8 maja 2021

Od Chwasta CD Laurencego

Jeśli któregoś dnia leżałbym na łożu śmierci i zostałbym zapytany przez zebranych wokół mnie towarzyszy o to, jakie było moje dzieciństwo, to jestem pewien, że od razu zacząłbym wylewać moje wszelkie żale życia jako mały szczeniak. Myślę, że chyba jasne jest, iż właśnie to my, młode i ciekawe tego, co inni mają pod ogonami dzieciaki, mają w tym świecie najgorzej. No, chyba że jest się tak głupim, jak pewien kundel zwany Krzaczorem i niezbyt pojmuje się proste fakty.
Jednak wracając do teraźniejszości — calutkie wczorajsze popołudnie zostało przeze mnie zmarnowane na rzecz niezwykle ważnej, jak i pożytecznej i zalecanej do utrzymania zdrowia czynności, jaką jest myślenie. „Okej, Chwast, ale o czym ty znowu myślałeś?” — o tym, czy przypadkiem ostatnim czasie zrobiłem coś, za co możnaby było mnie właśnie w ten, niestety nie inny, dziwaczny sposób ukarać? Oczywiście wiedziałem, że to, iż zazwyczaj w miarę sprawnie działająca głowa raczej nie rozpętałaby tak gorącego pożaru naumyślnie, jednak coś mi się nie wydaje, że nie miałem na to wpływu, przecież jest to dalej moja łepetyna, prawda? No właśnie, dlatego też tak sobie myślałem, czy może by nie pójść z tym problemem do ich profesjonalnego rozwiązywacza, najlepszego i najmężniejszego bezgwiezdnego wojownika, a zarazem mojego jedynego w swoim rodzaju mentora, to jest pana Laurencego (który swoją drogą zachowuje się ostatnio coraz dziwnej, co trochę zaczyna mnie martwić, bo jakby nie patrzeć to jest on trochę stary i mam tylko nadzieję, żeby tylko — o zgrozo! — nie dopadła go jakaś straszliwa choroba, coś typu, no nie wiem, może skurcz tylnej łapy jak ostatnio, bo to byłby koszmar nad koszmarami!). Tak czy siak, poprzedniej nocy zaczął się ten cały festiwal mocnego pulsowania żył, ostrego bólu nad uszami i ciągłego wiercenia się w legowisku, co fatalnie zbiegło się z moimi planami odnośnie do polowania na pewne, niedawno przeze mnie odkryte (oczywiście podczas jednej z miliona przeżytych już wędrówek wraz z Laurencym, który z każdym dniem, zamiast nabierać sił, jedynie porusza się coraz wolniej — i wcale bym się nie zdziwił, gdyby pewnego dnia nie zauważył, jak bardzo w tyle został, a ja pozbawiony przewodnika turystycznego zgubiłbym się w gąszczu tych zgniłozielonych, kłujących mnie w jajka chaszczy, w które tak bardzo lubi mnie ciągnąć).
I też cała ta sytuacja przypomina mi o ostatnim treningu sprzed kilku dni, który z niewiadomych dla mnie powodów, za rozkazem Laurencego, musiał odbywać się w wybranym przez niego miejscu, to znaczy obok takiego dużego, może i nawet ogromnego głazu, z kształtu przypominającego stale naburmuszoną mordę Leonisa, dodatkowo leżącego nieopodal wciąż przyprawiającej mnie o ból głowy płycizny. Pamiętam, że najpierw stanął obok mnie, patrząc zadowolonym wzrokiem na mieniącą się w blasku słońca taflę wody, co swoją drogą było naprawdę uroczym widokiem, którego raczej nigdy nie chciałbym wymazać ze swojej głowy, jednak wypowiedziane przez niego chwilę później słowa już wcale nie były tak przyjemne. Niby dzięki należącemu do tego cepowatego kundla głosowi brzmiały bardzo relaksująco, może i nawet uspokajająco na moje oszalałe serce, jednak trudno też opanować nerwy, gdy twój towarzysz nagle bez żadnej wcześniejszej zapowiedzi, ani chociażby wskazówki ku temu, co ma zamiar zrobić, wyskoczy z ci z „No, to teraz będziemy się napierdalać, Chwaściku kochany”, dodatkowo perfidnie się uśmiechając. Wydaje mi się, że gdybym nie wziął tego początkowo za jego kolejny, bezsensowny i totalnie niepotrzebnie wymyślony żart, to zapewne już dawno bym uciekał z dala od tego psychopaty, jednak mój szósty zmysł wydaje się ostatnio szwankować, co jedynie zwiększa moje szanse na przedwczesną, jakże męczeńską śmierć. Otóż moi mili państwo pan Laurency tamtego dnia przedstawił mi tajne techniki walk, dzięki którym mógłbym powalić niejednego Leonisa na piach za jednym zamachem, znane tylko wybitnie uzdolnionym i starannie dobranym wojownikom, będącym gotowymi dochować tajemnic z nimi związanymi. Sam fakt poznania czegoś, co ma w zwyczaju być przekazywane tylko nielicznym, wielce mnie podniecił. Jestem także pewien, że drogi pan Laurency na wylot widział co mi w duszy gra, ponieważ jego mina z jednej chwili na kolejną przybierała coraz to bardziej zadowoloną ekspresję, jednak całe swobodne uczucie, które zdążyło zebrać się przez parę ostatnich minut, nagle odpłynęło w siną dal. Oczywiście też nie żebym narzekał na naukę nowych ruchów, ale skakanie ciężkiego, chyba nawet zapaćkanego w jakimś błocie, czy Dwunożny wie czym, na moje biedne, ledwo już wytrzymujące tak długie wędrówki plecy jest chyba lekką przesadą? Przynajmniej tak mi się wydaje, ponieważ nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek słyszał o tak uciążliwych treningach jakiegokolwiek od innego szczeniaka ani z mojego klanu, ani żadnego innego. Chyba że może po prostu żyję w innej rzeczywistości i tak naprawdę jestem wybrańcem, który ma zbawić resztę klanów, zanim nastąpi jakaś zagłada, albo coś, kto wie? Koniec końców tamten dzień skończył się na jego ciągłym rozkojarzaniu się, a to pięknym, fruwającym nieopodal motylkiem, a to zaprzestaniem walki na rzecz przerwy i zachwycaniem się szumem strumienia, i przy okazji tłumaczeniem mi, a bardziej sobie, bo pod nosem, dzięki czemu nic nie słyszałem, jak to jest, że woda w ogóle płynie.
No, ale co było, to już dawno minęło, prawda? Jeśli chodzi o moje osobiste odczucia na jego temat, to mógłbym także wyznać, iż czasami sobie tak myślę, czy przypadkiem nie przydałaby mu się jakaś osobista opieka przez całą dobę, może nawet i w nocy, bo nigdy nie wiadomo co mogłoby się wydarzyć. Są takie momenty, w których zaczynam szczerze wątpić w istnienie jego inteligencji, co jedynie potwierdzają niektóre czyny kundla, są też takie, podczas których wystarczy jedynie wypowiedzenie wymyślnych pomysłów pana Laurencego na głos, aby mnie porządnie na śmierć przerazić. Taki trochę „rollercoaster” — jak to kiedyś mówił — emocji, gdzie dość ciężko się połapać, o co chodzi. Dobrym przykładem na jego przedstawienie mogłoby być, ot tak, nasze ostatniejsze spotkanie, kiedy choroba zaczynała nieźle dokazywać.
I jak już wcześniej zostało wspomniane, moja głowa przypominała teraz bardziej rozżarzony płomień powstały podczas straszliwej burzy poprzez uderzenie pioruna niż normalną mózgownicę, co ten spryciarz sam zdążył zauważyć (nieważne, że dopiero po jakimś czasie), więc nawet nie musiałem się wysilać, aby wydusić z siebie jakiś dźwięk albo, co gorsza, kilka słów.
— Hejeczka, co się dzieje z moim ulubionym uczniem, hmm? — zapytał, krzycząc wprost do mojego biednego, niewinnego żadnego grzechu ucha, które jedynie sobie siedziało na mojej głowie i nikomu nie zawadzało. A jednak musiało oberwać…
— No co, nie odezwiesz się do mnie? Jak ty tak możesz? — jęknął pretensjonalnie, sadzając swój zad jak najbliżej mojego, omal mnie nie spychając z legowiska. — Chory jesteś, czy może jakaś panna zawróciła ci w głowie?
Skrzywiłem się na dziwne pytanie, co dopiero pomogło mu domyślić się, że nie, wcale nie zawróciła mi w głowie żadna panna tylko okropne, z krzaka wzięte choróbsko, natomiast on tylko się uśmiechnął. Już wiedziałem, co jest grane.
— Wiesz co, chyba mam na to odpowiedni sposób.

***

— Panie Laurency, jest pan pewien co do tego? — spytałem nader podekscytowanego kundla, który w tamtym momencie wyglądał trochę, jakby miał zaraz dokonać rzeczy bardzo niesamowitej, ale to takiej, że nikt wcześniej by jej nie dokonał, takiej, która zbawiłaby cały, calusieńki świat za jednym zamachem.
— Oczywiście, Chwaściku, wujek Laurency zawsze wie, co robi, pamiętaj o tym! — odkrzyknął do mnie, żebym lepiej zrozumiał, co gada.
Postanowiłem przysiąść pod jednym z niezwykle dziwacznych drzew, posiadających takie kolce zamiast normalnych liści. Może spodobałyby się Słoneczku?...
— A właśnie, panie Laurency, gdzie pan? — Nie minęła chwila, a sam znalazłem wystarczającą odpowiedź na to pytanie. Niedaleko mnie rosły sobie takie, jakby to powiedzieć, chaszcze, z których żwawo wyłoniła się dupa Laurencego, swoją drogą nadal będącego w świetnym humorze. On się zakochał, czy jak?
— Tutaj, chodź tutaj! To na pewno ci pomoże — odparł tonem dumnego z siebie typowego tatuśka, zabierając ze sobą znalezisko, które ku mojemu (nie) zdziwieniu wcale nie było ziołem lub innym kawałkiem krzaka, a jeszcze lekko ubrudzonym w ziemi kawałkiem skały.
No coś ty, przecież nie podejdę.
— No, słuchaj mały — odezwał się ponownie, uprzednio kładąc go przede mnie. — Chcesz nauczyć się takiego super-fajnego-jak-twój-mentor tańca? Tak? To patrz uważnie, Chwaściku.
I w tym momencie zaczęło się przedstawienie, którego chyba nikt nigdy nawet w najgorszych koszmarach nie widział. „Zgrabne” bioderka Laurencego poszły w ruch, zabierając mi ostatnie dobre chwile dzieciństwa, natomiast pokazując, w jaki sposób zabawiają się w tych czasach dorośli — krótko mówiąc w zły i okropny, nie mam pojęcia, dlaczego ktokolwiek chciałby patrzeć na to, jak stary wojownik odgrywa szamańskie rytuały pod gołym niebem, dodatkowo w gęstych chaszczach, w które żaden zdrowy na umyśle pies się nie zapuszcza. Oby przynajmniej było mi dane dzisiaj spać spokojnie…
— Załapałeś? — Kiwnąłem niechętnie głową. — To teraz twoja kolej.
— No okej, jeśli mówisz, że… — wymamrotałem, wcale nie chcąc tak się przed nim poniżać, przecież to łamanie jakichś praw psa, prawda? — Ale co pan, przepraszam bardzo, robi?
Wojownik klapnął sobie na ziemię, jak gdyby nigdy nic, najwyraźniej przygotowując się do oglądania widowiska. Patrzył się na mnie też z tym takim dziwnym uśmieszkiem, który zazwyczaj znaczy coś pomiędzy „Moje pomysły są świetnie” a „Jestem tak fajnym mentorem, że może w końcu jakaś suka w okolicy mnie dostrzeże?”
— Jak to co? Siadam sobie tylko — odrzekł krótko, machając pyskiem na znak, że każe mi zaczynać. Błagam, dajcie mi sił, żebym sobie czegoś czasem nie zrobił.
— No dobra, Chwast, zaczynamy — szepnąłem dla otuchy, powoli powtarzając wcześniej pokazane przez mentora ruchy. Sam taniec nie był aż tak zły, składał się bowiem tylko z kilku wciąż powtarzających się ruchów. Tu obrót, tam wymach, tupnięcie nogą i, eee, co?
— To na pewno działa? Bo tak jakby nic niezwykłego nie czuję — wysmarkałem do niego, próbując nie zwijać się z bólu co dobrych pięć sekund, ponieważ nagle przypomniała sobie, że właśnie powinna uprzykrzać mi życie.
— Oczywiście, że działa! Sam nawet próbowałem — Ale, że niby sam próbował tańczyć wokół wysmarowanego odchodami kamienia, mając ostrą gorączkę i będąc na wpół żywym?
A jeśli to właśnie takiej metodzie leczenia został tak ułomny?
— I nie gadaj tyle, bo mylisz kroki! — burknął bezczelnie zawiedziony moim najlepszym wykonaniem jego badziewnego tańca, a powinien być dumny, że w ogóle dałem się w to wciągnąć!
Westchnąłem cicho, równocześnie ustawiając się odpowiednio do wykonania następnego kroku, jednak jak na zawołanie zakręciło mi się porządnie w głowie.
— Nie, nie tak, patrz — powiedział totalnie zafiksowany, nie zwracając uwagi na to, że mało brakowało, żebym się nie wywrócił. — Ej, patrzysz w ogóle? Teraz jest najlepsza część!
Usłyszałem jego narzekanie jedynie jak zza gęstej mgły, ponieważ zostałem nieprzyjemnie ogłuszony, upadając na ziemię ze zmęczenia po części jego paplaniną i po części bólem, który nie ograniczał się tylko do głowy, a rozprzestrzenił się po całym ciele. To dopiero można nazwać ciekawym przeżyciem, gdyż wstać to już z niej nie mogłem.
— Do jasnej cholery, Laurie, chcesz to dziecko zabić?! — wrzasnął nieznajomy mi dotąd pies, który jak znalazł pojawił się akurat w dobrym miejscu i czasie oraz natychmiast — w przeciwieństwie do wymienionego wyżej kundla — zauważył, że tak jakby sobie umieram.
— Ale jak to „zabić”? Chcę je wyleczyć, to jest kompletne przeciwieństwo — obruszył się bezwstydnie, robiąc minę jak mały, obrażony na starego, bo zepsuł mu niespotykanie dobrą zabawę, szczyl. No, niezły z niego kabareciarz. — W ogóle to skąd ty się tu wziąłeś?
— Czy to jest teraz ważne? — spytał tak markotnym głosem, jakby miał się rozpłakać tu i teraz. — O-on z każdą sekundą wygląda coraz gorzej.
Dość zmartwiony moim stanem kundel wyszeptał te słowa przerażonym głosem, patrząc na to, jak aktualnie leżałem bez chęci do życia obok tamtego obsranego kamyka.
— Jazgot, Jazgociku drogi… nie sądzisz, że trochę przesadzasz? — Usłyszałem, jak podchodzi bliżej. — Ah, no faktycznie coś z nim nie tak.
Z tobą będzie coś nie tak, jak już wyzdrowieję, kretynie!
— Laurency, głupku, trzeba go szybko zabrać d-do Leonisa — odezwał się ten mądrzejszy, a wypowiedziane przez niego słowa nieco mnie rozbudziły, bo przecież kto nie bałby się spotkania z Leonisem?
— O, świetnie się składa, bo dość dawno się nie widzieliśmy! — Niemniej ten stary kundel dalej był cały w skowronkach i żadne słowa towarzysza raczej by tego już nie zmieniły.
Szczerze to nie mam pojęcia, co tak naprawdę tego dnia wydarzyło się w pustej głowie mojego mentora, jednak szczęście dostatecznie mi sprzyjało, ponieważ jego ogarnięty kolega postanowił złapać mnie dość mocno w pysk, dzięki czemu przy okazji mogę potwierdzić, że nie śmierdzi tak bardzo, jak pan Laurency, po czym doniósł mnie bezpiecznie do zapyziałej nory medyka. Oczywiście ten drugi zdążył przywlec się tuż za nim, co spotęgowało mój stres, bo przecież takiej sytuacji nie obeszłoby się bez krzyków i dziwnych tłumaczeń Laurencego, prawda?

<Prawda, Laurency?>
[2029 słów: Chwast otrzymuje 20 Punktów Doświadczenia i 5 Punktów Treningu]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz