19 kwietnia 2021

Od Drzazgi do Jazgotu

Drzazga aż drżała z podniecenia i nie mogła nic na to poradzić — już następnego dnia miała przestać być po prostu szczeniakiem i zostać najprawdziwszą uczennicą wojownika! Ze żłobka miała się przenieść do legowiska uczniów (którego skład mieszkańców miał się niestety niewiele różnić od panującego przez ostatnie kilka księżyców składu mieszkańców żłobka) i w ten sposób wyfrunąć z gniazda niczym ptak, nie musząc się już martwić stałym nadzorem matki. No i oczywiście nie mogła zapominać o tym, że oto już jutro miała otrzymać swojego własnego mentora, który miał się z nią podzielić swoją mądrością, prowadząc jej przez cały okres szkolenia na wojownika!
Nadmiar pozytywnych emocji najwyraźniej nie szedł w parze z pechem towarzyszącym młodej suczce już od pierwszych dni (kto, do stu Dwunożnych, dwa razy, w odstępie zaledwie marnego księżyca, stawał się ofiarą panoszącej się po klanach choroby?). Nie potrafiła się powstrzymać przed radosnym skakaniem tam i siam, no i... miała za swoje. Biegała do momentu, kiedy potknęła się o jakiś pierwszy lepszy przedmiot i wyrżnęła jak długa na ziemię, boleśnie wykrzywiając sobie przy tym prawą przednią łapę.
Usłyszała nad sobą śmiech Szyszki, która niestety była w pobliżu. To nie był nawet typowy śmiech z cudzego nieszczęścia, Drzazdze zdawało się, że jej siostra po prostu dostrzegła w jej upadku świetny dowcip sytuacyjny, gag, lecz i tak potrzebowała mnóstwo silnej woli, by stłumić w sobie chęć rozpłakania się, gdy tylko usłyszała ten okropny dźwięk.
Spróbowała szybko wstać, lecz gdy tylko przełożyła choć odrobinę ciężaru swojego ciała na urażoną łapę, wydała z siebie zduszony okrzyk. Bolało.
— Co się stało? — spytała Szałwia, najwyraźniej przywiedziona szybko w ten kąt pomieszczenia śmiechem Szyszki i piskiem Drzazgi.
— Upadłam. Boli mnie łapa — wyjaśniła brązowawa suczka, zaciskając zęby i klnąc samą siebie w duchu za to, jak płaczliwie brzmiał jej głos.
— Wezwę Leonisa — westchnęła matka, najwyraźniej już zmęczona ciągłymi chorobami i urazami jednej ze swoich córek.
No i Leonis przybył, pewnie również zmęczony tak częstymi wizytami w żłobku. Drzazga chciała go przeprosić, ale zabrakło jej odwagi — za każdym razem, gdy na niego spojrzała, znowu widziała te kolorowe plamy pokrywające jego ciało, a język stawał jej kołkiem w pysku — dlatego też po prostu w milczeniu patrzyła na to, jak medyk opatruje jedną z jej kończyn. Gdy skończył to robić i przekazał matce swoje wskazania i przeciwwskazania (w tym, o zgrozo, informację, że powinna przez najbliższy okres oszczędzać łapę, co oznaczało jedynie nudne treningi teoretyczne aż do momentu, w którym będzie się mogła pozbyć tego opatrunku).
Oj tak, Drzazga zdecydowanie miała pecha. Skręcona łapa była jednak zapewne lepsza niż skręcony kark.

O swoim pechu zapomniała jednak już następnego dnia, gdy, przykuśtykawszy na wyznaczone miejsce i stanąwszy u boku swojego rodzeństwa, czekała, aż ich liderka, Miękka, zacznie swoje przemówienie. Rozejrzała się po otaczających ich wojownikach, zastanawiając się, kto zostanie jej mentorem. Czy będzie to suczka, czy pies? Jakim przewodnikiem w jej drodze do zostania wojownikiem będzie — cierpliwym i wspierającym, czy raczej surowym i wymagającym? Nie wiedziała, ile krzyku dziennie byłaby w stanie znieść, dlatego też gorąco błagała los o kogoś, komu będzie bliżej do przyjaciela niż do wroga.
Nie, żeby miała jakichkolwiek przyjaciół...
— Cieniu, Szyszko, Chabrze i Drzazgo, jesteście z nami już od sześciu księżyców. Dziś zaczniecie swój trening — odezwała się w końcu liderka, a serce ostatniego z wymienionych przez nią szczeniaków zabiło jak szalone. Oto nadeszła ta chwila! — Cieniu, twoim mentorem zostanie Ostrokrzew. Mentorem Szyszki zostanie Pył, zaś mentorem Chabra Mięta — wymieniała liderka, a do szczeniąt (teraz już uczniów!) podchodziły kolejno wymieniane psy: czarno-rudo-biały niewysoki samiec, średniej wysokości wojownik o długiej, również trójkolorowej (choć z innym rozkładem poszczególnych barw) sierści oraz suczka o jasnobrązowym umaszczeniu i różowym nosie. — Drzazgo, twoim mentorem zostanie Jazgot.
Reszty jej słów, skierowanych, jeśli się nie myliła, do wybranych przez nią mentorów, świeżo mianowana uczennica już nie słyszała. Szumiało jej w uszach, a przed oczami, którymi wodziła za podchodzącym do niej wojownikiem, miała kilka dziwnych plam, które jednak po chwili zniknęły. 
Jazgot. Jej nowy mentor. Nie należał do najwyższych psów, lecz i tak górował nad szczenięciem, które miało za sobą zaledwie sześć księżyców swojego życia. Większość jego ciała pokrywała biel, lecz tu i ówdzie widać było czerń, szarość, a nawet jasny brąz. Przez chwilę zdawało jej się, że dziwne plamy powróciły, lecz szybko zrozumiała, że to jej umysł znowu płatał jej figle, wprawiając w ruch wzory pokrywające ciało młodego wojownika, tak jak zwykł robić za każdym razem, gdy widziała Leonisa. Najdziwniejsze jednak były jego oczy. Jeszcze nigdy do tej pory nie widziała chyba psa o czerwonych oczach.
Zadrżała, gdy, zgodnie z tradycją, dotknęli się nosami. Trwało to zaledwie marną króciutką chwilę, lecz było w niej coś magicznego lub chociaż symbolicznego. Oto mentor i jego uczennica stali się znanym wszystkim duetem, wręcz nierozłącznym aż do momentu mianowania młodszej z nich na wojownika, kiedy to mieli się stać równi sobie.
Na początku nie zauważyła nawet, że wszyscy zaczęli się rozchodzić.
— Witaj, Jazgocie — odezwała się w końcu, zbierając całą nagromadzoną w sobie odwagę, której, nawiasem mówiąc, nie było zbyt wiele. — Przepraszam, ale wczoraj skręciłam łapę i... i nie mam jak teraz polować czy walczyć — wyjaśniła, spuszczając łeb. Ledwo go poznała, a już go zapewne zawiodła.
<Jazgocie?>
[847 słów] 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz