16 kwietnia 2021

Od Laurencego C.D Chwasta

przyszłość, po mianowaniu Chwasta
Kolejne miesiące upłynęły pod znakiem epidemii i wszechogarniającego klanu chaosu ściśle z nią powiązanego. Cholera jedna wie, co zwieńczyło roczne siłowanie się z bliżej nieokreślonym wirusem odhaczającym na swojej liście psy, które najwidoczniej naraziły się tym latającym na chmurach, jednak Laurencemu dosyć zgrabnie udało się uniknąć choróbska; jego przystojne płuca pozostawały w kondycji wręcz wzorowej, za wyjątkiem okazjonalnych pochrapywań, jakie średnio co trzy noce wydobywały się z jego rozchylonego szeroko pyska. Jego powrót do klanu obfitował w liczne zdziwienia i pełne niedowierzania westchnienia, przez które okazywano radość albo rozczarowanie — nic pomiędzy, ponieważ Laurency z reguły nie wzbudzał w innych emocji skrajniejszych niż dwie nadmienione. Cierń go przytulił, jakkolwiek psiego przytulania nie można zdefiniować, Miękka nie zdawała się mieć żadnych obiekcji, ponieważ sprowadzone lekarstwo okazało się pomocne w mniejszym lub większym stopniu, Jazgot zamerdał swoim śmiesznym ogonem, tym samym dając Laurencemu do zrozumienia, że brakowało mu go bardziej niż Leonisowi, a Chwasta nie widział przez następne pięć nocy, dopóki nie natknął się na niego, za sprawą zupełnego przypadku i subtelnej pomocy trzech laurencytów, które nawet po długoterminowej podróży nie zdecydowały się na kopulację, na wysypisku, gdzie znalazł się równie nieoczekiwanie co sam Laurie i, podobnie, nie za sprawą własnej woli.
Odór gnijących resztek dopadł go już na parędziesiąt metrów przed metalowymi bramami odgradzającymi pokaźne śmietnisko od świata zewnętrznego. Wykrzywił pysk w grymasie niezadowolenia, biorąc głęboki wdech tylko i wyłącznie po to, żeby odmówić sobie oddychania przez następne piętnaście sekund, coby nie narazić nozdrzy na zbyteczne usterki techniczne. Laurency żył w przedziwnym przeświadczeniu, jakoby smród mógł przykucnąć gdzieś w jego nosie i, jak rybik cukrowy w mieszkaniu, przebywać tam sobie bez względu na wolę właściciela, dając o sobie znać w najmniej odpowiednich porach — choćby wówczas, kiedy chciałby powąchać sierść Ciernia, a jedyne, co by czuł, to rozkładające się zwłoki (albo stare mleko, w zależności od asortymentu wysypiska). Byłoby to co najmniej niezręczne, a Laurie sam w sobie był już wystarczająco rozlazły.
Spośród sierści swojego rodzeństwa Chwasta kręciła się najbardziej.
— Chwast?
Szczenię obróciło się dookoła swojej osi co najmniej trzy razy, zanim utkwiło spojrzenie w zbliżającym się Laurencym. Bezgwiezdny poczuł się tak, jakby był wracającym z wojny żołnierzem, a Chwast jego psem — lada moment wskoczy mu na kolano, dosunie łeb do karku albo namiętnie wyliże mu twarz. Niemniej jednak jedyną rzeczą, która odnajdywała względne pokrycie z rzeczywistością, było to, że Chwast jest psem — z Laurencego żołnierz jako taki, a tym bardziej nie poczuł, żeby ktokolwiek próbował wykręcić mu nogę albo przewrócić. Gorycz, która powoli kiełkowała w jego sercu, została prędko zduszona w zarodku, kiedy z gardła Chwasta wydobyło się rozemocjonowane jęknięcie mające się nijak do pisku albo krzyku — najzwyczajniej w świecie sapnął, załamując tym samym głos, a żałość Laurencego zastąpiła troska o zdrowie szczenięcia, prędzej psychiczne niż fizyczne.
— Panie Laurency, nie mogłem uwierzyć... Kiedy mówili, że nie żyjesz, ja… — Chwast nie mógł odnaleźć odwzorowujących jego uczucia słów, toteż zamotał się nieco wśród poznanych w ciągu roku życia wyrażeń. — Przez chwilę pomyślałem, że naprawdę nie żyjesz.
Towarzysze Laurencego mieli podobne odczucia względem tych, którzy pozostali w klanach, niemniej jednak nie chciał zamartwiać tym małego Chwasta. W zamian roześmiał się i począł zbliżać się do szczenięcia, żeby poklepać je po niewielkim łbie.
— Nie żyję? Cholera, mały. — Pokręcił łbem, na poczekaniu zasięgając gdzieś w zaciemnione odmęty swojego niepokaźnych gabarytów umysłu, żeby koniuszkami łap zmotywować trzy laurencyty do wykreowania względnie pouczającej, umoralniającej mowy. „Jest moim uczniem, wypadałoby nauczyć go czegoś poza polowaniem na niepełnosprawne lisy”, przeszło mu przez otumanione kretynizmem myśli. „Inaczej szefowa będzie zła, bo na cholerę jej niedorajda gorszy ode mnie. Chłopak zesra się ze strachu, jeśli nadejdzie wojna, i tyle będzie z mojej służby. Pochowają mnie z dzikami. Będę skończony. Mamo, ja chcę do domu”. Powziął tę myśl, wpakował do odpowiedniej szuflady podpisanej w sposób nader oczywisty, coby nie nadwyrężać trzech komórek przy pierwszej okazji, i metaforycznie poklepał się po plecach. — Jestem bardziej wytrzymały niż twoja stara.
Dziesięć uderzeń serca nie wystarczyło, żeby skonfundowany Chwast odwrócił spojrzenie od dumnego pyska Laurencego, który nie drgnął ani o milimetr, zadowolony z dojrzałego podejścia do dziecka.
— Dobra. Zapomnijmy o tym. O mnie i o tej podróży. — Machnął w końcu łapą, a Chwast westchnął przeciągle. — Chociaż, wiesz co? Mogę ci o niej opowiedzieć. O tym, co widziałem, kogo poznałem, kto poznał mnie, z kim się prawie prze-... ee… komu się przedstawiłem, przed kim uciekałem. Może znajdziesz w tym jakieś natchnienie, sam nie wiem, pomyślisz, że „hej, w sumie jest mądrzejszy, niż mi się wydawało”, co będzie głupie, bo wcale nie jestem, ale! Lubię opowiadać historie. Mógłbym być bajarzem, wyobrażasz to sobie, kierowniku? Chodzilibyśmy po świecie i śpiewali piosenki.
— Ee… tak, to dobry…
— Też tak uważam, Chwast, jesteś świetnym rozmówcą. — Ponownie potargał niepełnosprawne loki na jego łebku. — Chcesz posłuchać o tym, jak pokonałem Dwunożnego? Znaczy, wiesz, to niezupełnie ja, bo była nas piątka, ale okazałem się całkiem przydatny, silny, szybki i takie tam, nie będę się chwalić, skromność to przecież moja mocna strona. — Chwast zdawał się nie wierzyć, niemniej jednak okazało się to ostatnim zmartwieniem Laurencego, który, pełen pasji i pękający w szwach od ekscytacji, kontynuował litanię: — Byliśmy jak wygłodniałe wilki, szefie, po paru dniach wędrowania zupełnie na głodniaka, więc kiedy zobaczyliśmy obozowisko Dwunożnych, myślałem, że posikam się z radości, poważnie! Mieli takie ustrojstwo, co to było, cholera, jakoś to nazwali… wysokie, beżowe, miękkie jak moje pośladki, gdzieniegdzie wystawało coś zielonego, cienkiego, ale nadającego całej potrawie, powiedziałbym, kwintesencji. To przez to smakowała tak wykurwiście! To znaczy, Chwaściku, proszę, nie mów o tym mamie, nie można przeklinać, twój mentor nie mo-...
Oczy Chwasta zabłysnęły najprawdziwszym zdziwieniem, rozszerzając się na podobieństwo dwóch pięciozłotówek.
— Mój mentor? — powtórzył, a w jego głosie pobrzmiewały emocje nieograniczone wyłącznie do zaskoczenia. Laurency mógł poprzysiąc, że Chwast skrzętnie starał się ukryć wówczas towarzyszące mu podniecenie.
Laurency ściągnął brwi.
— No, twój mentor. To źle?
Pokręcił głową z zawahaniem.
— Nie, nie, nie źle — zaprotestował nienachalnie.
— Nie powiedzieli ci, kto jest twoim mentorem, mały?
Po pysku Chwasta błąkało się zakłopotanie, dlatego Laurie prędko wykrzywił swój w ciepłym uśmiechu. Uczeń, spostrzegłszy gest, powtórzył go, z tym że znacznie mniej entuzjastycznie.
— Niezbyt.
— Dlategoś taki przygnębiony? Bo trzymali cię w nieświadomości? Kolego, nie ma o co się martwić — lepiej późno niż wcale, lepszy rydz niż nic. Jaki rydz ci się trafił, skubany, masz gołębia w łapie, a twoi bracia muszą zadowolić się wróblami. I to na dachu! — zaniósł się najszczerszym śmiechem, jaki dane było Chwastowi usłyszeć i, z nutą pozostałego rozbawienia w głosie, powziął na powrót temat: — Nie rozumiem, dlaczego nie powiedzieli ci wcześniej, rzezimieszki, łobuzy, huncwoty!
— Może dlatego, że byłeś uznany za nieżywego.
— To cenne spostrzeżenie, kierowniku, cenne. Tak czy inaczej, musimy nadrobić czas stracony na moim sfingowanym umieraniu, sam wiesz, rozprostować moje młode kości i rozruszać twoje, młodsze tylko trochę. — Wzniósł się w powietrze i chciałoby się powiedzieć, że poszybował między korony drzew, niemniej jednak spędził w powietrzu raptem uderzenie serca, ponieważ chwilę później uderzył łapami o twardy grunt, aż rozległo się jednoznaczne, świadczące o zastałości jego kości chrupnięcie. — Kurczę, stawy mi pierdzą.

Relacja między Laurencym a zimą była na tyle skomplikowana, iż niezgrabnie balansował na granicy chęci odmrożenia sobie dupy w śniegu a ulepienia najzajebistszego bałwana, jakiego Leonis mógł zobaczyć. Nie to, że jakkolwiek zależało mu na opinii gburowatego szczekacza. Od kilku lat próbował mu udowodnić, że incydent ze strutym zajęczym mięsem był odstępstwem od normy, a sam jegomość odznacza się ilorazem inteligencji nieco wyższym niż przeciętny kornik, niemniej jednak cały ten pożal się proces był na tyle nieudolny, że Laurie sukcesywnie odsuwał się od celu, niżeli ów dystans skracał. W każdym razie Leonis niewiele ma do zimy.
Zalegający na połaciach jesiennej trawy śnieg skutecznie uniemożliwiał Laurencemu przeprowadzenia pełnokrwistego treningu polegającego na czymś więcej niż rozpoznawaniem zwierzęcych śladów. O ile wiedza ta nie była zupełnie nieprzydatna, zdawała się Lauriemu na tyle nienagląca, że bez większych skrupułów odłożył ją na później, coby pochylić się nad nużącym treningiem pamięci w czasie innym niż świeżo po powrocie z dłużącej się kampanii. Chwast zdawał się podzielać jego opinię, ponieważ kiedy świeży mentor rozprawiał mu na temat przyczyn, z jakich, zgodnie z jego wizją, nie warto brać się za tę konkretną kwestię, dzielnie szedł u jego boku, nadstawiając uszy tak, jak gdyby Laurency szastał na lewo i prawo mądrościami, czego w zwyczaju raczej nie miał. Wydawać się jednak mogło, że szczenię znacznie bardziej ekscytowało się treningiem w swojej istocie; treningiem, którego oczekiwał zasadniczo dłużej niż reszta cuchnącej gromady — choćby ta, jaka z macic wyskoczyła nieco później, niż fascynowało Laurencym. Starszy Bezgwiezdny nie odezwał się ani słowem, ponieważ w zupełności satysfakcjonował go fakt, że Chwast jakkolwiek słuchał, nawet jednym uchem. Drugie dziwacznie mu przyklapnęło.
Laurencemu oddać było można dwie rzeczy — skubaniec miał rękę do dzieciaków i składowisko pełne genialnych pomysłów ulokowane gdzieś w zapomnianych odmętach swojego nieprzeciętnie baraniego umysłu. Genialność owych pomysłów można było rozumieć dwojako — mogły być albo cholernie ciekawe i nietuzinkowe, albo cholernie skuteczne. Te Laurencego były albo ciekawe i skuteczne, albo zupełnie fatalne i popierdolone i, niefortunnie, częściej okazywały się wykazywać cechy charakterystyczne dla drugiej z tych grup. Tak czy inaczej, pewny odsetek, od wielkiego dzwona, okazywał się nie najbardziej głąbowatym.
— Lekcja numer pierwsza, Chwast. Jestem bogiem, uświadom to sobie.
— Sobie?
— Ty też jesteś bogiem. Tylko wyobraź to sobie.
— Sobie?
— Zaciąłeś się? Już cicho, mówię dalej, zanim złapie nas zmierzch. — Uniósł lewą łapę, wbił w nią spojrzenie, jakby znajdował się na niej zegarek i opuścił, patrząc na błękitne, przyprószone drobnymi obłoczkami niebo. Na zmierzch wcale się nie zapowiadało. — Miękka, kiedy tłumaczyła mi, na czym polega mentorowanie, powiedziała, że mam wyszkolić cię tak, jakbyś był moim synem. Wiesz, co sobie pomyślałem? „Nie chciałbym, żeby mój syn wyrósł na osiłka, którymi nas otaczają”, Chwast. Nie lubię przemocy, nie lubię tej niepotrzebnej, którą można zastąpić miłą rozmową o ulubionych kwiatach. A prawie każdą kłótnię można zastąpić rozmową o kwiatach. Rozumiesz już, do czego dążę?
— Nie chcesz, żebym został wojownikiem?
— Niezupełnie o to mi chodziło, ale…
— No tak, chodziło o to, że…
— O to, żebyś nauczył się być dobrym wojownikiem, który wie, kiedy dać sobie spokój.
Pierwszy raz w życiu powiedział coś mądrzejszego niżeli „twoja stara”. Niektórzy powinni brać z niego przykład.
— Chcesz zacząć dzisiaj, co nie, szefie?
Chwast pokiwał energicznie łebkiem.
— Dobra, słuchaj. Stawiam swoją nerkę, że zastanawiasz się, co możemy robić zimą i, w sumie, sam nie wiem, bo wszędzie jest tylko śnieg, śnieg, śnieg, psie kupy, śnieg, śnieg, patyki i inne cuda natury. Dzisiaj nie pada, ale ciężko powiedzieć, co będzie jutro. Dlatego musimy się streszczać. Lubię zapieprzać, dlatego bierzemy się w garść i trenujemy, żeby być zajebistymi. Będziesz miał takie mięśnie, jak stąd dotąd. — Odmierzył pyskiem odległość stąd dotąd, a Chwast przytaknął ze zrozumieniem. — Ja nie mam mózgu, ale widzę w tobie potencjał.
— Potencjał? Ale su-...
— Nie marnujmy czasu, ziomie, mamy tyle na głowie, że aż zrobiłem się głodny.
— Ja też jestem głodny. Idziemy na polowanie, Laurency?
— A co ja ci przed chwilą powiedziałem, kierowniku juniorze? Nie zabijam bez potrzeby, nawet żołądkowej. Na wszystko będzie pora. Głód wyostrza zmysły.
Chwasta przyprowadzono w miejsce, które Laurency przywoływał do porządku od świtu. Po nieszczodrze zaśnieżonej polanie walały się należące do Dwunożnych zguby, pojedyncze, zeschnięte kończyny drzew witały się spomiędzy niskich zasp. Odwrócili się plecami do słońca, szczenięciu nakazano ułożyć swój malutki tyłek na gołej ziemi. Wpierw Laurie stał tuż przed nim, jednak nie minęła chwila, a osunął się na lewo.
— Co widzisz przed sobą, Chwast, opisz mi to — nakazał delikatnym, wciąż niepewnym tonem.
— Las i drzewa, śnieg, dużo śniegu, ośnieżone skały, różne… — wytężył wzrok — ...patyki. W śniegu leżą jakieś rzeczy, ale nie widzę, co to jest.
Laurency zamruczał z uznaniem. Chwyciwszy w zęby czarną szmatkę, subtelnie przysłonił nią wzrok Chwasta, starając się nie zagrozić jego życiu w niepotrzebnie dużej mierze.
— Ee…
— Ciemno?
— No, ciemno.
— Coś prześwituje?
— Trochę, na dole.
Poprawił.
— Nadal?
— Teraz na górze.
Poprawił.
— Już nie.
— Pięknie! — zapiszczał, niemniej jednak równie prędko wrócił do postawy groźnego mentora. — Gdybym zapytał cię teraz, co widzisz, pewnie powiedziałbyś mi, że nic, no nie, kierowniku? Nie byłoby tak? Pewnie, byłoby tak, jesteś mądry chłopak. To ustrojstwo, które masz na sobie, należy do dwunożnych, ale wyprałem to w śniegu z dziesięć razy, więc jeśli wciąż nimi cuchnie, chyba złożę ptakom skargę, żeby pozałatwiały się na ich ubrania, bo cuchną jak kwiatki, na które ktoś się wysrał. — Dezaprobata w jego głosie niemal się zmaterializowała. — My, psy, polegamy na naszym nosie i otaczających nas zapachach, Chwaściku. Poza tym, na słuchu. Wzrok mamy nie najlepszy, dlatego nie ma co na nim polegać. Czujesz to?
Chwast wziął głęboki wdech.
— Co tak cuchnie?
— Mówiłem, że te ubrania to jakiś żart! Nie czujesz obsranych kwiatków?
— Czuć!
— Bardzo dobrze, szefie, bardzo do-o-...o-... — Kichnął nieoczekiwanie, a Chwast aż podskoczył. — Sorry, zdarza mi się. Musisz być gotowy na wszystko, kolego, jeśli chcesz, żeby moje popieprzone praktyki przyniosły jakiś skutek. Zanim zapytasz, nie, nie mam cholernego pojęcia, co wyprawiam, nie miałem ucznia i testuję wszystko na tobie. Wracając! Obrócę się teraz, albo sam się obróć, jak tam chcesz, stary, to bez znaczenia. No, dawaj, raz, dwa. Jakbyś tańczył. Jeszcze raz. Jeszcze. Proszę, nie zwymiotuj, brązowy nie wygląda dobrze na szarym śniegu. Dobra, wystarczy, zaraz się przewrócisz. Słońce schowało się za górami, więc nie będzie cię dekoncentrować. Wróć do pozycji, w której się znajdowałeś.
Szczenię zaczęło kręcić się w drugą stronę, jakby chciało się odkręcić, i kręciło się tak długo, aż nie uznało, że odnalazło trop.
— Myśl o śmierdzących kwiatkach, Chwast.

<mój ulubiony jedyny uczniu?>
[2203 słowa: Laurency otrzymuje 22 Punkty Doświadczenia, a Chwast 2 Punkty Treningu]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz