Unoszący się w powietrzu słony odór wędzonych ryb mieszał się z nieprzyjemną smrodem niesionym przez morską bryzę. Feerię zapachów charakterystyczna dla terenów piaszczystych, które ludzie zwykli nazywać plażami, wzbogacono słodką wonią błądzącą nad prażonym popcornem o smaku karmelu, noszonym przez tych z nagimi klatkami piersiowymi i pomarańczowymi daszkami ponad czołami. Raz za razem wykrzykiwali niewiele znaczące hasła, błahostkami uparcie przekonując plażowiczów, że jedyną rzeczą, jakiej im w owej chwili brakowało, było zajebiście słodkie jedzenie klejące się nie jedynie do ciała, ale i wszystkiego wokół — a przede wszystkim do piasku, którego na plaży było od groma. Roztopiona czekolada swoim niespiesznym tempem spływała po skórze spalonych na buraki, białych od kremu ludzi ulegającym niezmordowanym sprzedawcom spopularyzowanych latem przekąsek, a emeryci rozglądali się zawzięcie po okolicy, wypatrując w tłumach młodzików, coby otworzyć gęby do kogoś innego niż pomarszczonego dziada o moralności niewiele mniej nadpsutej, który z miną napalonego trzynastolatka po mutacji rozdziawia usta na widok zaokrąglonych mięśni w dolnej partii ludzkiego ciała lub, innymi słowy, na widok dup. Przytłumione wrzaski od czasu do czasu przerywały głośne syreny zwiastujące opuszczenie portu przez kutry, statki pasażerskie lub pomniejsze statki rybackie wybywające z miasta na nieco dłużej, niżeli te przystrojone we flagi i pomalowane czarną farbą tak, żeby sprawiały pozory wyjętych z epoki, kiedy morza dominowały pirackie szajki. Statki te stanowiły największą atrakcję turystyczną, ponieważ miło, ponieważ drogie napoje przy barze, ponieważ mój Kacperek desperacko potrzebuje dyplomu i przypadkowego imienia składającego się z dwóch bardzo groźnie brzmiących wyrazów — ponieważ wszyscy idą, to musi być fajnie. Miedź od owych trzymała się na dystans, separując się od napływających do portu tłumów głodnych wrażeń ludzi chcących poczuć w ustach posmak wymiotów wywołanych pirackim prezentem-niespodzianką — niespodziewaną chorobą morską. Dreptała ciągnącą się wzdłuż rzędów krzewów kamienną ścieżką, która, na skutek promieni słonecznych, nagrzała się wystarczająco, żeby nieprzyjemnie parzyć poduszki jej łap — zeszła więc na trawnik, wbijając spojrzenie w punkt gdzieś daleko przed sobą, jak gdyby kierowała się ku niemu ze szczerą nadzieją na zetknięcie się z niecodzienną sytuacją skłonną odmienić jej życie na tyle, by nie poznała siebie samej. W istocie nużyła ją z deczka rutyna, według której przyszło jej żyć od ostatnich tygodni, niemniej jednak luki w rutynie codzienności starała się zapełniać czymś innym niżeli prokrastynacją — do jakiej to od pewnego czasu miała, niefortunnie, ciągoty.
Ostatni raz, kiedy przełykała jakiekolwiek jedzenie, miał miejsce zeszłego popołudnia, kiedy bolesne konwulsje spowodowane długotrwale pustym żołądkiem zmusiły ją do przegryzienia znalezionej za sprawą przypadku pajdy chleba. Od tamtego czasu minęła niecała doba, ponieważ w trakcie wędrówki Miedzi po ludzkim mieście słońce dopiero górowało nad jej głową — mimo tego nie odczuwała naglącej potrzeby zapewnienia sobie zastrzyku energii i jedyne, co robiła, to popijała wodę ze zbiorników bardziej lub mniej zanieczyszczonych (o te czyste w mieście było trudno, przy sikających do fontann dzieciakach już zupełnie). Niewiele było rzeczy, których sam smak sprawiał jej radość — za sarniną albo mięsem zajęczym wcale nie przepadała, warzywa wybierała od wielkiego dzwonu, a wszelkie pieczywo nie sprawiało, że czuła się jakkolwiek lepiej. Niemniej jednak, z niewiadomych przyczyn, przepadała za rybami. Lubiła szczególnie dorsze i łososie, które odróżniała za sprawą różnych barw mięsa — dorsze miały kolor biały, łososie z kolei — łososiowy, czyli, trochę mniej konkretnie, czerwono-różowy. O ryby nad morzem nie było trudno — uliczni sprzedawcy ogłaszali niskimi tonami rasowych wilków morskich, że te świeżo z połowu można kupić u nich najtaniej, a inni, zaawansowani, z własnym sprzętem, oferowali już gotowe, podsmażone mięso otoczone złocistą, chrupką skórą — ceny towarów nieszczególnie Miedź obchodziły, ponieważ nigdy w życiu nie widziała ludzkiej waluty i w jej posiadaniu wcale nie była. Ryby, chcąc nie chcąc, wyzwalały w niej niecodzienne pragnienie napełnienia żołądka, więc kombinowała tak, byle sprawić sobie jedną i zapomnieć o bożym świecie na całe piętnaście minut konsumowania jej w zacienionym miejscu pod dużym drzewem, z dala od ludzi i ich spoconych części ciał. Sprawianie sobie okazjonalnej przyjemności było zbyt kuszące, żeby za okazją odwracać spojrzenie.
Powiodła wzrokiem za intensywnym zapachem, nadstawiając uszy w razie potrzeby. Kramarz w marynarskim, pogniecionym stroju, zbyt ciężki od nadmiaru piwa i śmieciowego jedzenia przerzucał z dłoni do dłoni drogocenne monety brzęczące przy każdym zderzeniu. Ściskał je tak, jak gdyby ktoś zachłanny miał podejść i wyrwać mu owe monety prosto z rąk — ludzie, chociaż egoistyczni, nie mieli w sobie wystarczająco dużo odwagi, a osobniki zdolne do kradzieży w biały dzień nie stanowiły powszechności, jeśli mówimy o Dwunogach. Psy były nieco bardziej bezczelne. W każdym razie Miedź wytężyła spojrzenie i zatrzymała się nieopodal prowizorycznego stoiska — sprzedawca kiwający się na krzesełku nie spuszczał wzroku z pieniędzy, toteż pies pozwolił sobie na kolejny krok w przód i śmiałe wychylenie się zza murku. Oczy miał mętne, a brwi zaciśnięte — nie wyglądał na kogoś szczególnie sprawnego fizycznie ani psychicznie, Miedź pokusiłaby się o stwierdzenie, że człowiek spity był tym dziwacznym trunkiem, po którym Dwunożni robią się znacznie agresywniejsi albo, przeciwnie, głupio roześmiani.
Nie minęła chwila, a człowiek, na chyboczących się nogach, zebrał wszystko, co wcześniej rozłożył na stole i z westchnieniem pokierował się prosto do portu, wybierając alejkę między niewysokimi, sztucznymi palmami. Miedź łaknęła przygody — podreptała jego śladem, jako czterokołowiec nie stanowiąc żadnego podejrzanego szpiega. Gigant sapał dramatycznie niemal co krok, sporadycznie zaciskając dużą dłoń na niesionej foliówce, z której dobiegały wyraźnie rybne zapachy. Mogła mu ją wyszarpać. Mogła, ale doszła do wniosku, że jest to zbyt proste, a Miedź prostych rzeczy wcale nie lubi.
Dotarli do portu, zanim rozbrzmiały południowe dzwony okolicznego kościoła.
— Dmitrij kurwa, spóźniłeś się cztery minuty, mieliśmy odpłynąć o dwunastej. — Niższy, sporo drobniejszy mężczyzna o wąsie równie długim co szerokość jego szczęki uderzył drągala w plecy, wypowiadając słowa zupełnie dla Miedzi niezrozumiałe. Usiadła więc przy ułożonej kulturalnie kostce. — Chłopaki chcieli cię tu zostawić, ale ja wiem, jak pan pieniędzy potrzebujesz, ja wiem. — Rzeczony Dmitrij wymamrotał coś w odpowiedzi, wzburzony bezpośredniością rozmówcy. — Pakuj się na statek, stary druhu!
Dmitrij zatoczył się, unosząc torebkę z rybami i drugą — ze skórami.
— Muszę je odłożyć — odpowiedział niewyraźnie i, ominąwszy kompana, oddalił się o kilka metrów. Miedź, jak cień, dotrzymała mu towarzystwa.
Jedną z foliówek, pełną ości, rzucił na kartonowe pudła nieopodal, drugą zaś kurczowo trzymał. Bezgwiezdna skrupulatnie obwąchała pierwszą i, dochodząc do bezapelacyjnego wniosku, że resztki są niezjadliwe, wróciła do Dmitrija i nie zaprzestała podążania niemalże przy jego nodze. Rybak prawie potknął się na zwyczajnej, niewyboistej drodze i kopnął Miedź — nie zraziło jej to zupełnie, ponieważ Rosjanin niósł rybę, a na jedynej rybie szczerze psinie zależało. Oboje przeszli metalowym mostkiem — pies z nieznacznym opóźnieniem, coby marynarza nie zdziwił dodatkowy pasażer — i kontynuowali wędrówkę wzdłuż drewnianego pokładu. Rzucił torebkę w pierwsze lepsze miejsce i przystanął.
— Ojej, nie mój statek.
Z tamtą chwilą Dmitrij przestał Miedź obchodzić — okrążyła ryba, sprawdzając dokładnie, czy odpowiada jej ich zapach oraz, czy wszystkie są względnie podobne i zanurzyła w niej pysk, czubkiem nosa trącając ukryte pod płatami skóry białe mięso. Finalnie udało się dokonać wyboru — delikatnie chwytając rybie zwłoki, wyjęła jedne z nich na zimny, brzęczący grunt i przyjrzała się im zaciekawionym spojrzeniem. Srebrne łuski połyskiwały w prażącym słońcu, a martwe spojrzenie równie nieżywej ryby wbite było gdzieś w niebo.
Poczuła wibracje wzięte z donośnego dźwięku syreny i odruchowo zerknęła ku Dmitrijowi, który niespodziewanie znalazł się poza zasięgiem jej wzroku. Spojrzała w lewo, spojrzała w prawo — kuter, pod którym pierwotnie się zatrzymali i z jakiego dopadł ich wąsaty majtek, stał niewzruszony. Nawet dobiegające z niego krzyki nie wprawiły go w żaden ruch, toteż unosił się tylko na wodzie, poddany uderzającym o brzeg falom.
Poruszający się obiekt, na którym znajdowała się Miedź, wypływał z portu, a odległość między mostkiem a psem regularnie się zwiększała. Bezgwiezdna odwróciła się w przeciwnym lądowi kierunku — jej spojrzenie z trudem omiotło statek w całej jego okazałości, któremu rybacki kuterek do pięt nie dorastał, choćby stanął na palcach. Miedź czuła tylko i wyłącznie coraz to mocniejszy odór ludzi niewątpliwie okupujących całą pływającą maszynę.
Westchnęła przeciągle.
— Cholera jasna.
Przeanalizowała dokładnie, jak daleko jest w stanie skoczyć i czy owy skok wystarczyłby, żeby choćby smagnąć brzegu — barierę stanowiła wyłącznie głęboka woda, której Miedź wolała unikać, jak mogła, mimo że w tamtej chwili morze zdawało się jedyną rozsądną drogą ucieczki. Im dłużej myślała — chociaż sam proces potrwał ułamek momentu — tym dalej się znajdowała i finalnie statek pasażerski i port dzieliła długość zbyt duża, aby możliwa do prędkiego pokonania.
— Pies! Co tu robisz, panie psie?
Pokierowała spojrzenie ku jasnowłosej kobiecie o marchewkowej, z całą pewnością wziętej z bezmyślnego opalania się karnacji. Człowiek wskazywał na nią palcem, a stojący obok niej osobnik numer dwa, mężczyzna wyższy o co najmniej głowę, wpatrywał się zawzięcie w swoją komórkę. Blondynka przykucnęła, żeby przywołać Miedź kretyńskim „chodź, piesku”. Ostatnim, co mogło przynieść jej, to jest, Bezgwiezdnej, cokolwiek, było mizianie się z napompowaną człowieczyną.
Czmychnęła więc gdzieś w bok, w głąb statku. Rozglądała się żywo, niemrawo pomrukując pod nosem w nadziei, iż mówienie do samej siebie jakkolwiek rozjaśni jej myśli. Mamrotanie Miedzi w praktyce było niczym więcej, jak ledwo słyszalnym psim mruczeniem, toteż mało który z Dwunożnych, otaczany głośną muzyką i półnagimi ludźmi, wydawał się skupiać na niej uwagę. Przeszła przez otwarte drzwi i prędko się przez nie wycofała, kiedy trafiła do niewielkiego, dusznego pokoiku z ubranym na biało człowiekiem. Wykręciła, odnalazła schody, wspięła po nich na następne piętro.
Wyłapała zapach innego psa i zanim udało jej się określić, na ile znajomy jest, dobiegło ją sapnięcie, które prędko nabrało na głośności. Pierwszą myślą, jaka zajęła jej głowę, było stwierdzenie, jakoby sapanie brało się ze zmęczonego psa należącego do podróżujących, więc pokierowała się w kierunku przeciwnym. Dotarła do następnego pomieszczenia — tym razem znacznie przyjemniejszego, chłodniejszego, z rozchylonymi oknami i różową pościelą ułożoną starannie na łóżkach. Drewniana podłoga zagracona była trzema walizkami — jedną dużą i dwiema niewiele mniejszymi. Drzwi do łazienki były zamknięte i nie paliło się w nich światło, także Miedź uznała, że pokój jest wolny od ludzi. Zrobiła krok dalej, mijając bagaże, i znalazła się przy atrakcyjnie pachnącym słoiczku ze świecą o miodowym zapachu.
Usłyszała kroki. Spojrzała po pomieszczeniu i prędko przeniosła się za czerwoną kotarę, co zajęło nie więcej niż jeden sus.
Kroki okazały się psie, ponieważ kiedy ustały, pokój wypełnił ten sam zapach, który poczuła niedawno. Myliła się, uznając psa za pieszczocha.
<chętny pirat?>
[1667 słów: Miedź otrzymuje 16 PD + 10 za przygodę]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz