Drzazga aż drżała z podniecenia i nie
mogła nic na to poradzić — już następnego dnia miała przestać być po
prostu szczeniakiem i zostać najprawdziwszą uczennicą wojownika! Ze
żłobka miała się przenieść do legowiska uczniów (którego skład
mieszkańców miał się niestety niewiele różnić od panującego przez
ostatnie kilka księżyców składu mieszkańców żłobka) i w ten sposób
wyfrunąć z gniazda niczym ptak, nie musząc się już martwić stałym
nadzorem matki. No i oczywiście nie mogła zapominać o tym, że oto już
jutro miała otrzymać swojego własnego mentora, który miał się z nią
podzielić swoją mądrością, prowadząc jej przez cały okres szkolenia na
wojownika!
Nadmiar pozytywnych
emocji najwyraźniej nie szedł w parze z pechem towarzyszącym młodej
suczce już od pierwszych dni (kto, do stu Dwunożnych, dwa razy, w
odstępie zaledwie marnego księżyca, stawał się ofiarą panoszącej się po
klanach choroby?). Nie potrafiła się powstrzymać przed radosnym
skakaniem tam i siam, no i... miała za swoje. Biegała do momentu, kiedy
potknęła się o jakiś pierwszy lepszy przedmiot i wyrżnęła jak długa na
ziemię, boleśnie wykrzywiając sobie przy tym prawą przednią łapę.
Usłyszała
nad sobą śmiech Szyszki, która niestety była w pobliżu. To nie był
nawet typowy śmiech z cudzego nieszczęścia, Drzazdze zdawało się, że jej
siostra po prostu dostrzegła w jej upadku świetny dowcip sytuacyjny,
gag, lecz i tak potrzebowała mnóstwo silnej woli, by stłumić w sobie
chęć rozpłakania się, gdy tylko usłyszała ten okropny dźwięk.
Spróbowała
szybko wstać, lecz gdy tylko przełożyła choć odrobinę ciężaru swojego
ciała na urażoną łapę, wydała z siebie zduszony okrzyk. Bolało.
— Co się stało? — spytała Szałwia, najwyraźniej przywiedziona szybko w ten kąt pomieszczenia śmiechem Szyszki i piskiem Drzazgi.
—
Upadłam. Boli mnie łapa — wyjaśniła brązowawa suczka, zaciskając zęby i
klnąc samą siebie w duchu za to, jak płaczliwie brzmiał jej głos.
— Wezwę Leonisa — westchnęła matka, najwyraźniej już zmęczona ciągłymi chorobami i urazami jednej ze swoich córek.
No
i Leonis przybył, pewnie również zmęczony tak częstymi wizytami w
żłobku. Drzazga chciała go przeprosić, ale zabrakło jej odwagi — za
każdym razem, gdy na niego spojrzała, znowu widziała te kolorowe plamy
pokrywające jego ciało, a język stawał jej kołkiem w pysku — dlatego też
po prostu w milczeniu patrzyła na to, jak medyk opatruje jedną z jej
kończyn. Gdy skończył to robić i przekazał matce swoje wskazania i
przeciwwskazania (w tym, o zgrozo, informację, że powinna przez
najbliższy okres oszczędzać łapę, co oznaczało jedynie nudne treningi
teoretyczne aż do momentu, w którym będzie się mogła pozbyć tego
opatrunku).
Oj tak, Drzazga zdecydowanie miała pecha. Skręcona łapa była jednak zapewne lepsza niż skręcony kark.
O
swoim pechu zapomniała jednak już następnego dnia, gdy, przykuśtykawszy
na wyznaczone miejsce i stanąwszy u boku swojego rodzeństwa, czekała,
aż ich liderka, Miękka, zacznie swoje przemówienie. Rozejrzała się po
otaczających ich wojownikach, zastanawiając się, kto zostanie jej
mentorem. Czy będzie to suczka, czy pies? Jakim przewodnikiem w jej
drodze do zostania wojownikiem będzie — cierpliwym i wspierającym, czy
raczej surowym i wymagającym? Nie wiedziała, ile krzyku dziennie byłaby w
stanie znieść, dlatego też gorąco błagała los o kogoś, komu będzie
bliżej do przyjaciela niż do wroga.
Nie, żeby miała jakichkolwiek przyjaciół...
—
Cieniu, Szyszko, Chabrze i Drzazgo, jesteście z nami już od sześciu
księżyców. Dziś zaczniecie swój trening — odezwała się w końcu liderka, a
serce ostatniego z wymienionych przez nią szczeniaków zabiło jak
szalone. Oto nadeszła ta chwila! — Cieniu, twoim mentorem zostanie
Ostrokrzew. Mentorem Szyszki zostanie Pył, zaś mentorem Chabra Mięta —
wymieniała liderka, a do szczeniąt (teraz już uczniów!) podchodziły
kolejno wymieniane psy: czarno-rudo-biały niewysoki samiec, średniej
wysokości wojownik o długiej, również trójkolorowej (choć z innym
rozkładem poszczególnych barw) sierści oraz suczka o jasnobrązowym
umaszczeniu i różowym nosie. — Drzazgo, twoim mentorem zostanie Jazgot.
Reszty
jej słów, skierowanych, jeśli się nie myliła, do wybranych przez nią
mentorów, świeżo mianowana uczennica już nie słyszała. Szumiało jej w
uszach, a przed oczami, którymi wodziła za podchodzącym do niej
wojownikiem, miała kilka dziwnych plam, które jednak po chwili
zniknęły.
Jazgot. Jej nowy mentor.
Nie należał do najwyższych psów, lecz i tak górował nad szczenięciem,
które miało za sobą zaledwie sześć księżyców swojego życia. Większość
jego ciała pokrywała biel, lecz tu i ówdzie widać było czerń, szarość, a
nawet jasny brąz. Przez chwilę zdawało jej się, że dziwne plamy
powróciły, lecz szybko zrozumiała, że to jej umysł znowu płatał jej
figle, wprawiając w ruch wzory pokrywające ciało młodego wojownika, tak
jak zwykł robić za każdym razem, gdy widziała Leonisa. Najdziwniejsze
jednak były jego oczy. Jeszcze nigdy do tej pory nie widziała chyba psa o
czerwonych oczach.
Zadrżała, gdy,
zgodnie z tradycją, dotknęli się nosami. Trwało to zaledwie marną
króciutką chwilę, lecz było w niej coś magicznego lub chociaż
symbolicznego. Oto mentor i jego uczennica stali się znanym wszystkim
duetem, wręcz nierozłącznym aż do momentu mianowania młodszej z nich na
wojownika, kiedy to mieli się stać równi sobie.
Na początku nie zauważyła nawet, że wszyscy zaczęli się rozchodzić.
— Witaj, Jazgocie — odezwała się w końcu, zbierając całą nagromadzoną w sobie odwagę, której, nawiasem mówiąc, nie było zbyt wiele. — Przepraszam, ale wczoraj skręciłam łapę i... i nie mam jak teraz polować czy walczyć — wyjaśniła, spuszczając łeb. Ledwo go poznała, a już go zapewne zawiodła.
<Jazgocie?>
[847 słów]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz