6 maja 2021

Od Gniewnego Misia — „Słońca” [3/5]


Para mlecznobiałych oczu wpatrywała się w niego, a właściwie punkt nieopodal niego, z wyczekiwaniem i ekscytacją jednocześnie. Krótki ogon, któremu kształtem bliżej było prędzej do pokracznej kulki niżeli półksiężyca, drgał, wprawiany w ruch za sprawą entuzjazmu malującego się na niedługiej kufie szczeniaka o nieprzeciętnie dużych rozmiarach. Szczenię, wciśnięte w przeciwległy róg pomieszczenia, prędko wydostało się spomiędzy zniszczonej szafy a znacznie niższej, na pierwszy rzut oka równie starej, pozbawionej uchwytów komody i nie musiała minąć dłuższa chwila, zanim znalazł się u łap skonfundowanego Niedźwiedzia, popiskując, rozweselone. Gniewny próbował zaabsorbować wszelkie informacje, które w ciągu minionych uderzeń serca zostały podsunięte mu pod nos jak talerz nieświeżego, cuchnącego mięsa, kiedy oczekiwało się pierwszorzędnego posiłku — każde z wykreowanych naprędce podejrzeń rujnował zwrot, jaki pokierował ku niemu szczeniak — Niedźwiedziowi nie wydawało się, żeby w którymkolwiek momencie swojego życia dorobił się kolejnego potomka, toteż marszczył tylko brwi, mrużył oczy i patrzył na dzieciaka beznamiętnym wzrokiem, jakby w oczekiwaniu, iż malec lada moment wyrzuci z siebie wiązankę słów tłumaczącą wszystko, co dotąd pozostawało niewyjaśnione. Nie zapowiadało się na nic takiego.
— Co tu robisz, dziecko, zupełnie sam? — Gniewny zadał pierwsze pytanie, nieco niepewnie, rozglądając się po wnętrzu.
Powietrze pachniało stęchlizną, a przemoczone deski pokrywała gruba warstwa pleśni. Pod oknem stał złamany w pół stół o zdobnych, krótkich nogach, obok leżały przewrócone, niepasującego do niego krzesła, pod nimi zaś ciężki dywan — brudny, poszarzały i wilgotny, co Niedźwiedź dostrzegł z odległości. Ściany, poza brzydkimi tapetami, pokrywały pajęczyny i poprzekrzywiane w każdą stronę puste ramki. Ciemnobrązowe szczenię niemal wtapiało się w całą tę kompozycję i gdyby tylko włożyło w to nieco więcej wysiłku, najpewniej nie zostałoby nawet dostrzeżone. Jedyne białe oczy kontrastowały z zabrudzoną, posklejaną sierścią. Zanim szczenię dotarło w miejsce, w którym wówczas siedziało, zdążyło uderzyć o wystającą nogę krzesła, co tylko potwierdziło teorię Gniewnego — dziecko jest ślepe. Spotkał raz ślepego i tylko to sprawiło, iż był w stanie zdiagnozować malca.
— Sam? Nie jestem sam! Rozejrzyj się, tato, wszędzie są moi przyjaciele, tu jest… tu jest Listek, a tu… tutaj Grudka! — mówił z zapartym tchem, co słowo obracając łeb, jakby faktycznie przedstawiał swoich przyjaciół. — Cieszę się, że wróciłeś, tatku, już zaczynałem się nudzić!
Listek i Grudka, powtórzył bezgłośnie Niedźwiedź. Para zmyślonych znajomych okazała się najmniejszym problemem.
— Gdzie idziemy teraz, tatku? Proszę, tylko nie wracajmy do domu, tam jest tak zimno! Chciałbym usłyszeć rzekę, myślisz, że możemy pójść nad rzekę? Mama nie będzie miała nic przeciwko, w końcu i tak rzadko kiedy do mnie przy-...
— Mały — przerwał mu Gniewny. — Nie jestem twoim ojcem. Powiedz mi, gdzie on jest i dlaczego cię zostawił, inaczej będę musiał… — zawahał się.
Co będzie musiał? Zabrać go ze sobą i zająć się, jakby był jego prawdziwym tatą? Zostawić liścik, choć nie umiał pisać, żeby domniemany ojciec wiedział, gdzie szukać swojego dzieciaka, o ile po niego wróci? Liczył, że starszy z psów wyszedł na chwilę, żeby upolować coś do zjedzenia i wróci, zanim zajdzie słońce. Cholera wie, czy zostawił szczenię, zginął po drodze czy ugrzązł gdzieś, narażając potomka na swoiste niebezpieczeństwo. To nie musiał być Niedźwiedź — zamiast Gniewnego mógł nadejść wygłodniały wilk albo inny pies, któremu nie wiadomo co siedziało w głowie. Pozostawione samemu sobie szczenię, w dodatku ślepe, było najbardziej bezbronną istotą na świecie.
— Jest tutaj! — zawołał. Niedźwiedź obrócił się, pełny nadziei, że pies właśnie nadchodził i szczeniak go wyczuł, niemniej jednak nikt nie wydawał się zbliżać. Zrozumiał wówczas, że mały faktycznie wziął go za swojego ojca. — Tatku, czy już jest południe? Mówiłeś, że wrócisz dziś na południe. Jesteś szybki!
— Wiesz, gdzie poszedł twój tata? — Nie dawał za wygraną.
— Nie wiem, gdzie byłeś, tatku, dlaczego mnie o to pytasz? — parsknął malec, zadzierając łepek ku górze. Gdyby widział, patrzyłby się w dziurawy dach.
Gniewny westchnął, zrezygnowany. To nie ma sensu, pomyślał. Nic mi nie powie. Uparł się.
— Jak się nazywasz? — Spróbował zmienić temat.
Szczenię wzruszyło ramionami.
— Nie wiesz, jak się nazywasz?
Powtórzyło gest, jakby Gwiezdni odebrali mu mowę.
— Kiedy twój tata wróci, powiedz mu, że-...
— Co?! — wydarł się malec. Zdezorientowany Niedźwiedź przechylił łeb.
— Kiedy twój tata wróci… — podjął ponownie. — Powiedz m-...
— Nie słyszę cię, mów głośniej!
Zacisnął zęby.
— Poradzisz sobie sam?
Dziecko na powrót odzyskało słuch; stanął na baczność, najeżył się i pisnął.
— Nie zostawiaj mnie!
Wygląda na to, że nie mam takiej możliwości.
— Twój ojciec… — Znów zawiesił głos, uświadamiając sobie, iż w odpowiedzi nie dostanie nic innego poza upartym to ty jesteś moim tatą. — Wstań — polecił. — Nawet jeśli twój ojciec nie okaże się dupkiem, nie powinien się tobą zajmować — dodał ściszonym głosem i, odwróciwszy się, w akompaniamencie niezdarnego dziecka opuścił cuchnącą jak pisowskie kłamstwa ruderę.
Szczenię podskakiwało ochoczo, przez co stoczyło się ze schodków, nie ukrywając nawet swojej ofermatowości. Wcześniej uderzyło pyskiem o miękkie deski, kiedy jedna z nich wyłamała się i spowodowała wyrwę w podłodze. Zardzewiały gwóźdź, na szczęście dziecka, ukrył się gdzieś pod drewnem, toteż Niedźwiedź uniknął kolejnego kłopotu — mimo tego miał przeczucie, że prędzej czy później werwa dziecka przysporzy im więcej złego, niż mogłaby dobrego. Obserwacja bezimiennego odpłaciła się tylko i wyłącznie tym, iż Gniewny mógł poszerzyć spis Szczenięcych niesprawności i uszczerbków na zdrowiu — niedosłyszał, był niewidomy, kulał na lewą tylną łapę, często przysuwał nos do ziemi, próbując zapoznać się z terenem, ale i węch zdarzał się go zawodzić. Nie władał mową tak dobrze, jak obozowe szczenięta — czasami wypowiadał się nieskładnie, używał dziwacznych słów, do których znaczenia Niedźwiedź dochodził po dłuższym drążeniu definicji i zdawał się nieustannie żyć w swoim własnym świecie, przekonany o tym, iż prowadzi go jego ojciec i — co więcej — iż prowadzi go gdzieś, gdzie będzie mógł zostać na dłużej. Zbyt wcześnie — powtarzał w myśli.
Szli tą samą drogą, która doprowadziła tu Gniewnego, wzdłuż śladów, jak się okazało, nieznacznie większych od Niedźwiedziowych łap. Bezimiennemu zdarzało się w nie wpadać, ale nie przejmowało go to zupełnie; z reguły kwitował to stęknięciem, gwałtownym wypuszczeniem powietrza, i kontynuował spacer, znacznie wyprzedzając spowalniającego go Ciemnego. Gniewny był o krok od zapytania szczenięcia, czy kształty odwzorowują rzeczywisty rozmiar kończyn jego ojca, niemniej jednak uświadomił sobie, iż nie mógłby polegać na uzyskanej odpowiedzi. To jakby zapytać głuchego o ulubioną piosenkę albo wymagać od niemego brytyjskiego akcentu w mowie albo wyrecytowania Księgi XII Pana Tadeusza. Dlatego szli w ciszy przerywanej pojedynczymi piskami, które Bezimienny zwykł z siebie wydawać.
— Młody? — odezwał się Niedźwiedź, kiedy pokonali całą długość pola i trafili na tereny znacznie mniej przypominające grzęzawiska. Szczenię nawet na niego nie spojrzało. — Jesteś pewny, że nie masz imienia?
Nie uniósł łebka.
— Przecież mam — wymruczał, jak gdyby w jednej chwili stracił wszystkie pokłady swojej niegasnącej energii.
— Jakie, w takim razie?
Już się nie odezwał; próby Gniewnego spełzły na niczym, jednak dzięki temu nie mógł sobie niczego zarzucić — w końcu podjął próbę. Inną sprawą jest to, że nieszczególnie skuteczną.
W każdym razie, Młody, roboczo i wbrew temu, co mówił, imienia nie posiadał.

Po skąpanym w szarości obozie panoszyło się znacznie mniej błota niż wówczas, kiedy zostawiał go majaczącego gdzieś w tle padającego deszczu. Także ulewa zdawała się kończyć, ponieważ im bliżej legowisk się znajdowali, tym skąpiej kropiło — ku zadowoleniu Gniewnego Niedźwiedzia, który bez ustanku narzekał na nią i ją wyklinał, jakby Gwiezdnym winna woda wyrządzała mu większą krzywdę niż dwa miliardy wydane na Telewizję Polską. Psy wychodziły na polowania i z polowań wracały, uczniowie uczestniczyli w treningach ze znaczniejszym zaangażowaniem i chęcią niżeli wcześniej, a starszyzna przechadzała się w tę i we w tę, zamiast zbijać bąki pod zadaszeniem. Wzrost natężenia psiego tyłka na lisi sus kwadratowy przychodzący wraz z rozpogodzeniem sprawił, iż w całym amoku mało kto dbał o osobę Niedźwiedzia i jego pociesznego towarzysza, który, słysząc inne psy i czując ich pokraczne zapachy, wpadł w jeszcze dziwniejszy stan ekstazy. Na jego pyszczku nie było cienia zawstydzenia ani obawy — chciał biec, choć nie wiedział nawet, w którą stronę, stawać w szranki z młodzikami niewiele bystrzejszymi od niego, obwąchać cały teren wzdłuż i wszerz, obsikać składowane jedzenie i zrobić wszystko inne, czego teoretycznie robić nie należy (do tego zaliczamy sikanie na jedzenie, dzieciaki, nie róbcie tego, przynajmniej nie przy wszystkich). Gniewny próbował trzymać go na metaforycznej smyczy — ale na co zdawały się wyimaginowane okowy, wywołujące trwogę spojrzenie czy surowa mowa moralizująca, kiedy głupiutkie szczenię łaknęło cholernej rozrywki?
Niedźwiedź nie chciał go za to winić; balansował jednak na granicy niezmierzonego wkurwienia i prób przywrócenia myśli do względnego porządku, jakkolwiek ów porządek miałby w jego sytuacji wyglądać.
Bezimienny dreptał na parę kroków przed Gniewnym, podskakując wesoło przy okazji stawiania kolejnych kroków. Sporadycznie potykał się o kamienie albo gałązki — wówczas prędko odzyskiwał rezon, wyrzucając z siebie najszczersze przepraszam, jakie dane było Niedźwiedziowi usłyszeć w przeciągu całych ośmiu lat włóczenia się po świecie. Przepraszał wszystko — porośnięte mchem skałki, połamane patyki, kępy trawy trącane przy okazji unoszenia łap, dziwne kształty, które przygniatał, okazujące się dżdżownicami i ślimakami i wszystko inne, czego choćby tknął w trakcie podróży do legowisk. Gniewny nie miał pewności, co z delikwentem zamierzał zrobić — ot, szli, wyzbyci wszelkich trosk, jeden, przyglądając się psom, nieco krytycznie, drugi tylko się rozglądając i sprawiając pozory niebycia niewidomym.
Odgłos szarpania się zwrócił Niedźwiedzią uwagę. Gwałtownie obrócił się ku szczeniakowi, który, zamiast kulturalnie dotrzymywać mu kroku, leżał na trawie z kończynami we wszystkie strony, a na nim wiła się rudawa kulka — cała wybrudzona, cuchnąca jak młody skunks i najwidoczniej zbyt brawurowa (albo durna), żeby nie spojrzeć na Gniewnego. Podniosła się, uderzając znacznie większego pieska łapami, i stanęła, wryta w ziemię.
— Patrz, jak chodzisz, kurzy móżdżku! — wydarła się na cały głos, zbulwersowana, obrzucając Bezimiennego rozgniewanym spojrzeniem. — Po to masz oczy, żeby z nich korzystać!
Niedźwiedź powstrzymał się od wypuszczenia powietrza szybciej niż miał w zwyczaju. Nie bawiły go nieporadne obelgi kierowane ku szczeniakowi, a ironia losu — Sikorka na poważnie zarzuciła dzieciakowi, że nie używa wzroku w należyty sposób. Gdyby tylko mógł, pewnie by korzystał.
— Znowu uciekłaś, dziecko? — zapytał zamiast tego, przelotnie zerkając na leżącego wciąż szczeniaka. — No, wstawaj mały, odprowadzimy Sikorkę do mamy.
Rudawa kulka musiała wiedzieć, iż protesty nie zdadzą się na wiele, ponieważ ledwo Niedźwiedź ruszył z miejsca, zmieniając kurs na żłobek, przyszła uczennica znalazła się tuż obok, zupełnie nieprzejęta wlokącym się z tyłu szczeniakiem.
— Nie mów mamie, gdzie byłam, Gniewny Niedźwiedziu. — Wymówiła jego imię z tak nienaturalnym, sztywnym poszanowaniem, jakby powstrzymywała się od splunięcia, jakby ledwo przeszło jej przez gardło. Niedźwiedź podejrzewał, iż, chociaż nie musiała żywić względem niego najserdeczniejszych uczuć, wcale nie życzyła mu źle. Mimo to grymas na jego pysku pogłębił się, a ton jego głosu stał się jeszcze bardziej oschły.
— Mówiłem, że nieupilnowane szczenięta pozwalają sobie na zbyt wiele. — Mimowolnie spojrzał na Bezimiennego, idącego z nosem przy ziemi parę kroków za nimi. Zdziwił się, iż szczeniak zachowywał odległość. — Mam nadzieję, że trafisz na mentora równie sumiennego, co twoi rodzice. Szkoda, że mają zbyt dużo na głowie i nie potrafią cię przypilnować.
Wyładowywał na niej swoje emocje.
— Dzieci to grzęzawisko, nierówny teren, więc jeśli się na nie piszesz, musisz wiedzieć, co za sobą niosą. Łzy, nieprzespane noce, wymagają nieustannej uwagi, miłości, muszą wyrosnąć na porządnych wojowników, a nie cioty wystawiające swoich własnych bliskich na rzecz innego klanu albo pozostawiające te dzieciaki w opuszczonych domach na skraju pieprzonego niczego! — Ostatnie zdanie wybrzmiało na tyle głośno, żeby kilka zainteresowanych zwróciło się ku nim. — Poniosło mnie. Nie mów już nic więcej, Sikorko.
Bezimienny nie radził sobie wzorowo, niemniej jednak — na swój sposób — dawał radę, kiedy Niedźwiedź nie mógł wspierać go wskazówkami. Trujący Obłok zmierzyła go podejrzliwym wzrokiem, kiedy razem z Sikorką zostali otoczeni przez dwoje pozostałych szczeniąt. Niewidomy pies usiadł na samym środku pomieszczenia i patrzył się w przypadkowy punkt za Słodyczą, która obwąchiwała go skrupulatnie.
— Trujący Obłoku. — Gniewny powitał ją skinieniem łba. Zbierał słowa wystarczająco długo, żeby zdążyła się zniecierpliwić. — Pomijając incydenty z Sikorką, pełnisz funkcję matki co najmniej… dobrze. Wystarczająco, żeby wzbudzać szacunek, powiedziałbym, nawet starszych. Dlatego chciałbym zwrócić się do ciebie z uprzejmą prośbą.
— Dobrze pełnię funkcję matki? — powtórzyła, a jej głos ociekał kpiną. — Komu to oceniać, Gniewny Niedźwiedziu? Bezdzietnemu samcowi? — Ton zdawał się mieć za zadanie przeszyć go na wskroś i, istotnie, Niedźwiedź poczuł się na swój sposób zaatakowany.
Zwęził oczy.
— Trujący Obłoku — ponownie wypowiedział jej imię jakby w próbie uspokojenia sytuacji. — Nie zrozumieliśmy się. Matki są otaczane powszechnym szacunkiem, tak było kiedyś i powinno być teraz. Nie przyszedłem się spierać, mam na głowie dużo ważniejsze sprawy — dodał wymijająco. Faktycznie, prokrastynacja była wyjątkowo czasochłonna. — Znalazłem szczenię, nienazwane, pozostawione na łaskę Gwiezdnych. W związku z tym wstępem, który bezceremonialnie podważyłaś, chciałbym poprosić cię o zajęcie się nim. Nie będzie sprawiać pro-...
— Słucham? — przerwała mu. — Gniewny, nie sądzisz chyba, że możesz przyjść do mnie w dogodnej sytuacji i poprosić, żebym zajęła się szczeniakiem, z którym nie łączy mnie zupełnie nic, żadna odpowiedzialność ani więzy krwi? To, że jestem samicą, niewiele zmienia, odpuść sobie. Wiem, że właśnie to masz na myśli.
Wcale nie.
— On nie ma rodziny — ciągnął z oślą upartością. — Ojciec go zostawił, o matce nic mi nie wiadomo. Nie możemy oddać go w łapy Quintusu!
— W takim razie ty się nim zajmij. Weź go i wychowaj, jeśli masz to za coś prostego.
Nie przeszło mu to przez myśl. Gniewny Niedźwiedź nie chciał dzieci. Nie potrzebował dzieci. Kamień wyczerpał limit ojcowania. Gniewny poprzysiągł sobie, że nie może zostać ojcem ani razu więcej — nie może posłać następnego szczenięcia do Coelum, nie może wziąć na swoje barki tej odpowiedzialności. Musiał oddać pałeczkę.
Spojrzał na Bezimiennego. Myśli przywiodły zamglone wspomnienie jego syna.
Jakby nie patrzeć, Bezimienny wcale się od niego nie różnił — był tylko nieznacznie wyższy i bardziej puchaty. Kamień, choć podobny do ojca, miał w sobie coś z matki.
— Niech cię Infernum pochłonie, Trująca — wymamrotał. — Mały — zwrócił się do dziecka, które szybko odwróciło łepek ku niemu. Westchnął ociężale. — Idziemy.
Dzieciak zaszczebiotał wesoło i, rzucając w przestrzeń dwa słowa pożegnania, nie wiadomo do kogo, pobiegł za Niedźwiedziem, po drodze uderzając w ścianę.

Musiało minąć pół dnia, zanim znaleźli się na wzgórzu. Cholera jedna wie, z jakiej racji Niedźwiedź powziął pomysł zabierania Bezimiennego w te okolice, skoro i tak nie mógł podziwiać tonącej w czerwieni zachodzącego słońca doliny — być może dla własnej satysfakcji, a może dlatego, iż miał serdecznie dosyć towarzystwa innych psów. Bezimienny zaś okazał się towarzyszem nie najgorszym. Mówił dużo, mówił nieskładnie i Gniewny nie zawsze miał pewność, co malec mógł mieć na myśli — mimo wszystko słuchał go, bo słuchanie odrealnionych wizji urwanych z choinki go uspokajało, stanowiąc kontrę do pieprzenia tych starszych.
— Byliśmy tam, gdzie było zimno. Byłem sam i byłem straszny. — Przestraszony, tłumaczył w myśli Niedźwiedź. — Nie było cię i słyszałem łapki. — Bezimienny mówił o szczurach. — Było mokro, śmierdziało. Nie wracajmy tam, tatku.
Gniewny pokiwał łbem.
— Nie wrócimy, Słońce.
Odtąd Bezimiennego nazywano Słońcem.


2400+

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz