18 kwietnia 2021

Od Konwalijkowej Łapy

Szur, szur. Delikatny podmuch wiatru przejechał po karku Konwalijkowej Łapy, która wpatrywała się uważnie w żabę siedzącą tuż przed nią. Szelest trzciny skutecznie zagłuszał jej oddech, a długie cienie kamuflowały każdy jej ruch. Jeszcze trochę, jeden malutki krok… wtem nagle jej wzrok spotkał się ze spojrzeniem żaby. Zwierzę zastygło, widząc drapieżnika czającego się jeden skok przed nim. Uczennicy nagle przyspieszyło bicie serca, a oddech stał się nieco bardziej chropowaty. Jedno bicie serca. Po tym żaba zerwała się do ucieczki. Jednak ta niewielka luka starczyła. Hop! Konwalijka wyskoczyła z ukrycia. Wyciągnęła się, jak najbardziej mogła, starając się dosięgnąć zębami płaza. Wydawało jej się, że poczuła ten obślizgły posmak, chociaż ugryzła jedynie powietrze. Jej obiad uciekł.
Psy w oddali mogły jedynie usłyszeć głośne „plum!”, kiedy ciało Konwalijki wpadło do mętnej wody. Grzbiet suczki uderzył w kamienie na dnie, przeszywając jej ciało bólem. Świat zawirował przed jej oczami. Zamrugała parokrotnie, powoli się podnosząc i próbując odkaszlnąć wodę.
— Konwalijkowa Łapo, wszystko dobrze? Możesz wstać? — usłyszała wołanie z oddali.
— Wszystko… — odchrząknęła jeszcze raz, słysząc swój głos, który brzmiał bardziej jak chrapliwy szept — wszystko dobrze, Puchate Serce! Już stąd wychodzę. Niestety, nie udało mi się złapać żaby.
Zatrzymała wzrok w kierunku, w którym najpewniej uciekło zwierzę. Powinna bardziej się starać. Zmarszczyła brwi, patrząc na swoje łapy. Jeśli wyskoczyłaby trochę szybciej, mogłaby je złapać. Westchnęła. Skierowała swoje kroki ku brzegowi, wytrzepując swoje futro po drodze. Widząc na sobie spojrzenie wojownika, uśmiechnęła się radośnie.
Puchate Serce. Na ostatnim treningu Klematis powiedział, że powinna spróbować chodzić na polowania z kimś innym niż on. Miał rację, za bardzo się na nim opierała. Nie chciała pokazać innym, jak bardzo nieudolna jest, jednak… nie mogła cały czas pozostać słaba. Zostanie wzorową wojowniczką Flumine. To właśnie dlatego zaraz po treningu poprosiła Puchate Serce o to, żeby zabrał ją ze sobą na łowy.
— W takim razie szybko, szybko, musimy jeszcze trochę upolować, zanim zajdzie słońce — zaświergotał pies, przeskakując z uśmiechem z łapy na łapę. — Jeśli dobrze nam pójdzie, to upolujemy jakieś kaczki! Słyszałem, że przesiadują na stawie w parku.
Kiwnęła ochoczo głową, ledwo nadążając za o wiele mniejszym od niej psem. Łapy nieco bolały ją od tamtego uderzenia, ale opanowała ukrywanie swoich słabości już prawie do perfekcji. Zresztą do zachodu słońca zostało niewiele czasu, więc przecież nic się nie stanie.
 
Jak powszechnie wiadomo, wykrakać przykry los trudno nie jest. Kaczki tego dnia były wyjątkowo nadpobudliwe, przez co każda najmniejsza pomyłka kończyła się ich spłoszeniem. Ciało Konwalijki stawało się coraz bardziej ociężałe, a każdy ruch zużywał o wiele więcej energii niż zwykle.
Poruszyła nosem jak królik, czując, jak opada na nie pióro. Znowu zaprzepaściła swoją szansę. Westchnęła głęboko, wpatrując się w miejsce, w którym przed chwilą siedział ptak.
— Następna kaczka będzie moja — stwierdziła, starając zachować się swój optymizm. Jednocześnie patrzyła kątem oka na dorodną kaczkę, którą udało się schwytać o wiele mniejszemu od niej Puchatemu Sercu. A może właśnie jego wielkość dawała mu przewagę w skradaniu się? Zresztą nie to było ważne. Musiała dać z siebie wszystko, byleby nie zawieść swojego mentora, który ją tu wysłał.
Czas płynął szybko, a słońce powoli zaczynało zahaczać o pobliskie drzewa. Konwalijkowa Łapa nie rzucała jednak słów na wiatr, dlatego jak powiedziała — tak zrobiła. I chociaż czuła piekący ból od samych czubków palców aż po barki, smak zwycięstwa wystarczająco to koił.
— Och, udało ci się! — wykrzyknął wojownik, podbiegając do uczennicy. — Raczej już nic nie złapiemy… hm, w takim wypadku będziemy wracać do obozu, dobrze, Konwalijkowa Łapo?
Pokiwała głową na jego sugestię, uśmiechając się szeroko. Cieszyła się, że złapała chociaż jedną kaczkę. W końcu jak wyglądałaby, gdyby wróciła do obozu z pustymi łapami? Miała jednak nadzieję, że na następnym polowaniu pójdzie jej lepiej, aż po paru kolejnych złapie dorodną liczbę. Wtedy będzie godna tytułu wojowniczki w dalekiej (lub niedalekiej?) przyszłości.
Ruszyli żwawym krokiem do obozu, obydwoje z jedzeniem w pyskach. Nie mogli niczego zostawić w parku, mając na uwadze dzikie psy i inne klany — w końcu zapuścili się poza własne tereny, a nie mogli liczyć od nieznajomych na uszanowanie wyników ich polowania. Konwalijka rozglądała się dookoła z zainteresowaniem, kiedy przechodzili przez ciemne uliczki w celu uniknięcia wzroku przechodniów. O dziwo, czasami przez chwilę dostrzegała zarysy miejsc, które dobrze znała z treningów. Dotarli do obozu, jeszcze szybciej niż się spodziewała, wraz ze słońcem chowającym się za dachami budynków. Zmęczona całym dniem ledwo pamiętała, co potem robiła, nie licząc tego, że w końcu położyła się w swoim legowisku i odpłynęła w objęcia snu.
 
Zamrugała parokrotnie.
Miała dziwne wrażenie, jakby obudziła się zaledwie chwilę później i najpewniej zamknęłaby znowu oczy, gdyby nie promyki słońca łaskoczące ją w nos. Westchnęła, podnosząc się na swoje zdrętwiałe łapy. Widząc, że inni uczniowie również wychodzą na treningi, stwierdziła, że czas również na nią. Ruszyła do miejsca, w którym zazwyczaj czekała na swojego mentora.
— Uch, znowu bolą mnie łapy… — wymamrotała do siebie, czując, jak ból stopniowo zaczyna rozchodzić się po jej kończynach. Wpatrzyła się w nie, wzdychając już drugi raz tego fatalnego ranka.
— O nie nie nie, nie wybieramy się na żaden trening jeśli coś cię boli! Nie mam wystarczająco dużo czasu na zastanowienie się co zrobiłbym z truposzem jeśli coś naprawdę by ci się stało — usłyszała nagle czyiś głos.
— W-w-wujek Klematis?
Zaśmiała się nerwowo, widząc ten dobrze jej znany, rudy pysk. Nie spodziewała się, że przyjdzie tutaj tak szybko, a tym bardziej że usłyszy, o czym gada do siebie. Przeżyła potem to, czego obawia się każdy… „poważna rozmowa”. O ile poważna rozmowa była możliwa z tak trudnym przypadkiem jak Klematisowy Korzeń. Lepszym określeniem byłoby „poważniejsza niż zwykle”. Obojętnie jednak jakby to nazwać, koniec byłby taki sam — Konwalijka została wysłana do medyka, a trening przełożony na popołudnie. Dlatego też bez zwłoki udała się do miejsca, w którym przesiadywał Podgrzybkowa Sierść, aby jak najszybciej poczuć się lepiej. Po prostu trochę się zmęczyła, nie mogło być tak źle.
Powoli weszła do legowiska medyka. W jej nozdrza uderzył nie tak subtelny słodki zapach kwiatów rozłożonych na wysuszenie, zgrywający się idealnie z czymś gorzkim wydobywającym się z drugiego końca przestrzeni. Przejechała spojrzeniem po wnętrzu, zatrzymując wzrok w miejscu, w którym pożegnała się z Bursztynową Łapą. Jej ekspresja stwardniała, a przynajmniej dopóki nie skierowała w końcu wzroku na Podgrzybkową Sierść, który zajęty był sortowaniem ziół.
Wtedy zobaczyła rudego psa siedzącego przy medyku. Klematis? Nie, nie, widziała go chwilę temu, przecież nie mógł się rozdwoić. W takim razie musiało siedzieć przed nią któreś z jego dzieci. Myśl, Konwalijko…
— Dzień dobry, Podgrzybkowa Sierści i... — myśl, myśl… — Miodowa Łapo.
Do jasnej ciasnej, przecież wychowali się w jednym legowisku, powinna wiedzieć to od samego początku. Może za mało skupiała się na psach ze swojego klanu? Trudno było jednak nie przypomnieć sobie takiej persony jak Miodek. Tak, z pewnością pamiętała jego wywody na temat Gwiezdnych, kiedy zaczęła nad tym głębiej myśleć.
— Co cię tu sprowadza, Konwalijkowa Łapo? — zagaił medyk, odrywając wzrok od ziół. Za to Konwalijka spojrzała w bok, odpowiadając z zawstydzeniem:
— Przyszłam po coś na ból mięśni, Klematisowy Korzeń mnie przysłał.
[1146 słów: Konwalijkowa Łapa otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia i 4 Punkty Treningu]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz