekację, a defetyzm (co, swoją drogą, też gdzieś zasłyszał i chciał się poszczycić znajomością skomplikowanych wyrażeń), niemniej jednak, zgodnie z własną dumą, nawet się nie zająknął, kłębiąc cały ten pozorny wstyd w zakamarkach własnej psychiki.
Nikt nie wiedział, w czym tkwił Miodkowy problem, ale nie zdawało się, żeby komukolwiek zależało na zgłębianiu go. Prościej było pokręcić głową i zbyć stękanie brata. Nietrudno iść o zakład, że gdyby tylko istniała taka możliwość, zgodne rodzeństwo stworzyłoby fundusz na rzecz sprawienia mu nowego aparatu mózgowego i jakiejś terapii w pakiecie, coby nie odczuł zanadto zmiany w sposobie myślenia i przywykł do nowych poglądów, jakby żył z nimi od początku smutnego życia.

Spośród trawiastych gęstwin wydobył się łeb jeden i drugi, później trzeci, za nim czwarty, aż po piąty i szósty, dopóki całe pole nie pokryło się pozbawionymi mięśni, skór czy futer psimi czaszkami z rozchylonymi wyraźnie szczękami. Mimo braku mimiki widział, jak na ich otępiałych, nieżywych pyskach malowały się diabelskie uśmiechy. Niejakie niedopowiedzenie — owym uśmiechom prędzej było do zatrważających zaokrągleń, za których sprawą czaszki prezentowały swoje pokaźne uzębienie o niezaskakująco ostrych, połyskujących poprzez odbijane światło księżyca kłów, niżeli sympatycznych gestów prezentowanych rutynowo przez naszych sąsiadów.
Spochmurniałe, zasnute kłębami ciemnych chmur o barwie popadającej w skrajności intensywnych szarości niebo zdawało się aż zanadto, aż przytłaczająco nocne; cokolwiek „zbyt nocne” nie wyrażało — było to uczucie, które sprawiało co najmniej, iż krwiobieg zastygał, a klarowność myśli odchodziła w zapomnienie. Szumy wypełniły jego głowę. Chciał krzyczeć. Chciał krzyczeć. Chciał krzyczeć.
Chciał wrzeszczeć, rozpłakać się.
Chciał przytulić się do mamy.
Chciał krzyczeć.
Modlił się najgorliwiej, jak tylko potrafił, każde słowo znanej na wyrywki formułki wypowiadając wystarczająco głośno i wyraźnie, żeby ze swoją mocą dotarło aż ponad obłoki. Błagał, bezgłośnie, ale błagał, całą swoją dziecięcą nadzieję, naiwność i zaufanie pokładając w niematerialnym bycie. Zaklinał, prosił, rzucał po wyimaginowanym podłożu w spazmach równie wyimaginowanego bólu i rzeczywistej bezsilności.
Cała buta, którą wezbrał w sobie od zeszłego wschodu słońca, zgodnie ze swoim zwyczajem, uszła z niego wraz z nadejściem monotonii nieprzespanych nocy. Na powrót stał się drobny, zupełnie bezwartościowy, na powrót zwątpił we wszystko, czego za dnia, kiedy promienie przebijały się poprzez kojącą biel kłębów pary, był pewny.
Zwątpił we wszystko, tylko nie w Gwiezdnych, ponieważ czuł na swoim grzbiecie znajome gładzenie — najważniejszy, a jednocześnie jedyny cielesny akt troski.
Ale tyle wystarczyło.
— Miodek.
Rozchylił powieki, wkładając w to cały swój wysiłek.
— Miodek.
Zamrugał. Raz. Drugi. Spojrzał w górę i w dół.
— Miodek.
Dopiero wówczas zdał sobie sprawę, że nie wziął jeszcze ani jednego oddechu i, jakby w geście nieukrywanej paniki albo próbie zaczerpnięcia pierwszego, desperackiego, zaczął krztusić się niczym innym, jak powietrzem.
— Dzi-dziwne — wysapał z trudem, jedynym cudem powstrzymując się od ponownego odkaszlnięcia. Albo czegoś, co odkaszlnięcie tylko złudnie przypominało. — Zaz-wyczaj biorę od-dechy b-bardzo… głębokie.
W istocie, z reguły łaknął powietrza, jakby ktoś zamierzał mu je odebrać.
— Wsz-szystko w-w porządku — zapewnił lekko, choć posługując się najprostszą dla szczenięcia techniką kłamstwa. — Czu-wają.
Nie musiał mówić nic więcej. Irysowe Serce doskonale zdawała sobie sprawę, na kim, w obliczu nękających Miodka koszmarów, jej syn polegał najbardziej.
Ponieważ, tak naprawdę, Gwiezdni byli jedyną ucieczką.
Jedyni Gwiezdni napawali go nadzieją.

~1500

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz