Borsucza Łapa czuł się źle.
Nie, żeby było to coś nowego. W ostatnim czasie poczucie winy i własnej beznadziei systematycznie powracało do niego niczym bumerang, szczególnie w trakcie treningów z Płomiennym Krzewem. Mentor nigdy nie był zadowolony ze swojego ucznia (a kto by był, myślał żałośnie Borsuk), choć ten wkładał całe serce w każde otrzymane zadanie.
Do tej pory jednak szczeniak uporczywie ignorował próby sabotażu podejmowane przez jego mózg i zatapiał się w marzeniach. Jeszcze tylko kilka treningów, kilka prób i to wszystko się skończy. Zostanie wspaniałym wojownikiem, najlepszym, jaki istnieje! Mama będzie z niego dumna, a cały klan opanuje radość, że mają w szeregach kogoś tak wyjątkowego. Te wyobrażenia zazwyczaj pocieszały go, gdy po raz kolejny miał ochotę się poddać.
Tym razem eskapistyczne wizje złośliwie nie chciały działać. Borsucza Łapa próbował z całych sił wmusić w siebie optymizm, niczym matka w naburmuszone dziecko wciskała kolejną łyżkę kaszki. Widocznie umysł Borsuczka wolał paść z głodu, niż zaakceptować, że przyszłość miała się jawić w wyłącznie różowych barwach.
Jestem do niczego.
W końcu gdyby Borsucza Łapa był czegoś wart, to ktoś by go lubił. Cholera, nawet Lisek, jedna z bardziej upierdliwych postaci w klanie (a był to wyczyn, biorąc pod uwagę, jakie jednostki dominowały w Tenebris) trafił na osoby, które miały do niego słabość. Borsuk i tak uważał, że gdyby był lepszym bratem dla młodego medyka, może zasłużyłby na lepsze traktowanie. To mu nie wychodziło, niezależnie od wkładanych starań, więc z grupy potencjalnych znajomych rodzina odpadała z góry.
Skoro już nikt specjalnie za nim nie przepadał (bo i kto z Ciemnych chciałby z własnej woli spędzać czas z pizdowatym szczeniakiem?), chciał na tę uwagę zasłużyć. Nie mówił tego głośno, ale chciał być popularny, chciał być podziwiany. Pragnął kąpać się w dobrych słowach swoich przyjaciół i podziwie bijącym od nieznajomych.
Ale kiedy jest się Borsuczkiem, takie rzeczy są raczej nieosiągalne.
Z tego powodu tkwił teraz na kolejnym treningu ze swoim psychopatycznym mentorem. Znów próbował wszystkiego, by tylko perfekcyjnie wykonać choć jedno z jego poleceń, by usłyszeć dobre słowo, na Gwiezdnych, chociaż zwykłe całkiem całkiem.
Całkiem całkiem nigdy nie przychodziło. Zawsze słyszał tylko zirytowane westchnienia, zauważał wywracanie oczami z frustracji. Czasami, kiedy odważył się poprosić o jakąkolwiek opinię, do jego uszu docierało tylko spróbuj jeszcze raz, na razie wolę tego nie komentować. Dlatego próbował i próbował, coraz bardziej mając wrażenie, że nigdy nie osiągnie nawet połowy dystansu do przeskoczenia tej wysokiej poprzeczki, którą ustawił sobie we własnej głowie.
Szwendał się teraz gdzieś między Lodowiskiem a Gwiezdnym Szczytem, niedaleko granicy terytorium klanu. Płomienny Krzew monotonnym tonem kazał mu zająć się sobą i nie zawracać mu dupy. Miał nie wracać do obozu, dopóki nie uda mu się upolować choćby nędznej myszy (chociaż, rzucił mentor ze znużeniem, gdy zlecał mu zadanie, może lepiej postaraj się o coś większego. Nie chcę się znowu za ciebie wstydzić). A uczeń bardzo nie chciał przynosić komukolwiek wstydu. Tropił więc rozpaczliwie po całej okolicy. Nie chciał sam wracać do domu po ciemku. Wolał załatwić sprawę przed zachodem słońca, ale póki co powodzenie jego działań było równe zeru.
Każde uderzenie serca wydawało się zajmować godzinę, gdy nie potrafił zlokalizować ofiary. Powoli przestawało mu zależeć na nie zawiedzeniu mentora — rosło natomiast znaczenie nie popłakania się przez własne niepowodzenia. Nie chciał płakać. Robił to już za często, i za każdym razem Lisia Łapa nie omieszkiwał odnotować głośno, jak źle to o nim świadczyło. Mocno zacisnął powieki, ale łzy i tak by z nich wypłynęły, gdyby nie to, że coś go rozproszyło.
Królik.
Wszystkie jego zmysły nagle się wyostrzyły. Z załzawionymi oczami przyjął pozycję do skradania i rozejrzał się dookoła. Gdzie on był? Pociągnął nosem, błagając w myślach, by zwierzak go nie usłyszał, i zaczął węszyć. Już po chwili udało mu się zlokalizować ofiarę. Puchaty zwierzak jakimś cudem nadal był nieświadomy obecności ucznia i wesoło żuł zielone źdźbła trawy. Borsucza Łapa nie mógł zmarnować tej okazji, więc czym prędzej udał się w jego stronę.
Wszystko działo się tak szybko, że czarno-biały dzieciak nawet nie wiedział, jak to się stało, ale już po chwili stał ze zwiotczałym ciałkiem w pysku. Upuścił je na ziemię, by jeszcze raz mu się przyjrzeć. Poprzednio błyszczące oczy stały się matowe i puste, a po szarawej szyi zwierzęcia spłynęły krople krwi. Borsuczek odkaszlnął. Na języku nadal czuł metaliczny smak czerwonej cieczy.
Dopiero po chwili dotarło do niego, co właśnie zrobił. Wesoły wrzask ucznia przeszył powietrze, płosząc ptaki z pobliskich drzew.
— Udało mi się! Płomienny Krzewie, udało się! — Skakał wokół burego ciałka, nie umiejąc poradzić sobie z przytłaczającą go radością. Całe szczęście, że jego mentora tu nie było. Inaczej niewątpliwie otrzymałby reprymendę za darcie się.
Szczęśliwy taniec trwał jeszcze trochę, jednak po jakimś czasie Borsucza Łapa zmusił się do uspokojenia. Musiał przecież zanieść klanowi posiłek i pokazać zdobycz mentorowi. Czym prędzej wziął ofiarę w zęby i uniósł wzrok. Już miał kierować się w stronę obozu, ale przeszkodził mu w tym napotkany widok.
Niedaleko stało dwóch włóczęgów.
Nie wyróżniali się specjalnie od reszty tej zgrai — byli tak samo brudni, potargani i śmierdzący krwią. Obaj przewyższali Borsuczą Łapę wzrostem, jak i (zapewne) umiejętnościami. Szczeniak zamarł.
— Łata, kto tu tak wrzeszczał? To my tu jesteśmy od obdzierania ze skóry — prychnął jeden z psów.
— Nie mam pojęcia, ale zaraz się dowiemy — odpowiedział drugi, najwyraźniej nazywający się Łata, i zaczął węszyć w trawie.
Serce Borsuczej Łapy waliło w piersi, jakby próbowało wydostać się zza żeber na wolność. Musiał uciekać, i to w tej chwili. Nie miał szans samodzielnie poradzić sobie z tą dwójką. Wiedział jednak, że wojownik powinien przeciwstawić się każdemu, kto przekroczy granicę. Nie mógł pozwolić, żeby włóczędzy panoszyli się po terenach Tenebris! Dobrze pamiętał opowieści matki z czasów, gdy całe dnie spędzał w żłobku, i wiedział, co mówi kodeks wojownika. Gdyby nic nie zrobił, zawiódłby wszystkich. Nie mógł na to pozwolić.
Organizm Borsuczka lubił jednak robić mu na złość, bo na podjęty przez ucznia zamiar zareagował dygotaniem. Czarna sierść szczeniaka nastroszyła się ze strachu, a łapy wydawały się wrosnąć w ziemię, ale on nie chciał się poddać. Wyszedł ze swojej tymczasowej kryjówki za krzakiem i stanął naprzeciw psów.
— Wy- wynocha… — spróbował warknąć, ale dźwięk, który wyszedł z jego gardła, przypominał raczej tchórzliwy pisk. Włóczędzy wybuchli śmiechem.
— Widzisz tego wypłosza? — zwrócił się Łata do towarzysza, wciąż dławiąc się własnym rechotem. — Wracaj do mamy, maluchu. Szczeniaki nie powinny się pałętać po mieście.
— Jestem uczniem! — powiedział na tyle zdecydowanie, na ile umiał, choć jego łapy drgały.
— Ach tak… — wybrzmiało sarkastyczne zainteresowanie. — Ciekawe, czego się uczysz, ssania cycka?
Borsucza Łapa zapowietrzył się zirytowany.
— Niedługo będę wojownikiem! A wy- wy macie stąd iść, bo to teren mojego klanu.
— Byłem całkiem miły, ale zaczynasz działać mi na nerwy, gówniarzu. — Łata wyszczerzył zęby. — Wracaj do mamusi, albo…
— Nie boję się ciebie! — wrzasnął łamiącym się głosem Borsuczek. To zdanie było zdecydowanie fałszywe.
— Naprawdę? — Na pysku włóczęgi zagościł uśmiech. Łagodnie podszedł bliżej wrytego w ziemię szczeniaka. — Bu.
Pokazał kły, a Borsucza Łapa się zachwiał, wywracając się na ziemię, co wywołało salwę śmiechu u towarzysza Łaty. Skulony uczeń roztrzęsiony leżał na ziemi, nie potrafiąc się ruszyć, do jego uszu dobiegały tylko przytłumione słowa dwóch psów.. Po chwili tocząca się rozmowa włóczęgów ustała.
Cisza była jeszcze bardziej przerażająca niż wcześniejszy hałas. Szczególnie gdy Borsuk mimo zamkniętych oczu poczuł zbliżające się cielska napastników i ledwo utrzymując oddech zaczął przygotowywać się na śmierć.
<Jaszczurczy Ogonie?>
[1205 słów: Borsucza Łapa otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia i 3 Punkty Trenignu]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz