6 maja 2021

Od Gniewnego Misia — „Deszcz” [2/5]

← Look at me standing

Szarpany oddech i gołębie gruchanie wypełniały niewielką izdebkę — cztery niepewnie stojące ściany, z których odłaziła wiekowa, brązowo-żółta tapeta w kwieciste wzory, pokryte grubą warstwą grzyba i wilgoci, zamykały troje psów w ciasnym pomieszczeniu stanowiącym niegdyś siedzibę Dwunożnych — wówczas zalegających pod ziemią od przeszło pięćdziesięciu lat. Głębokie sapnięcie dosadnie obwieściło wszystkim zgromadzonym, jakie zniecierpliwienie towarzyszy Burzowej Chmurze; spięli ciała, odkaszlnęli jeden po drugim i na tym zakończyli próby przerwania ciszy. Ich gabaryty nie przekładały się na poziom umiejętności socjalnych. Goń mnie, Ośla Łapo! I ty, Burzowa Łapo!, popiskujące szczenię podskoczyło, niemal przewracając się na pyszczek. Ośla Łapo, nie stój tak, chodź z nami! Roztropna Łapo, powiedz mu, żeby szedł za nami, inaczej wróci się do obozu i powie mamie! A ty, Gniewna Łapo? Nie smęć! — Niedźwiedź odegnał wspomnienia gwałtownym potrząśnięciem łbem. Roztropne Spojrzenie spojrzał na niego spod nieznacznie opuszczonych powiek, mierząc go przenikliwie od łap po czubek grzywy. Gniewny zachodził do głowy, skąd wziął się pomysł zasięgnięcia porady u pozostałego mu rodzeństwa. Kiedy stał się aż tak przesadnym desperatem. Najsłuszniejszej odpowiedzi doszukiwał się w radzie Jodłowej Skóry. Nie zmarnuj się — powiedział mu, jakby zupełnie przekonany o tym, że Niedźwiedź podporządkuje się jego błyskotliwym, umoralniającym wskazówkom. Odbijały się od ścianek jego zatwardziałego umysłu, echem niosąc się po niewypełnionych niepewnością przestrzeniach. Słowa spełniały swoje zadanie wzorowo — Gniewny nie mógł się od nich uwolnić, nieustannie zagłębiając ich istotę. Jodłowa Skóra po raz pierwszy okazał względem nim cień troski.
— Muszę iść na patrol, pospiesz się. — Z letargu wyrwał go ostry głos Burzowej Chmury.
Niedźwiedź sam na swój nie poszedł, wypomniał sobie.
— Już nie będzie gruchania na dębie. — Roztropne Spojrzenie popatrzył ku górze, przez dziurawy dach, na korony drzew. W istocie irytujące gruchanie ustało. — Poszły spać skurwysyny gołębie. — Pogarda w jego tonie sprowadziła na pysk Gniewnego nieznaczny, ledwo widoczny uśmiech. — Teraz możemy rozmawiać. Gniewny, gburze, czego szukasz?
— Gburze — powtórzył karykaturalnie. — Szukam informacji, którymi możecie dysponować.
Z gardła jego brata wydobyło się dziwaczne mruknięcie.
— Wiem to, co jakieś znaczenie — wtrąciła się Burzowa. — Nie wydaje mi się, żebyśmy interesowali się podobnymi rzeczami.
— Tak, tak, Burzowa. — Przytaknął Roztropny. — Wiem, że nic nie wiem. Wiemy, że nic nie wiemy. Jesteśmy tylko psami, co więcej możemy wiedzieć, niż gdzie sikać, a gdzie nie, gdzie znaleźć zgniliznę, a gdzie świeże mięso. Nie po to, przyszedłeś, prawda, bracie?
Burzowe Spojrzenie stęknęła.
— Kurwa, Roztropny przeżywa duchowe katharsis i od księżyców pieprzy trzy po trzy o jakichś głupotach, jakby sami Gwiezdni go łapą połaskotali. Do rzeczy, tępa durnoto.
Wymierzyła mu nie najmocniejszy cios w lewy bok. Roztropny skrzywił się.
— No przecież czekam na odpowiedź, nie lej mnie.
Ostatnią rodzeńską bójkę Gniewny widział przed siedmioma laty.
— Niezupełnie — odparł, zmieniając pozycję. — Podejrzewam, że niewiele was to obchodzi, tak jak ja was i wy mnie przez ostatnie księżyce, ale, Roztropny, Burzowa — popatrzył po obojgu — czy po świecie chodzi inny… nie wiem, jak to określić…
— Niedźwiedź?
— Pluszak?
— Gigant?
— Jestem pewny, że to właśnie miał na myśli — rzucił Roztropny. — Mów dalej, Gniewny.
— Tak, mniej więcej o to chodziło. Ktoś, kto da mi coś więcej niż marne łączy nas tyle, że moja babcia znała twoją.
Słuchacze wymienili podejrzane w oczach Niedźwiedzia uśmiechy, nienaturalne dla tego szczepu niedźwiedzi.
— Ostatnim razem musieliśmy przymuszać cię do zwrócenia się do Mlecznego Oka. Teraz szukasz kogoś z własnej woli? Nie sądziłem, że jesteś tak rodzinnym typem, bracie — zauważył dość trafnie Spojrzenie, co wywołało u Gniewnego Niedźwiedzia pełne zirytowania westchnienie. Wyrzucił z siebie wprawną wiązankę przekleństw.
— W takim razie zapomnij, żebym o cokolwiek pytał. Oboje. — Uniósł się, prostując łapy i się obrócił, żeby wrócić do obozu. Zmagał go sen, chociaż miał swoistą świadomość, iż tej nocy najpewniej nie zmruży oka — zmęczenie za dnia wcale nie definiowało tego, z jaką łatwością zasypiał; ba!, nierzadko im mniej znużony był w porze, kiedy słońce górowało, tym próby zapadnięcia w sen okazywały się efektywniejsze niżeli wtedy, kiedy chodził półmartwy, jakby psu z gardła wyjęty. Wówczas wydawało mu się, jakby lada moment miał upaść na własny pysk, z trudem utrzymując się na masywnych łapach. — Dobranoc. Roztropne Spojrzenie wstał, w ślad za bratem.
— Zaczekaj, zaczekaj. Stój, już, nie dąsaj się, rozmawiamy dalej — zawołał, zanim Niedźwiedź zdążył oddalić się na odległość większą niż lisi sus. Gniewny, odwracając pysk ku rodzeństwu, dostrzegł, że Burzowa zaczęła wiercić się niespokojnie. — Chciałbym ci pomóc, bracie, naprawdę, chciałbym ci pomóc, bo chociaż jesteś kawałem chuja i dupkiem, to wiem, że kochasz swoją rodzinę — zawahał się, wspominając o Niedźwiedziowej rodzinie — i gdybym tylko nie był sobą, pewnie też interesowałbym się naszymi korzeniami. Jabłoniowy Wschód, co? Nikt nie wie, kim był i, obawiam się, nikt się nigdy nie dowie. — Pokiwał smętnie łbem jakby na potwierdzenie racji swoich słów. — A o rodzinie matki wiesz tyle, ile ja wiem, więc, widzisz, Gniewku, na jak wiele możemy ci się przydać.
Wszelka nadzieja uleciała z Gniewnego tak, jak powietrze z przebitego balonika; rozluźnił mięśnie, zacisnął zęby. Nigdy nie chciał się oszukiwać — wiedział, że wizyta u rodzeństwa nie przyniesie nic poza zawodem i goryczą wziętą z chłodu bijącego od stanu ich relacji. Chociaż nie był pewny, czy ma ochotę na słowne przepychanki, zdecydował, iż podda się im, jeśli tylko przyniosą skutek inny niż przykro mi, ale nie. Niefortunnie, nadzieja zawiodła go po raz kolejny.
Tak myślał.
— Na zachód od obozu, i tylko na zachód, stoi chatka. — Beznamiętny głos Burzowej odbił się od ścian. — Niedaleko, wystarczy przejść przez ten pagórek za domami Dwunożnych, iść w kierunku Bezgwiezdnych. Rozpada się. Zresztą, wygląda tak, jak ta, tyle że z dachem i drewnem powbijanym w ziemię. Gwiezdni wiedzą, co to za konstrukcja. Nie wiem, kim jest ten, który tam urzęduje, ale matka wspominała raz o bracie ojca albo… kimś podobnym. Sprawdź… — przerwała, wertując wzrokiem Roztropne Spojrzenie. Pies patrzył na nią z paniką wymalowaną na pysku, niemniej jednak Gniewny nie zwrócił na to choćby najmniejszej uwagi. — Sprawdź, jeśli znudzenie miałoby cię zabić.
— Wyglądasz na zmęczonego — wypalił jego brat, ledwo Burzowa skończyła mówić. — Połóż się i wyrusz nazajutrz, żebyś nie zemdlał, bo jeśli zemdlejesz, to nikt cię nie znajdzie i dopiero będzie tragedia. Kości nie strzykają, więc nie będzie padać.
— Wczoraj strzykały? — zapytał Gniewny, mając na myśli dzisiejszy deszcz.
— Eee… tak.
— W porządku. — Niedźwiedź wypuścił wstrzymywane od paru sekund powietrze. Poczuł ciężar miażdżący mu klatkę piersiową, mimo tego, że raptem uderzenie serca wcześniej, zdawałoby się, otrzymał odpowiedź na nurtujące go pytanie. — Dam wam znać, jeśli coś znajdę. Albo kogoś, sam już nie wiem.
Roztropny po raz kolejny wydał z siebie błazeńskie skrzeczenie.
— Czekamy — powiedziała kpiąco Burzowa. Gniewny skrzywił się, ale tylko w głębi ducha, i ostatni raz odwrócił się ku wyłamanym drzwiom wyjściowym prowadzącym prosto na deszcz. Nie to, że w środku, chociaż nazywanie tego wnętrzem jest znacznym niedopowiedzeniem, nie padało — krople uderzyły o grunt po raz pierwszy, kiedy przestąpił próg, a zanim zdążył posłać rodzeństwu ostatnie, ostentacyjne spojrzenie, rozpadało się na dobre. Przyuważył jednak szeroki wachlarz emocji malujący się na pyskach obojga. Niepokój bijący z oczu Roztropnego i zuchwały uśmiech Burzowej Chmury. Wówczas nie wiedział jeszcze, czym zaowocuje niepozorna rozmowa między trojgiem, wydawałoby się, niezżytej ze sobą gromadki złożonej z dwóch braci i siostry.

Świat malował się w barwach beznadziejnie przytłumionych i marnych, przedstawiając się zza deszczowej kurtyny towarzyszącej pogodowym anomaliom charakterystycznych dla pory jesiennej. Grube łapy, ślizgawszy się na podmokłych liściach w odcieniach nie złota ani czerwieni, a mdłego brązu i szarości, były czarne od błota, a sierść, z reguły zadbana, błyszcząca, posklejała się od nadmiaru na zmianę rozpuszczającej się i zastygającej masy ziemi. Zwykło się uważać, jakoby pogoda miała wpływ na samopoczucie — i, istotnie, pewny wpływ posiadała, bo nietrudno o odrętwienie, pasywność, posępność, kiedy drzewa uginają się pod wpływem wiatru, a rzeki wylewają od nadmiaru deszczu, kiedy niebo jest ciemne jak umysły poniektórych polityków, a łąki zmieniają się w bagna niemożliwe do przestąpienia, choćby stanęło się na własnych pazurach. Słońce z kolei, ale tylko z reguły, przynosiło ukojenie — wówczas wychodziło się bez cienia strachu, że lada moment lunie na nas jak z cebra, patrzyło w niebo usłane jaśniutkimi obłokami w kształtach wszystkich zwierząt, nawet sześcionogich i trzygłowych, i wzdychało cholera, lato, tęskniłem albo pierdolcie się, upały. Gniewny Niedźwiedź miał głęboko w dupie tego rodzaju gadaninę, prawdopodobnie z tego względu, że zawsze był smętny i ponury. Gniewny. Ciskał piorunami. Jakby nie patrzeć, byłby lepszym Zeusem niż sam Zeus, albo przynajmniej trzymałby swoje przyrodzenie w gaciach, coby nie rozwlec mitologii na tysiące stronic.
W każdym razie Gniewny nie był Zeusem, tylko nieco zbyt dużym Niedźwiedziem, który musiał iść spać.
Gruntowna różnica między móc a chcieć polegała na tym, że jeśli mogłeś, ale nie chciałeś, to już pół biedy, ale kiedy chciałeś, jednak nie mogłeś — musiałeś pocałować Gwiezdnych w niematerialne dupy, bo choćbyś przerzucał się z boku na bok, pojękiwał pod nosem, wyklinał albo liczył owce, choćbyś przychylił nieba, byle zamknąć oczy i obudzić się następnego ranka — najzwyczajniej nie potrafiłeś i nie było planu awaryjnego. Noc w pełnej krasie rozświetlała twój pysk jasnym blaskiem księżyca, o ile szczęście nie dopisywało ci się na tyle, żeby spać w mniej zacienionym miejscu. Światło raziło w oczy, nawet jeśli nie tak mocno, jak za dnia, utrudniając zasypianie na tyle, ile to było możliwe. Najgorsze okazywały się okolice północy, kiedy księżyc, górując na połyskującym od gwiazd niebie, równomiernie oświetlał każdy skrawek ziemi, ulokowany w samym centrum sklepienia. Wówczas należało przykryć oczy łapami, jeśli ktoś był na księżyc wrażliwy, albo znieść to z dumą, utrzymując, iż po zaśnięciu przestanie o to dbać.
Ci, którzy zasypiali, nie musieli się z tym borykać. Gniewny Niedźwiedź z kolei nie odnajdywał swojego miejsca ani na brzuchu, ani na plecach, ani, na Gwiezdnych, zwinięty w pokraczny kłębek, przytulony do drzewa albo zimnej, kamiennej ściany. Zmęczenie fizyczne przeplatało się z uciążliwie głębokim oddechem, jaki od czasu do czasu rozdmuchiwał sierść w miejscu, do którego Gniewny przysunął nozdrza. Liczył gwiazdy, patrząc na nie spod przymrużonych oczu.
Jeden, dwa, trzy, cztery…
Dziewięć, dziesięć…
Dwadzieścia trzy, cztery, pięć…
Trzydzieści, jeden, dwa…
Zgubił się. Teraz liczy czubki drzew.
Jeden, dwa, trzy, cztery…
Dwanaście, trzynaście, trzy-... czternaście…
Dwadzi-... dwadzieścia… dwadzieścia?
Własną nieudolność skwitował zrezygnowanym westchnieniem. Ponownie przetoczył się po grzbiecie, obracając się ku pniowi wysokiego, iglastego drzewa, z którego nieustannie spadały zeschnięte igły. To byłoby absurdalne, gdyby z iglastego drzewa spadało coś innego.
Czy jest coś, w czym nie da się doszukać nawet krzty irracjonalności?
Ponownie spadł deszcz, choć tym razem znacznie gwałtowniej.

Ciężkie cielsko zalegało w kałuży błota, od jego nadmiaru całe zielono-brązowe. Zaschnięte fragmenty brudu tworzyły skorupę, najgrubszą w okolicy prawego i lewego uda, a także karku, sukcesywnie odpadając przy coraz to dynamiczniejszych ruchach. Gniewny Niedźwiedź cuchnął niemiłosiernie i był niemiłosiernie, co nie jest w żadnym stopniu zaskakujące, niewyspany — wstał więc w nędznym nastroju, z grymasem na pysku i oczami zmrużonymi tak, jak gdyby stał pod słońce (mimo że owo znajdowało się za jego plecami, gdzieś między drzewami). Dopiero świtało, ale w żadnym razie nie wywołało to u Gniewnego żadnego poruszenia — przywykł do wstawania razem z ptakami i jedynie wrodzony pesymizm powstrzymywał go od dołączania do porannej wymiany treli. Czasem żałował, że nie może przelecieć się nad lasem i zupełnie nieintencjonalnie uderzyć w wysoką skałę albo maskę samochodu. Tylko czasami. Przez resztę czasu smęcił i zastanawiał się, jaką obelgą obrzucić Jodłową Skórę.
Jodłowa Skóra. Zapomniał o nim. O czym tu pamiętać? — zastanowił się w myśli. O pustce jego oczu, goryczy ukrywającej się pod pełnym współczucia spojrzeniem? Chęci pomocy komuś innemu, żeby zająć swoje własne myśli, odseparować się od bólu, który przyniosła śmierć ukochanej? Tak. Właśnie o tym Gniewny Niedźwiedź nie chciał pamiętać. Nie chciał uczłowieczać Jodłowej Skóry, jakkolwiek absurdalnie to nie brzmi w odwołaniu do postaci psa, nie chciał dopuścić do siebie, że starzec ma uczucia.
Nieustannie padało, niemniej jednak im dalej w las, im słońce wyżej na niebie, tym słabiej — było nie później, niż na dwie godziny przed południem, kiedy ulewa uspokoiła się i zastąpiła ją leniwa mżawka. Ziemia nie wyschła, znać było na niej każdy możliwy ślad i wciąż brudziła łapy każdego, kto ośmielił się pokonać dystans większy niż dwa lisie susy.
Niedźwiedziowi polecono, żeby zaczekał do południa, ale dzień, godzina po godzinie, okazywał się jeszcze większym zawodem, niż mógłby sobie wyobrazić — leżał w bezruchu, ukryty pod na wpół zawalonym dachem, wodząc wzrokiem za niesfornym, zbiegłym matce szczenięciem, taplającym się w błocie i stopniowo tonącym w głębokich kałużach. Sikorka upodabniała się do Gniewnego, z tym że na skutek własnego postanowienia. Trujący Obłok denerwowała się gdzieś za ścianą, a ton miała tak ostry, jakby chciała przećwiartować nim swoje dziecko. Pozostałe dzieciaki biegały dookoła niej, uniemożliwiając tym samym pozostawienie ich na rzecz Sikorki — Trujący Obłok wiedziała, iż jeśli ruszy po bezmyślnego szczeniaka, który, według jej domysłów, nie dałby się złapać zbyt prędko; zanim wróciliby do suchego legowiska, wszyscy wyglądaliby tak, jak Sikorka.
Niech cię Gwiezdni zabiorą, pomyślał Niedźwiedź, dźwigając się na obolałe, zdrętwiałe łapy. I tak wyglądam tak, jak ty, jak nie gorzej. Przeciął polanę, żeby z samego jej środka zgarnąć równie zaskoczone, jak nieposłuszne dziecko ciotki. Złapał je za kark — wystarczająco delikatnie, aby go nie uszkodzić, nie przysparzając sobie zbędnych kłopotów.
— Nie, nie, nie! — jęknęła Sikorka, miotając się w obie strony. — Zostaw mnie, ja nie chcę!
Zamilcz, dziecko, albo włożę w to więcej siły. Sikorka najwyraźniej nie potrafiła odczytać jego myśli, ponieważ nie zaprzestała wiercenia się do momentu, w jakim znaleźli się nie dalej niż metr od Trującej — nadąsana, zdała sobie sprawę z beznadziejności własnych poczynań i złagodniała, docierając do matki już o własnych łapach. Starsza z samic nie poskąpiła umoralniających kazań, toteż Gniewny zmuszony był odczekać moment nieco dłuższy, niż powinien. Kiedy rozmowa między mamą a córką dobiegła końca, Obłok uniosła łeb, przenosząc spojrzenie na oczekującego Niedźwiedzia.
— Dziękuję — odezwała się szorstko, kątem oka zerkając na Sikorkę, której woda sodowa na powrót uderzyła do głowy. — Potrzebujesz czegoś, Gniewny? — zapytała, gdy podziękowania doczekały się odpowiedzi wyłącznie w postaci ciszy, a Niedźwiedź nie ruszył się z miejsca, wpatrując się w punkt w ziemi.
Wyrwany z głębokiego zamyślenia, pokiwał leniwie łbem, nie do końca świadomy tego, co potwierdzał.
— Od kiedy tolerujesz obecność szczeniąt w twoim otoczeniu? Z reguły nie byłeś zachwycony.
Zmarszczył brwi.
— To nie tak, że na nie warczałem, Trujący Obłoku — wyjaśnił nieszczególnie przekonująco. Rozmówczyni uśmiechnęła się niemal niezauważalnie, z politowaniem. — Nie toleruję tylko cudzych.
— Sikorka nie jest cudza?
— Jakby nie patrzeć, w jakiś pokrętny sposób należy do mojej rodziny.
Na tym zakończył się dialog pomiędzy Gniewnym a Trującą — następny miał miejsce jeszcze tego samego popołudnia, niemniej jednak w trakcie zadziało się zbyt wiele, żeby pozwalać sobie na jakiekolwiek przeskoki fabularne.

Wyruszył więc, kiedy słońce górowało, a pieprzony deszcz, nie osiadając na laurach, nieustannie próbował przemoczyć go do suchej nitki. Przeklinał pod nosem i bezgłośnie powołując się na Gwiezdnych, w niemych modlitwach wypraszając pogodę lepszą niżeli tę, która zapowiadała się utrzymywać przez resztę, cholera jasna wie, czy jesieni, zimy, całego roku czy, jak Gniewnemu się wydawało, resztę życia, bo tak długa wydawała się ulewa. Zgodnie z tym, co polecono mu zrobić, kierował się na zachód, poprzednie pół godziny spędzając na dochodzeniu się z sobą samym, o którym zachodzie Burzowa mogła mówić — wziął pod uwagę północny, południowy i ten zachodni, zwyczajny, naprzeciw wschodu, dochodząc do finalnej konkluzji, jakoby najmądrzej byłoby udać się w kierunku Gwiezdnego Szczytu — nie zahaczając jednak o tamtejsze tereny.
Ku swojemu zaskoczeniu, do celu prowadziła go ścieżka — wystarczająco szeroka, żeby pomieścić jeszcze trzy psy ustawione równolegle do podążającego wzdłuż niej Gniewnego i wystarczająco bagnista, żeby upaść prosto na pysk albo, co gorsza, utopić się. Gdzieniegdzie odznaczały się niekształtne ślady łap, które prędko znikały pod spływającymi warstwami ziemi — ledwo Niedźwiedź nastąpił, znak jego kończyny mieszał się z błotem, a ścieżka wracała do poprzedniego stanu. Tempem spacerowym pokonywał kolejne odległości, rozglądając się po okolicy; nie mógł zajść szczególnie daleko, ponieważ, mimo dość długiej wędrówki, rozpoznawał okolicę i trafnie nazywał charakterystyczne punkty mijane gdzieś po drodze. Jego spacer nie zawarł w sobie absolutnie żadnej przygody — szedł nieprzerwanie i nie zdyszał się zanadto, więc wybił sobie z głowy wszelkie pomysły związane z odpoczynkiem, coby nie tracić cennego czasu, kiedy jest jeszcze jasno.
Dotarłszy do rozwidlenia, przystanął i popatrzył po obu traktach. „Na zachód od obozu, i tylko na zachód, stoi chatka” — zasięgnął pamięcią słów Burzowej Chmury. Nie roztrząsając dłużej swojej sytuacji, zignorował zupełnie oba dukty, żeby dalej podążać — wbrew wszystkiemu — polem. Prędko przekonał się, iż pozornie ciężka do pokonania ścieżka stanowiła raptem preludium do bagna, jakie panowało na polach — zewsząd spływające wodniste masy błota sprawiały, że Niedźwiedziowe łapy grzęzły w potrzasku gęstszej ziemi do tego stopnia, iż nie raz, nie dwa ani nawet trzy, a setki razy musiał używać siły, coby móc kontynuować pokonywania tego pierdolnika. Do pełni wkurwienia brakowało mu tylko Shreka.
Shreka nie spotkał — w zamian znalazł ślady, względnie świeże, odciśnięte głęboko i odznaczające się aż nazbyt wyraźnie. Wystarczająco duże, żeby wykluczyć lisa i zbyt małe jak na gabaryty niedźwiedzi — diagnoza Gniewnego wydawała się logiczna i całkiem bezpieczna, zważywszy na to, jak rzadko, przynajmniej na tych terenach, uświadcza się misiowatych wizyt. Śladów przybywało, im bliżej celu się znajdował. Błoto w tamtej okolicy, chociaż wciąż zawadzało, nie było tak liczne, jak metry wstecz, toteż nic śladów nie mogło ani zalać, ani rozmazać. Gniewny przyjrzał im się z uwagą. Porzucił je jednak, kiedy na horyzoncie pojawiła się drewniana chatka, równie niewielka co ta, w której rezyduje jego brat (nielegalnie, jakby nie patrzeć, ponieważ jego miejsce, według tradycji, było w obozie, wśród innych, równych sobie pobratymców, podległego liderowi i jego zastępcy). Rozpadała się, a kilkudniowe ulewy tylko wyeksponowały niepewne filary i podniosły ryzyko niechybnego zawalenia się. Niedźwiedź zadał sobie pytanie: kto mógłby tu mieszkać?
Później pomyślał o Roztropnym Spojrzeniu i zrezygnował z pytania o cokolwiek innego.
Niepewną łapą nastąpił na wilgotną deskę, która, ku jego zadowoleniu, nie wydała z siebie nic poza cichym, ledwie słyszalnym skrzypieniem. To ucichło raptem uderzenie serca później, więc Niedźwiedź posunął się dalej, przesuwając się na kolejną belę, kolejną, aż stanął pod drzwiami. Były w znacznie lepszym stanie niż te Roztropnego, pomalowane czerwoną farbą i tylko trochę wyszczerbione.
Naparł na nie, ale nie potrzebował wiele siły, żeby umożliwić sobie dostanie się do środka.
— Tato? — Piskliwy głos przebił się przez szmer uderzającego o twarde nawierzchnie deszczu.


3000+

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz