6 maja 2021

Od Gniewnego Misia — „Oczy” [4/5]

← It's a wonderful, wonderful life

Słońce wychyliło się spomiędzy chmur, rzucając na rozmokłą ziemię smugi jasnego, zimowego światła — czymkolwiek zimowe różniło się od letniego. W każdym razie takim przymiotnikiem określił je Niedźwiedź, zadzierając łeb niewiele wyżej ponad linię horyzontu. W ciągu minionych godzin rozpogodziło się nieznacznie — deszcz przestał lać, dając koniec serii ulew, za których sprawą grunt niewiele różnił się od najgorszych bagien, a słońce, utęsknione, przywracające wspomnienia złocistego lata, na powrót zagościło na błękitnym, upstrzonym puchatymi obłokami niebie; wydawałoby się, że po raz pierwszy od co najmniej dekady. Coś tak niepozornego, jak pogoda udowadniało, iż warto doceniać to, co się ma, bo dopiero Gwiezdni jedni wiedzą, na którym etapie życia zamieni się to w majaczące wspomnienie.
Słońce wyjrzał zza wzgórza, u którego szczytu oczekiwał na Gniewnego Niedźwiedzia. Odwrócił się co prawda nieco zbyt mocno w lewo, niemniej jednak Gniewny widział go wystarczająco dobrze. Samo szczenię nie wiedziało, w co się bawi — nakazało Niedźwiedziowi się gonić, chociaż w trakcie pościgu co najmniej trzy razy wyrżnęło o ziemię albo potknęło się o wystające z niej rzeczy. Nie poddało się nawet zdyszane, kiedy górka okazywała się znacznie bardziej stroma i wymagała zdziesiątkowania wysiłku i wkładania podwojonej energii. Dzieciak — rzucał w myślach Gniewny. Dzieciaki nigdy się nie męczą. W istocie Słońce zdawał się mieć w sobie wystarczająco dużo energii, żeby wdrapać się na sam czubek Mount Everestu tylko po to, żeby następnie wsiąść na paralotnię, dolecieć ponad Rów Mariański i z wysokości ośmiotysięcznika zeskoczyć prosto do wody, ot, z kaprysu. Nawet jeśli nie było to fizycznie możliwe, a warunki atmosfery dąsały się i kiwały głową na samą wspominkę o takim wyczynie, Słońce zdawał się mieć głęboko gdzieś prawa rządzące światem. Niedźwiedź wiedział, że gdyby tylko Gwiezdni nie pozbawili dziecka wzroku, zasiliłby ich szeregi znacznie szybciej, swoimi ryzykanckimi wyczynami ściągając na siebie niechybną śmierć. Dobrze, że jest ślepy. Przynajmniej nie umrze zbyt szybko. Tak mi się wydaje.
— Tatku! — wołał do niego z góry, patrząc gdzieś na wschód, kiedy Gniewny nadchodził z południa. — Idź szybciej!
Niedźwiedź wydał z siebie ociężałe westchnienie — ze zmęczenia fizycznego i psychicznego jednocześnie. Największe jego zmartwienie stanowiła nadchodząca noc. Słońce ani nie wyglądał, ani nie brzmiał na kogoś, kto zasypia z łatwością i chociaż to samo można było powiedzieć o Gniewnym, obaj różnili się od siebie dosyć znacząco — starszy mógł przeleżeć całą noc, wbijając wzrok w punkt gdzieś w oddali, młodszy z kolei, nie doświadczając przywileju widzenia, zapewne miota się, rozpierany dziecięcą energią. Niedźwiedź miał jednak tendencję do odkładania zmartwień na później — Przyjdzie czas na przejmowanie się nocą. Na razie słońce jest wysoko i świeci jasno. Łudził się, iż Słońce zgaśnie razem z zachodem.
Już na tamtym etapie, kiedy od ich pierwszego spotkania minęło raptem pięć godzin, Gniewny czuł, jakby dzień wydobył z niego najbardziej skrycie składowane skromne w każdym razie pokłady energii.
Słońce promieniał wesołością i Niedźwiedź ją podziwiał. Zawsze podziwiał dzieci i ich niecodzienną umiejętność niezważania na kłopoty, bezwarunkowego, towarzyszącego od maleńkości będzie, co ma być. Faktem było, iż wraz z upływającymi księżycami ową zdolność sukcesywnie wypierało rozsądne, realistycznie myślenie, dlatego z reguły dawano szczeniętom się tym nacieszyć, dopóki mogły. Gniewny czuł gorycz; nigdy więcej tego nie doświadczy — i z tego względu potępiał dziecięcą werwę. Przy Słońcu starał się nie narzekać zanadto.
Pokonał pagórek i rozłożył się na jego szczycie, pyskiem odwrócony na zachód. Słońce zbliżył się do niego, układając nieopodal, więc Niedźwiedź przywołał go do siebie i poinstruował, który z kierunków ich wówczas interesował — przynajmniej jego, a niegrzecznie było rozmawiać z kimś, do kogo odwraca się tyłem.
— Wytężaj słuch, mały — radził mu Gniewny. — Nie widzisz, ale możesz słyszeć, a w łapach kogoś niebitego w ciemię to dosyć potężna broń. — Nie wiedział, ile w tym prawdy, ponieważ jego słuch pozostawiał wiele do życzenia.
— Byłem ja bity? — Malec przechylił łepek.
— Odwrotnie.
— Byłem… bity ja?
— Nie, nie to odwrotnie. Pamiętaj, co ci mówiłem. Ja…
— Ja byłem bity? — Uśmiechnął się szeroko, na co Niedźwiedź pokiwał głową.
Szybko się zreflektował i podjął temat:
— Tak się mówi o głupich, niezbyt sprytnych psach, Słońce. — Z początku Gniewny czuł się dziwnie, wypowiadając imię, które nadał samodzielnie, niemniej jednak z czasem przywykł do niego na tyle, żeby bezwiednie wtrącać je między słowa. — Jeśli ktoś był w ciemię bity, jest po prostu kretynem. Ale nie o tym chciałem mówić. Dzięki temu, że twoje uszy działają, słyszysz to, co mówię.
— Co?! — wrzasnął, jakby Niedźwiedź wywołał wilka z lasu.
— Nie udawaj.
Słońce podchwycił, iż niektóre z jego napadów krótkotrwałej głuchoty na swój sposób bawią Gniewnego i w ten sposób, nieco pokraczny, starał się go rozśmieszać. Wówczas jednak ton głosu jego opiekuna był zbyt poważny, żeby pozwalał sobie na ciągnięcie żartu. Wydobył z siebie mruknięcie i poruszył się niespokojnie.
— Jak to jest widzieć, tato?
Niedźwiedź nie odpowiadał przez dłuższy czas, zaabsorbowany obserwowaniem skłaniającej się ku dołowi gwieździe. Jak to jest widzieć, Gniewny? — powtórzył pytanie w głowie, szukając najlepszego odpowiedzi. Odkrył, iż nigdy się nad tym nie pochylał. Widzenie było dla niego czymś naturalnym, bez czego nie mógł się obyć, do czego przyzwyczaił się na tyle, że nawet nie wyobrażał sobie… niewidzenia.
— To nie ma tak, że dobrze albo że niedobrze. Gdybym… — zawahał się. — Od momentu, w którym uświadomimy sobie, że nasi bliscy kiedyś odejdą, myślimy o tym nieustannie i powoli się tego przyzwyczajamy. Oswajamy się z tym, że w pewnym momencie przyjdzie nasz czas. Wyobrażasz sobie, żebym teraz zniknął, Słońce?
— Jak zniknął, tatku?
— Żebyś mnie stracił. Nie usłyszał nigdy więcej.
— Jak? To…
— Niemożliwe? Racja. Jesteś dzieckiem. — Uniósł kąciki ust. — Moja obecność jest czymś, do czego przyzwyczaiłeś się na tyle, że nie dziękujesz mi co dzień, że się tobą opiekuję. Jak i ty, tak wszystkie inne szczenięta, w szczególności te dużo od ciebie starsze, skąpią rodzicom bliskości i nie wyrażają takich uczuć, jakie są im należne. Nie wiedzą, że w pewnym momencie może ich zabraknąć. Nie rozumiesz tego. Jeszcze nie, Słońce, ale daj sobie czas.
Na pewnym etapie swojego życia Niedźwiedź także tego nie rozumiał. Nie było to aż tak dawno temu, minęło raptem kilka lat. Nie rozumiał tego, kiedy jego syn domagał się emocji zamiast restrykcyjnego podejścia do kwestii wychowywania dziecka, kiedy próbował mu uświadomić, że zamiast gnicia w zatęchłej jaskini, potrzebuje spędzić popołudnie z ojcem.
— Czasami zdajemy sobie sprawę wówczas, gdy jest już za późno. Wtedy żałujemy. — Jego głos, chociaż tonem coraz niższy, zdawał się wyzbyty jakiejkolwiek namiętności czy sentymentu, a sam Niedźwiedź niewzruszony. — Jak to jest widzieć, co? Dobrze, wiesz, naprawdę dobrze, kiedy doceniamy otoczenie i to, co mamy pod nosem. Nie widzisz tego, ale lada moment zajdzie słońce.
— Gdzie zajdę, tatku?
Nie doczekał odpowiedzi, ale nie upominał się więcej, zajmując się węszeniem po okolicy. Niedźwiedź dostrzegł, iż Słońce odwrócił się gwałtownie, kiedy starszy przełamał wpół gałązkę. Słucha.

Szli wzdłuż wylewającej na podmokłe brzegi rzeki, wartkim nurtem płynącej ku dołowi. Poza nimi, po okolicy kręciły się pojedyncze jednostki złaknione świeżego powietrza albo innych rewelacji, które ściśle się z przebywaniem na nim wiązały — Niedźwiedź zasłyszał, iż poniektórzy opuszczają ruiny z nadzieją, że w trakcie spaceru spomiędzy koron drzew spadnie miłość ich życia albo przygniecie ich kłoda, żeby prędzej trafili w zastępy Gwiezdnych. Należałby do drugiej z grup, gdyby nie to, że wówczas towarzyszył mu mały skrzat, który, ku zaskoczeniu starszego marudy, nie zająknął się ani razu, choć przebyli długą drogę, wyruszając już o brzasku, świeżo po nieprzespanej nocy. Słońce padł na godzinę po górowaniu księżyca i przespał ich raptem cztery, ponieważ ledwo słońce wzeszło, poderwał się na swoje łapy i pobiegł gdzieś na drugi koniec obozu, a Gniewnemu jedynym cudem udało się go złapać. Dla szczeniąt każdy pościg jest zabawą, szczególnie tych niezbyt sprytnych.
Szum wody zagłuszał podśpiewywanie Słońca. Niedźwiedź od wielkiego dzwona rzucał błyskotliwymi komentarzami dotyczącymi przyrody, okraszając niepozorne zjawiska wymyślnymi epitetami — na końcu każdego zdania zwinnie podkreślał, że tak naprawdę świat jest obłudny i za każdym pniem czeka zjadający małe dzieci Płomienny Krzew, ale Słońce udawał, że nie słyszy i skupiał się wyłącznie na tym, co błyszczało i zdawało się kolorowe. Gniewnego się denerwował.
— Próbuję przemówić ci do rozsądku. — Ptasi móżdżku, dodał w myśli. — Przestań śpiewać. Słońce. — Słońce nie przestawał. — Słońce, posłuchaj mnie, próbuję…
Kruki w gałęziach jodłowych… — nucił nieustannie. — Niedźwiedzie zapadły w sny zimowe…
— Słońce.
Niedźwiedzie śpią! — zaryczał na cały głos. To była najbrzydsza piosenka, jaką Gniewnemu dane było usłyszeć. — Kiedy niedźwiedzie śpią, wiewiórki się śmieją… — Wyśpiewawszy jeszcze trzy zupełnie przypadkowe wersy, Słońce umilkł na moment. Później podjął ponownie: — Tatku, zaśpiewać ci coś jeszcze?
Niedźwiedź zacisnął pysk i zanim zdążył odpowiedzieć, szczenię wróciło do nucenia.
Był sobie miś, był sobie wilk i była też jodełka… Żyli wśród burz, nie znali róż…
Rzecz najzupełniej pewna — dokończył Gniewny, akompaniując dziecku.
Stanęli nad brzegiem. Gdyby piasek zdążył wyschnąć, byłby sypki, niemniej jednak wówczas nie przypominał niczego poza mułem ukrytym gdzieś między zaschniętą trzciną. Nieopodal znajdowało się jeziorko, niegłębokie i zanieczyszczone ludzkimi odpadami. Niedźwiedź wiedział, że cieplejszą porą roku Dwunożni zjeżdżają się tutaj, żeby wykąpać się i pokrzyczeć. Nie przyjeżdżali tam ani jesienią, ani zimą, więc Gniewny doszedł do wniosku, iż są brudasami i nie myją się przez dwie pory roku z rzędu, w przeciwieństwie do psów brechtających się, kiedy nadarzy się sposobność.
Przyglądał się dryfującej po tafli torebce foliowej, zastanawiając się, jaki użytek mają z niej Dwunożni. Kiedyś widział podobną, tyle że z kociętami w środku.
Bystrością Słońce nie grzeszył, jednak Niedźwiedź zauważył, że zastosował się do jego porady — a przynajmniej, na pierwszy rzut oka, się starał. Gniewnego z natury nic nie satysfakcjonowało na równi z posłuszeństwem i harmonią, do której to pierwsze prowadziło; z tego też względu nieustannie trafiał go szlag, bo Słońce do pokornych nie należał. Jest po prostu bałwanem, pocieszał się. Wyrośnie, jak każdy dzieciak.
Chociaż skłamałby, gdyby go o to zapytano, Niedźwiedź przyłapywał się na zastanawianiu nad rodzicami znajdy. W duchu powtarzał, że kiedy tylko zjawi się ktoś, kto będzie szukał swojego dziecka, nie zawaha się ani chwili i nie było w tym ani grama fałszu — istotnie, Gniewny gotowy był oddać Słońce prawowitym genodawcom, żeby w spokoju kontynuować swoje nierzadko nużące, skupiające się na niespaniu i mruczeniu życie bez krzty radości ani regularnie dostarczanej dawki promyków. Czytamy czasami, że wystarczy ułamek chwili, żeby ktoś zauroczył się dzieckiem na tyle, żeby chcieć je zatrzymać — choćby było obce — ale Niedźwiedź nie uświadczył niczego w tym rodzaju. Patrzył na szczenię i czuł raptem współczucie. Nic poza tym.
— W lesie kiedyś byłem, tatku — odezwał się malec. Odczekał moment i zmienił pozycję, jakby dając Gniewnemu sygnał, że teraz powinien odpowiedzieć.
— Byłeś?
Pokiwał energicznie łepkiem.
— I jak byłem w lesie, to usłyszałem trzask i… wiesz, co poczułem, tatku? Dziwny smród poczułem, jakby ktoś umarł i leżał w lesie, szalone! — opowiadał nieskładnymi zdaniami.
— Umarł i leżał w lesie, niemożliwe.
— Ale ja się nie bałem, bo poszedłem dalej i było coraz mniej smrodu, więc szedłem dalej i doszedłem gdzieś, gdzie było super jasno i widziałem światło, poważnie, tatku, widziałem takie jasne światło! Gdybym tylko widział, pewnie by mnie oślepiło! Czasami bycie ślepym ma swoje plusy, wiesz, tatku? — Niedźwiedź pozazdrościł mu optymizmu. Wymruczał coś, co Słońce wziął za pozwolenie na kontynuowanie niewiarygodnej historii. — Potem podeszła do mnie wiewiórka i powiedziała, że ktoś na mnie czeka i…
— Wiewiórka? — przerwał mu. — Skąd wiesz, że to wiewiórka?
— Głuptas nie jestem, tatku — oburzył się szczeniak. — To była wiewiórka i już. Wiesz, kto na mnie czekał? Wiesz? Zgadniesz?
— Co to za opowieść, skoro sam mam ją sobie streścić — skomentował Niedźwiedź, ale Słońce nijak nie zareagowało na krytykę. Wiedząc, jak mu zależy, Gniewny zaczął wyliczać: — Inne wiewiórki? Kret? Sarna? — wyliczał, żeby po serii pudeł przejść do ras równie niespotykanych, jak absurdalna była opowiastka. — Mysz ze skrzydłami? Ośmionogi jeleń? Słońce, nie lubię zagadek, przestań się ze mną…
— Mama! Mama na mnie czekała, tatku, wiesz, mówiła ci? Nie myślałem, że kiedyś ją usłyszę, bo że mam mamę, nie wiedziałem.
— Odwrotnie.
— Nie wiedziałem, że mam mamę! — wykrzyczał, korygując swój błąd. Gniewny potwierdził i pozwolił mu mówić dalej, choć wydaje się, że Słońce zrobiłby to w każdym razie, choćby nie uzyskawszy zgody. — Mama powiedziała, że mam być grzeczny i cię słuchać, bo jesteś super i masz zawsze rację. Mama po-...
— Czekaj, na Gwiezdnych, spotkałeś swoją matkę?
Niejedyny Słońce miał kłopoty z uszami, jak się okazało. Niedźwiedziowi nie można było odmówić ani częściowej głuchoty, ani opóźnionego czasu reakcji. Spotkał matkę, to ci dopiero. Miał świadomość tego, że słowa szczeniaka mogą być niczym poza wytworem jego bujnej wyobraźni, a po Słońcu Gniewny spodziewał się absolutnie wszystkiego, na dodatek historia brzmiała aż nazbyt niedorzecznie, żeby dawać jej jakąkolwiek wiarę, jednakże, spełniając swoją funkcję, zasiała w wojowniku ziarnko nadziei.
— Jak ma na imię twoja mama, młody?
Młody uniósł pysk i opuścił go powoli — dokładnie tak, jak w momentach, w których tymczasowo ogłuchł.
— Słońce…
— Ty, tatku, powinieneś wiedzieć — rzucił. — Ja nie wiem, nie wiem, nie wiem. Pachniała deszczem i burzą. Wiesz, tatku, jak pachnie, kiedy jest burza? Tak pachnie mama! Właśnie tak!
— Gdzie teraz jest? Kiedy ją spotkałeś, Słońce, powiedz mi, inaczej…
— Co, tatku? Każesz mi z nią pójść? Ona powiedziała to samo! Że mam iść do ciebie!
Zaskoczony nagłym atakiem zdenerwowania Słońca, Niedźwiedź westchnął przeciągle. Nie była to najlepsza reakcja — przestraszeni z reguły cofają się o kilka kroków albo odsuwają, pozostając w jednym miejscu, ale Gniewny wiedział, że Słońce nie wyrządzi mu krzywdy, chociaż nieobliczalny. Postanowił nie naciskać więcej. Cholera wiedziała, kim była jego matka i co mogła mu zrobić.
Ale, z drugiej strony, szczeniak nie mógł z nim zostać.
— Słońce? — wypowiedział jego imię najdelikatniej, jak był w stanie — mimo to jego ton nadal zdawał się szorstki i oschły, zakrawający o niezręczność. Słońce obrócił łepek ku niemu, wpatrując się weń mlecznobiałymi oczyma. — Zaśpiewaj coś jeszcze.

Całodzienna przeprawa między lasami, spędzona na zwiedzaniu (w niepełnym tego słowa znaczeniu) najpiękniejszych miejsc w okolicy, zaowocowała wiercącym dziury w dwóch brzuchach głodem. Ledwo zaczęło się ściemniać, ruszyli na powrót do obozu, żeby uraczyć żołądki nędznymi ochłapami szczurów albo myszy, których najgorsze części leżały odłogiem gdzieś przy nieżyjących karaczanach i niezjadliwych resztkach. Kiedy Słońce ekscytował się nadchodzącym posiłkiem, Gniewny narzekał na ich roztargnienie.
— Mogłem coś dla nas upolować — powtarzał. — Gdybym tylko pomyślał, zostawiłbym cię nad rzeką i wrócił z wilkiem większym niż ty co najmniej pięciokrotnie i najedlibyśmy się tak, że przez następny dzień nawet nie tknąłbyś niczego pachnącego intensywniej niż woda.
— Czemu nie pójdziesz teraz, tatku?
— Teraz mi się nie chce.
Niedźwiedź cieszył się, że ma za towarzysza dziecko. Przynajmniej nie wytykał mu jego idącej w parze z zaprzeczającymi logice założeniami głupoty.
Nie musiała minąć dłuższa chwila, trzy uderzenia serca, a znaleźli się między ruinami, błądząc gdzieś między niewysokimi kupkami trucheł. Część, cuchnąca znacznie bardziej niż reszta, wyraźnie zalegała tam od rana, była za to tłustsza i znacznie bardziej atrakcyjna. Z kolei te, które upolowano później, były już przebrane i pozostałe mięso zaliczało się do ochłapów w pełnej definicji tego słowa. Niedźwiedź wiedział, że nie naje się szczurzymi łapkami, ale, dzięki temu, nie musiał stać przed wyborem — musiał coś zjeść, bo w przeciwnym wypadku żołądek strawiłby jego samego.
— Nie chcę. — Słońce skrzywił się, kiedy Gniewny wydobył dla niego kąsek i tak znacznie lepszy od swojego. Surowa głowa ryby patrzyła na niego dużymi, pustymi ślepiami. Szczenię patrzyło na nią także, jednak dla niego wyznacznikiem był zapach. A ryby, tak się składa, szczególnie starsze, śmierdzą niemiłosiernie. — Nieładne.
— Z reguły to, co pachnie i wygląda okropnie, smakuje dobrze. — Nieprawda. Nie oszukuj ślepego. — Jedz.
Słońce nie zamierzał jeść. Niedźwiedź zmierzył go pełnym pogardy spojrzeniem, żeby wrócić do przetrząsywania sterty. Gdzieś ze spodu wydobył zajęczą nogą i kiedy odwrócił się, by podsunąć ją pod nos szczeniaka, dziecka nie było.
— Kurwa — zaklął. — Słońce! Słońce, ty popieprzony skurwysynie — dodał ściszonym tonem, przez zaciśnięte zęby. — Wracaj tutaj!
Zabłocone łapy zostawiły ślad na trawie. Jeden z nas, na twoje nieszczęście, zaśmierdły szczurze, nie jest ślepy. Gniewny poszedł w kierunku, w jakim zbiegł Słońce, łudząc się, iż nie dobiegł daleko — a że biegł, nie szedł, nie było najmniejszej wątpliwości.
Przedarłszy się przez zarośla i chaszcze, Niedźwiedź wyskoczył spomiędzy krzaków, potykając się o swoje grube łapy. Doszedł go głos Słońca i doskonale znajome zapachy.
— To są wilcze jagody, zostaw je, dziecko — warkot przeszył ciszę.
Kiedy Gniewny stanął pyskiem w pysk ze Słońcem i towarzyszącym mu psem, prędko rozpoznał w nim swoją siostrę. Burzowe Gardło stanęła, jakby wryta w ziemię, pozbawiona możliwości ruchu — zreflektowała się, zauważając podejrzliwe spojrzenie wodzącego po jej łbie brata. Przestała spinać mięśnie i w ciągu następnych uderzeń serca nawet nie spojrzała na tkwiącego tuż przy niej szczeniaka.
— Wilcze jagody są trujące — rzucił Niedźwiedź ze wzrokiem utkwionym w Burzowej.
— To nieważne, tatku, to nieważne! Ja…
— Tatku? — powtórzyła z kpiną. — Przygarnąłeś dzieciaka?
Gniewny odchrząknął.
— Jakby nie patrzeć, sami wskazaliście mi ten dom, chociaż, do cholery, nadal nie rozumiem dlaczego.
Na pysku jego siostry wykwitł uśmiech.
— Musiałeś zabłądzić.
Zacisnął zęby.
— Tatku, proszę, przestańcie rozmawiać i pozwólcie mi mówić! — przerwał im Słońce. — Tatku, ona pachnie jak deszcze.
— Słońce…
— Nie, tatku, posłuchaj mnie. To jest moja mama!


2800+

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz