25 kwietnia 2021

Od Płonącego Konara do Różanego Płatka

Gdy wyruszał na misję, śnieg okrywał ziemię, a gdy wracał z misji, pierwsze w tym roku płatki spadały z nieba i zaczepiały się o wilgotne futro, zwiastując następną Porę Nagich Drzew. Gdyby nie one, niewykluczone, że Płonący Konar zupełnie straciłby rachubę czasu.
Im bardziej on i reszta wybrańców zbliżali się do terytoriów klanów, tym szybciej zanikały pojedyncze śmiechy i zalążki rozmów. Nawet gadatliwy Laurency umilkł, a Płonący nie musiał być szczególne domyślny, by wiedzieć, że na powierzchnię myśli wypływa ta jedna, szczególnie bolesna i tłumiona przez wiele księżyców — że prawdopodobnie jest już za późno na jakikolwiek ratunek. Myśl ta, wspólna zapewne dla nich wszystkich, przyprawiała go o mdłości i sztywność łap, a gdy wiatr przywiał znad miasta zapach czterech klanów, do żołądka jakby spadł mu kamień.
Bo może... może nie było już czego tam szukać?

***

Wybrańcy pożegnali się z Brązową Blizną się na granicy Ventusu, którego pysk zastygł w jakby smutnym uśmiechu — Płonący nie miał pewności, czy z tęsknoty za nowymi przyjaciółmi, czy przez przytłaczającą ciszę, która otaczała tereny dworca, a może z powodu obu tych rzeczy. 
— Dziękuję, Brązowa Blizno — zdołał jeszcze wymamrotać przez trzymane w pysku zioła, zanim zmuszony był dogonić resztę; nie powstrzymało go to jednak od tego, by odwrócić kilkukrotnie głowę i za każdym razem widzieć małego, brązowego psa w tym samym miejscu, patrzącego za nimi, dopóki nie zniknęli w cieniu pierwszych budynków.

***


Każdy krok przybliżał go do utęsknionego klanu, ale też zabierał resztki pewności siebie. Z każdym ubywającym członkiem drużyny powietrze wokół stawało się zimniejsze, a wiatr ostrzejszy — następny zwiastun Pory Nagich Drzew. Zadrżał, gdy lodowaty podmuch smagnął go po karku. Ostatni pies właśnie go opuścił, kierując się na tereny swojego klanu. W oddali, po drugiej stronie drogi majaczyła sylwetka Magazynu, szarego i ponurego jak zawsze. 
Wreszcie, wiedząc, że i tak nie ma wyboru, zdecydował się przekroczyć granice Industrii. Zawęszył w powietrzu — oznaczenia były całkiem świeże, co oznaczało, że niedawno musiał przechodzić tędy patrol. Kamień w żołądku trochę się skurczył.
A co jeśli to nie psy Industrii zostawiły oznaczenia? Czy to możliwe, by zapomniał zapachu własnych pobratymców?
W drodze do obozu nie spotkał żywej duszy, co w połączeniu z widokiem zacisznych, znajomych mu terenów sprawiło, że po tylu latach znów poczuł na języku słodko-gorzki smak lekarstwa, które musiał przyjmować za szczeniaka — specyficzny zapach niesionego medykamentu dodatkowo wzmagał to odczucie.

***

— To... to niemożliwe!
— Chłopie, gdzieś ty się tak długo szwendał, poszedłeś odwiedzić samych Gwiezdnych?
— Nareszcie w domu!
Ktoś walnął go w bok i pacnął w ucho. Mocno, aż pociekła krew.
— Ty zapchlona kupo futra, myśleliśmy, że od dawna gnijesz w jakimś rowie! — Usłyszał od napastnika. Nie odwrócił się, by spojrzeć, kto to.
Łapy zaczęły stopniowo odmawiać posłuszeństwa. Nawet nie zauważył, kiedy przysiadł na popękanej ziemi.
— A co ty tam trzymasz w pysku? Czy to...
— Zioła! — zawołał ktoś. — Przesuńcie się wreszcie, zróbcie miejsce medykowi... witaj, Płonący Konarze. Czekałam na ciebie. 
Podniósł głowę i ujrzał przed sobą aksamitnie czarny pysk Sroczej Łapy. Uczennica medyka wyrosła przez ten rok, a jej głos nieco się zmienił — pies wyczuwał w nim brzemię pozostawione przez ciężkie czasy.
Zakręciło mu się w głowie. Tyle znajomych pysków, zapachów, przekrzykujących się głosów, niedowierzających w jego powrót. I jakaś dziwna, ciężka mgła snująca się po obozie, niewyczuwalna dla nikogo poza nim samym. Musiał się położyć.
— Nic mi nie jest — zapewnił, zanim ktokolwiek zdążył zapytać. Przekazał zioła młodej medyczce, nie patrząc jej w oczy, by nie mogła dostrzec zbierających się łez. Ta pochyliła się nad nim troskliwie. 
— Mimo wszystko i tak poprosiłabym cię, byś poszedł ze mną do legowiska — powiedziała i pomogła mu wstać.
Wewnątrz Magazynu było cieplej, a gdy znaleźli się w kąciku przeznaczonym dla medyków, owionął go zapach ziół. Nawet za tym miejscem tęsknił. 
— Płomień...? 
To jedno słowo sprawiło, że serce na moment przestało bić, a wszystkie wnętrzności ścisnęły się w wielką, bolesną kulę. Otworzył pysk, ale nie wydobyło się z niego ani jedno słowo, nie miał siły, by mówić — ale nawet gdyby mógł, nie rzekłby nic, gdyż miękkie, ciepłe, trochę zakurzone futro wtuliło się w niego, tak mocno, że prawie by się przewrócił. Tak dobrze znana mu woń wypełniła nozdrza, coś gorącego pociekło po szyi. 
Łzy. Nie wiedział, czy należały do niej, czy do niego. Nie potrzebował wiedzieć.
— Gwiezdni jednak wysłuchali naszych modlitw — wymruczała Srocza, krzątając się wokół medykamentów. — Wreszcie będziemy mogli pożegnać epidemię.
— Co się stało, mamo? Dlaczego śpisz w legowisku medyka? Jesteś chora? — zapytał, gdy emocje zdążyły nieco opaść.
— Nie, po prostu trochę... przemęczona. — Milczący Kwiat uśmiechnęła się słabo. — Przez epidemię mamy łapy pełne roboty, odkąd części psów... zabrakło. To nie twoja wina — dodała szybko, widząc, że zamierza błagać o wybaczenie. 
— K-kto odszedł...? — Może nieodpowiednie, może zbyt bezpośrednie, lecz to pytanie samo cisnęło mu się na język.
— Oszroniona Gwiazda i Szkarłatny Bluszcz. — Westchnęła medyczka. — I kilku innych.

***

Został jeszcze chwilę w legowisku, by Srocza mogła obejrzeć jego rany, jeszcze niezupełnie zagojone i nakazała mu odpoczywać. Milczący Kwiat, która do tej pory cierpiała z powodu utraty jedynego syna, zaczęła szybko stawać na nogi.
Zimny wiatr ponownie przywitał go, gdy wyszedł na zewnątrz. O ile u medyczki miał spokój, tak teraz pozostali członkowie Industrii mijali go, by zażyć medykament. Większość z nich zatrzymywała się, by zamienić z nim kilka słów, podziękować za — późny, ale wciąż — ratunek; część nawet, przeważnie uczniowie, pozwoliła sobie uznać go za klanowego bohatera (za którego on się nie uważał, ale dawno niesłyszane komplementy zaczęły budzić uśpione ego) i wpatrywać się w niego z podziwem. Obiecał im opowiedzieć o swoich przygodach, gdy tylko epidemia zostanie całkowicie zażegnana.
Już myślał, że przywitał się z każdym członkiem klanu, który zdołał przeżyć, lecz był jeszcze ktoś, kto chciał się z nim zobaczyć.
Cały rok spędzony w towarzystwie czterech psów niemal wymazał mu z pamięci niektórych członków klanu, a inne okrył mgłą odległego wspomnienia — w tym obraz cętkowanego futra i długiego, smukłego pyska; jasnych, bursztynowych oczu i słodkiego uśmiechu. Teraz, mając Różany Płatek przed sobą i jej spojrzenie pełne uwielbienia, poczuł, jak budzi się w nim coś znajomego, dotychczas pozostającego w uśpieniu — coś, co podnosiło poziom adrenaliny i wydzierało dech z piersi.
Och, jak bardzo spragniony był tego widoku.

<Różana? Przepraszam za długi wstęp i mało właściwej interakcji, obiecuję poprawę w następnym opku, gdy się akcja rozkręci ;). >
[1005 słów: Płonący Konar otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz