— Mały durniu, nie idź do medyka! — zgromił go Rybi Potop, miotając się w spazmach gniewu. Wymachiwał komicznie łapami, jak gdyby jego desperackie próby uzmysłowienia Miodowej Łapie swojej racji stanowiły jedyną sprawę, o którą wówczas szur dbał. — Nie idź do medyka, na Gwiezdnych, bo cię przeklnę i nie odezwę się już ani słowem!
Szczenię przytknęło pyszczek do zranionego miejsca, w zakresie własnych możliwości tamując wypływającą z niego ciecz. Rana piekła go niemiłosiernie i z trudem odmawiał sobie rzucenia się na twardy grunt i wytarzania we własnym bólu. Rybi Potop usilnie wmawiał Miodkowi, jakoby jego katusze nie były najmniejszym powodem do zażaleń, ponieważ inni przeżywają gorsze sytuacje (na przykład zarażenie się wirusem dewiackiego pedalstwa, przytaczając błyskotliwe przemyślenia nieoficjalnego przewodnika duchowego dla słabych psychicznie i podatnych na wpływy), ponieważ Gwiezdni mają go w opiece, ponieważ sprzeciwianie się ich woli byłoby herezją — ponieważ Miodek najpewniej zasługiwał na karę i ową karę otrzymał. Rudemu mesjaszowi wcale to wyjaśnienie nie przypadało do gustu — zupełnie nie przypominał sobie, żeby ostatnimi czasy był dla kogokolwiek niemiły. Może za wyjątkiem Dyni, któremu wmówił, że znajdująca się pod jego łapami wyrwa to tylko niewielki uskok albo kopnięcia Klematisa. Splunięcia na parodię przykładnego obywatela, Puchate Serce, za niesympatyczny akt nie uznawał, sądząc, że jego obowiązkiem jest potępiać dewiację. To jest, tak wygląda pogląd Rybiego Potopu — Miodek to jego małe lustrzane odbicie, jedynie narzędzie upodabniające się do pana wikarego.
— D-dlaczego, p-panie Ryb-bo? — Uniósł łeb na ułamek chwili, niemniej jednak, czując na sobie ciężar jego zdecydowanego spojrzenia, ponownie spuścił wzrok. — Nie pó-pójdę.
Rana zapiekła go jeszcze raz, przypominając o swojej ciążącej obecności. Myślał o zębach, które nadszarpnęły skrawek jego skóry i pełnym wyrzutów sumienia spojrzeniu zmieszanego stróżującego wycofującego się w las zaraz po tym, jak wszelkie swoje obawy przełożył na zaatakowanie bezbronnego, kruchego kształtu poruszającego się między krzakami. Od ceremonii mianowania Miodowa Łapa regularnie krztusił się większą swobodą poruszania się i nie baczył już na rodziców tak, jak za dziecka — o ile wtedy można było mówić o jakimkolwiek posłuchu. Kiedy dostało mu się po łapach, wlókł się do obozu na trzech kończynach, co rusz wydając z siebie żałosne jęknięcia powodowane paraliżującym bólem prawego uda i łopatki.
— Dobrze, dziecko, to bardzo dobrze. — Pokiwał starym łbem Rybi. — Jeśli Gwiezdni mają twoje życie za warte odratowania, wyjdziesz z tego z ich pomocą.
Miodową Łapę ogarnęło przerażenie.
— A jeś-li ni-nie mają? — wydukał.
Rybi Potok wygiął pysk w grymasie.
— Wtedy czas pokaże.
— Nie chcę umierać!
Mimo że nawet się nie zająknął, nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, przejęty własną przyszłością. Rybi Fanatyk niejednokrotnie wspominał o życiu pośmiertnym, przypominając Miodowej Łapie, iż to nie ona powinna być powodem do obaw — z całą pewnością nie wtedy, gdy ktoś żyje w czystości i zgodnie z wolą nauczania. Skrzywił się więc, słysząc o obawach niedoszłego uczniaka.
— Wstydziłbyś się, Miodowa Łapo, wstydziłbyś się.
Zawiedzenie malujące się na pysku Rybiego Potoku sprawiło, że szczenię skuliło się jeszcze bardziej. Miodowa Łapa nie bał się nikogo poza Gwiezdnymi i Rybim Potokiem. Bał się dezaprobaty. Bał się, że zawiedzie jako wysłannik.
— Nie możemy bać się śmierci, ponieważ po niej czeka nas nic poza bezmiernym dobrem, dziecko. Kiedy umrzemy, ogarnie nas ulga i nareszcie poczujemy szczęście, do którego dążyliśmy — powziął temat, chociaż po raz kolejny zacytował samego siebie, przywołując własne słowa. Miodek znał je na pamięć, polowanie z Gwiezdnymi, brak konieczności zamartwiania się o zdrowie albo pokarm, bo wszystkiego jest pod dostatkiem, bla, bla, bla. Jakkolwiek surrealistyczne się to nie wydawało, Rybi Potok w to wierzył — co z kolei oznaczało, że również Miodek nie miał powodów ku temu, by zwątpić w jego słuszność. Zresztą, dla szczenięcia ta wizja była pokrzepiająca.
— Wi-em o t-tym, ojcz-cze.
Jakaś jego cząsteczka, która darzyła Klematisa jakimiś uczuciami, zadrżała, kiedy nazwał Rybiego tak, jak powinien zwracać się do prawdziwego taty.
W drodze do legowiska medyka Miodowa Łapa niemal zemdlał i na wpół przytomny podpierał się o znacznie silniejszego Klematisa, naprzemiennie majtając niepewnymi, trzęsącymi się łapami. Odporność jego organizmu zawiodła, toteż raptem pół godziny po tym, jak wrócił od Rybiego Potopu, do którego udał się zaraz po ataku, Klematis chwycił go za kark i zmusił do odwiedzenia medyka — wbijanie pazurów w ziemię zdało się na nic, ponieważ, wymęczony przez ból Miodek, nie mógł utrzymać ich w jednym miejscu.
— Jes-tem zdro-zdrowy! — zapierał się, chociaż widział przez mroczki.
Miodowa Łapa miał pecha, wpierw chorując na tę przedziwną chorobę, na którą zmarł Ciemna Gwiazda, a później padając ofiarą ataku pozbawionego aparatu myślowego stróżującego. Mimo obrażeń nieustannie wznosił błagania do Gwiezdnych w nadziei, że wypowiadane słowa, w zastępstwie ziół i medykamentów, ukoją ból fizyczny na tyle, żeby zmieść go z piedestału wrażeń doznanych tamtego dnia.
— Rana jest zakażona — poinformował po wstępnych oględzinach Podgrzybek, susząc miejsca dookoła szramy listkiem niewiadomego dla Miodowej Łapy pochodzenia. — Zostanie u mnie, dopóki z tego nie wyjdzie.
Miodek wydał z siebie niezadowolone jęknięcie, Klematis z kolei przejął inicjatywę:
— Czyli? Jak długo?
— Nie wiem, ciężko powiedzieć — mruknął medyk w przerwach między skrupulatnym oczyszczaniem ropiejącej bruzdy. Miodowa Łapa nie rozumiał zupełnie, co oznaczało zakażenie i wcale mu się to nie podobało.
Ojciec roku oczekiwał dalszych informacji, ale Podgrzybek nie wydawał się palić do dodawania czegokolwiek więcej. Zamiast tego westchnął przeciągle i uniósł się na krótkie łapy, żeby po chwili wrócić ze zmieloną mieszanką dziwnie pachnących ziół. Miodek odruchowo cofnął łepek, wykrzywiając się z niesmakiem.
Co powiedziałby Rybi Potop?, przeszło mu przez otępiałe myśli.
Co powiedziałby Rybi Potop?, przeszło mu przez otępiałe myśli.
— Ni-e ch-chcę. — Wykonał zamaszysty ruch lewą, zdrową łapą, trącając tym samym pierś medyka, który na buntownicze zapędy młodego akolity zareagował wyłącznie zmrużeniem oczu. — Po-powiedziałem… n-nie chcę!
Wyrwał się z uścisku ojca, zdzielając Podgrzybka w pyszczek. Zioła wysypały się na ziemię i, na domiar złego, zostały przez rudzielca zdeptane. Nikt, na czele z samym Klematisem, nie ukrywał znużenia. Słońce znikało za horyzontem, toteż obóz, krok za krokiem, szykował się do snu — tymczasem legowisko medyka nie wypełniało nic poza cierpiętniczymi wrzaskami opętanego fanatyka. W jednej chwili głowę Miodka zalała następna fala bólu, który uniemożliwił mu ustanie o własnych siłach — zachybotał się i, jak długi, uderzył lewym bokiem o twardy grunt. Niemal nieprzytomny nie mógł już protestować — pokornie przełknął podane zioła.
+1000 [niesprawdzone]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz