6 maja 2021

Od Gniewnego Misia — „Sny” [5/5]

← It's a wonderful, wonderful life

Zapach deszczu wypełnił Niedźwiedziowe nozdrza, przywołując na myśl krocie zapomnianych wspomnień wczesnego dzieciństwa. Rozwlekanie się i nieustanne przypominanie go może być już męczące — w końcu Gniewny nie składa się tylko z żałości i goryczy związanej ze swoją przeszłością — niemniej jednak uczucie to było na tyle silne, że w jednym momencie poczuł, jakby ziemia pod jego łapami zadrżała. Burzowa Chmura zawsze była bystra, prawie tak, jak Roztropne Spojrzenie i Słoneczna Struga. Zawsze miała w sobie coś, co wyróżniało ją na tle sióstr i braci i nie była to koniecznie tendencja do wybuchów złości, jako że to domena Gniewnego, prędzej enigmatyczność — żądza nakazująca jej trzymania się na uboczu, życia we własnym świecie, w którym nie zawsze było miejsce dla każdego spośród żyjących wówczas dzieci. Denerwowała się, kiedy ktoś przekraczał jej strefę komfortu. Niedźwiedź nie zdziwiłby się szczególnie, gdyby celowo poprowadziła go do szczenięcia, żeby odpowiedział za jej własne błędy, choćby pluł sobie w brodę, iż nie zorientował się wcześniej. Połóż się i wyrusz nazajutrz — powtórzył w myśli. Musiał wiedzieć.
Gniewny Niedźwiedź miał pewną świadomość tego, że Słońce upodobał sobie zmyślanie i plecenie bzdur, ale kiedy otwarcie zasugerował, że Burzowa, której teoretycznie nigdy w życiu nie słyszał ani której zapachu nie powinien był nigdy poczuć, pachniała dokładnie tak, jak matka z jego opowieści, czerwona lampeczka w głowie jej brata zajarzyła się jasnym światłem. Sama Burzowa stanęła, raz jeszcze, zupełnie wryta w ziemię, zastygając w niezręcznym bezruchu. Otworzyła pysk, wyrzuciła z siebie nieskładne zdanie mające za zadanie najpewniej stanąć naprzeciw śmiałemu oskarżeniu Słońca i na dłuższą chwilę zamilkła, odwracając wzrok nawet od Niedźwiedzia. Na dobrą sprawę, od niego w szczególności. On z kolei oczekiwał, jakby czas miał zaowocować wyjaśnieniem. Ich serca biły, a żadne nie omieszkało się nawet odezwać, dopóki Słońce nie przysunął się bliżej łap Burzowej i nie przytulił do nich.
— Myślałem, mamo, że zostawiłaś nas — powiedział, stosując ten swój szyk zdania, który w tamtej chwili pozwolił Gniewnemu oderwać myśli od Chmury. Myślałem, że nas zostawiłaś, poprawił go, ale bezgłośnie.
Burzowa Chmura, zupełnie nieporadna, zrobiła to, co jako pierwsze przyszło jej na myśl — odsunęła się na pół metra, tym samym sprawiając, że Słońce upadł na ziemię. Podniósł na nią beznamiętne spojrzenie, ale na pyszczku malowało się zapytanie — dalej mnie nie kochasz, mamo?
— Miałem rację? — zapytał Gniewny niskim, mrukliwym tonem. Chłód jego głosu przeszył Burzową na wskroś. — To twoje dziecko?
To twoje dziecko, które podrzuciłaś mi, jakby było resztkami jedzenia, które zostawiłaś w chatce samemu sobie, którego ani trochę nie wychowałaś, sprawiając, iż w tak znacznym stopniu odstaje od reszty szczeniąt — cisnęło mu się na język. Raz jeszcze spojrzał na Słońce. Duża, puchata kulka o rdzawej, gęstej sierści nie mogła nie mieć ich genów. Słońce wyglądał tak, jak młody Roztropne Spojrzenie i miał w sobie coś ze Złotego Sierpa.
— Masz mnie za kretyna, czy…
— Tak, Słońce to mój syn — bąknęła, jakby przyznawała się do niepójścia na patrol albo nieupolowania bażanta. — Ale to nie ma znaczenia. Chodźcie ze mną do Roztropnego Spojrzenia.
— Słucham? Nie ma znaczenia? — Niedźwiedź zrobił krok w jej kierunku. — Zajmuję się twoim dzieckiem, bo co? Bo nie potrafisz poradzić sobie z odpowiedzialnością, którą na siebie ściągnęłaś? Męczy cię wychowywania szczeniaka?
Burzowa ściągnęła brwi.
— Posłuchaj, Gniewny, nie róbmy tego tutaj, pójdźmy do…
— Jeśli to wszystko, co masz do powiedzenia, najlepiej weź dzieciaka i stąd spieprzaj, Burzowa. Szczeniaku. — Niedźwiedź zwrócił się do Słońca, które, nieprzyzwyczajone do tego miana, nawet się do niego nie obróciło. — Znalazłeś swoją matkę. Przykro mi, że okazała się kimś takim.
Chcąc na dobre zakończyć sprawę szczenięcia niczyjego, Gniewny miał zamiar odejść, pozostawiając Burzową z jej dzieckiem.
— Tatku, wróć! — zakrzyknął za nim Słońce.
Starszy nie wiedział, dlaczego się zatrzymał; jego myśli, rozsądek, nawet serce mówiły, iż powinien brnąć dalej w zarośla, żeby zniknąć między gałęziami i zapomnieć o pragnieniu ekspandowania i poszerzania wiedzy na temat drzewa genealogicznego. Mimo szczerych chęci Niedźwiedzie mięśnie skostniały, a on sam zatrzymał się, kierując łeb ku nawołującemu dziecku.
— Posłuchaj mamy. — Patrzyło na niego błagalnym wzrokiem. — Ja posłuchałem ciebie, kiedy kazałeś mi zaśpiewać piosenkę, tatku, więc teraz posłuchaj mamy.
Zaśpiewać piosenkę, powtórzył pod nosem, parskając. Gniewny, względem Burzowej, nie czuł niczego poza pogardą, bo zawód towarzyszył mu od lat, więc, patrząc na nią, wykrzywił pysk w grymasie.
— Masz pięć uderzeń serca na wytłumaczenie mi wszystkiego — rzucił. — Jeśli chcesz mnie gdzieś zaciągnąć, odejmij sobie dwa.
Z gardła Burzowej wydobyło się odetchnięcie. Jakby jakkolwiek dbała o moją opinię. Niedźwiedź wiedział, co wydarzy się w ciągu następujących minut — dojdzie do spotkania z Roztropnym, wspólnie jego rodzeństwo spróbuje stopić jego serce, wziąć go na litość, bo dziecko, bo niesprawny, bo z Chmury marna matka, a Gniewny będzie z pokorą kiwał łbem i koniec końców wyjdzie na to, że chatkę brata opuści z latoroślą pod pachą, ponieważ nie potrafi być ani asertywny, ani rozsądny. Najpewniej właśnie taki pogląd na sprawę przyjęła Burzowa, prowadząc go między pniakami ku ukrytego za drzewami budynku z drewna, w którym zwykli z Roztropnym przesiadywać.
Drzwi zaskrzypiały, niemal wypadając z zawiasów. Niedźwiedź skrzywił się na ten dźwięk. Słońce parł dalej, posłusznie podążając za matką.
Gniewny zatrzymał się na metr przed progiem, skupiając pełnię swojej uwagi na zupełnie nieistotnej gałęzi, która znalazła się pod jego łapą. Nie była wcale aż tak interesująca, żeby poświęcać jej więcej niż jedno przelotne spojrzenie, niemniej jednak Niedźwiedź w tym jednym przelotnym spojrzeniu odnalazł drugie dno — został nieco w tyle, tym samym opóźniając dołączenie do reszty sztabu złożonego z rozżalonej matki polki i niewidomego robaczka świętojańskiego z motorem w dupie i umysłem nieprzydatnym tak samo, jak widelec na łańcuszku. Kiedy weszli do środka, wziął swój kretyński plan za wart dziesięciu sekund przemyślenia, bo Roztropny, jak sobie sam dopowiedział, wyobrażając całe zajście, wybałuszył oczy i zaniósł się pełnym niedowierzania zakrzyknięciem.
— Kochany, co ty tu robisz?
Niedźwiedź prędko znalazł się w chatce. Roztropny speszył się, jednak zawstydzenie prędko odstąpiło miejsca trwodze.
— Powiedziałaś mu, Burzowa? — Wydawał się bezgranicznie zdumiony i wystraszony jednocześnie.
Burzowa, opanowana w niewiele większym stopniu niż on, wydała z siebie przeciągłe syknięcie mające na celu uciszenie go, jak ocenił Gniewny. Ukrywają coś, cuchnące robactwo. Niedźwiedź nie sądził, iż Roztropnego przestraszyła wizja podzielenia się z bratem, iż ich siostra sprawiła sobie potomka. Jeśli tak — miał kolejny argument dowodzący tezie, iż Spojrzenie jest baranem.
Nie, Roztropny naprawdę był baranem. W przeciwnym razie nie otworzyłby pyska.
— Wiedziałem, że to się źle skończy, Burzowa, to bynajmniej nie był dobry pomysł, nie! — zaczął. Strach ustępował panice. — Byliśmy świadomi tego, jakie skutki będą mieć podejmowane przez nas decyzje, ponieważ jesteśmy dorosłymi psami, które muszą brać odpowiedzialność za swoje… swoje… decyzje! Nie, już to mówiłem, niech to Gwiezdni wezmą… za swoje czyny! Dziecko było wypadkiem, wpadką, ja… nigdy nie byłem gotowy na to, żeby zajmować się naszym synem, nigdy nie chciałem syna, nie mieliśmy zakładać rodziny ani udawać normalnych, bylibyśmy dysfunkcyjną, patologiczną… on nie powinien się urodzić. Widzisz, jak cierpi, Burzowa? Mówiłem ci, żebyś…
— Roztropny, niech cię Infernum pochłonie — wycedziła Burzowa.
— Nie wiedziałem, że jesteś jego ojcem.
Powoli, moment za momentem, do Niedźwiedzia dochodziły kolejne informacje, chociaż ściana, którą wzniósł na moment przed wkroczeniem do domku, była wysoka i wytrzymała, przygotowana na powstrzymanie napływu niewygodnych dla niego treści. Ta jednak, jakoby Roztropny i Burzowa pieprzyli się jak zające, okazała się zbyt niespodziewana, zbyt wstrząsająca, żeby bez echa się o ów mur obiła. Roztrzaskał się i wszystkie cegiełki, starannie układane jedna przy drugiej, runęły. Brat i siostra, wybrzmiewało w Niedźwiedziowym umyśle. Mój brat i moja siostra.
Kazirodztwo, jakby nie patrzeć, w pewnej swojej definicji objawiało się w drzewach genealogicznych klanów, choćby za sprawą wspólnych praprapradziadków albo powiązań w czwartym czy piątym pokoleniu — trudno było uniknąć powiązań tego pokroju, kiedy na następujących po sobie wojowników składali się potomkowie żyjących wcześniej, którzy zwyczajnie wymieniali swoich rodziców i odnajdywali partnerów w dalekich kuzynach, których wcześniej nie widzieli na oczy. Mimo wszystko nikogo nie nauczano, że kazirodztwo samo w sobie jest czymś na tyle naturalnym, żeby praktykować je w relacjach tak bliskich, jak na linii siostrzano-braterskiej. Cały szkopuł tkwi w tym, iż Niedźwiedź, gdyby tylko nie spłodzili dziecka, miałby tę sprawę głęboko w dupie i w najgorszym wypadku wyrzekłby się spokrewnienia z Burzową i Roztropnym. Gdyby tylko nie spłodzili dziecka. Spojrzał na Słońce i w jednej chwili dostrzegł wszystko, co wcześniej brał za nieprzychylność Gwiezdnych — kulał, niedosłyszał, mówił nieskładnie, a, na domiar wszystkiego, nie widział. Nigdy nie pochylił się nad jego wychowaniem; ani ojciec, ani matka nie chcieli, żeby wyrósł na jakkolwiek przykładnego psa, w obawie, że zdradziłby ich tajemnicę. Słońce, istotnie, wiedział, kim są jego rodzice, jaki mają zapach i jaki głos. Nic poza tym. Nie znał prawdy.
Szczenię przysunęło się do Roztropnego, wtulając pyszczek między jego sierść. Rosły pies odtrącił go.
— Nie podchodź do mnie, dziecko.
Słońce zaskamlał, ale nie podważył decyzji ojca. Zapach powiódł go ku Gniewnemu, który otoczył go łapą i przysunął bliżej, żeby poczuć bijące od niego ciepło. Mimo tego, że Niedźwiedź zadrżał, pękając od emocji, Słońce nie odsunął się nawet na milimetr.
— Wytłumacz mi — zaczął przytłumionym głosem, wpatrując się w Roztropnego zmrużonymi, orzechowymi oczami, po których błąkało się niejedyne niezrozumienie — przepełniała je gorycz, żal za porzucenie Gwiezdnym winnego szczeniaka, a nawet zawiedzenie objawiające się wówczas, gdy uświadamiał sobie, jak daleko padło jabłko od jabłoni. Gdzie są te psy, dla których rodzina była najważniejsza? — Wytłumacz mi, Roztropny, zanim stąd wyjdę.
Spuścił łeb, cały czas zawstydzony, jak dziecko przyłapane na wykradaniu ciastek.
Zrobił coś stokroć mniej moralnego, choć na moralność patrzy się subiektywnie. Dla Niedźwiedzia moralność inna niż jego była najpewniej zgorszeniem.
— Co ma ci tłumaczyć? — wtrąciła się Burzowa.
— Miałabyś choć tyle godności i rozumu, żeby się nie wtrącać.
— Nie będziesz mówił mi, kiedy mogę się odzywać. — Wyprostowała się, jeżąc sierść.
Gniewny popatrzył po niej, rozsierdzony.
— Nie obchodzi mnie, co odpierdalacie w pieprzonej chatce w szarym końcu lasu, dopóki to poza nią nie wychodzi. Dla mnie,i dla wielu innych jesteście… bezwstydni, odpychający i…
— W takim razie po co w to brniesz?
Gdyby nie Słońce wtulający się do jego łap, straciłby panowanie.
— Bo podrzuciliście mi cholernego dzieciaka! — wykrzyczał. — Podrzuciliście mi cholernego dzieciaka i udajecie, że nic złego się nie dostało. Pierdolicie się, to przynajmniej weźcie odpowiedzialność za wytwór twojego chuja, Roztropny, i zajmijcie się nim albo zróbcie coś, żeby nie musiało się z wami użerać przez resztę życia, bo jeśli tu zostanie, to mu, kurwa, szczerze współczuję. — Ciepło powoli ustępowało i jego łapy otulił chłód, jednak, rozgorączkowany, nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. — Wysilcie się i znajdźcie mu rodziców, którzy go pokochają i będą mieć więcej oleju w głowie, niż wy oboje, inaczej dzieciak zginie. Chyba że na tym właśnie wam zależy, wtedy wezmę pieprzonego szczeniaka, a wy nie zobaczycie ani mnie, ani jego. I bardzo, kurwa, dobrze, swoją drogą.
— Nie zrzucaj całej winy na nas. — Burzowa uniosła głos, wertując go wzrokiem.
— Co do…
— Jeśli jesteś tak dobrotliwy, na jakiego się kreujesz, zasrany altruisto, weź go.
— Burzowa, on nie jest jego synem — wtrącił się, nieco nieśmiało, Roztropny. — Łatwo ci to powiedzieć, ale…
— Nie obchodzi mnie, co stanie się z tym dzieckiem. Jest popieprzone, nie widzi, ledwo słyszy i jest durniejszy, niż najgłupszy ze starszyzny.
— Gdzie ono, do cholery, jest? — Roztropny rozejrzał się po pomieszczeniu.
Gniewny, zerkając ku swoim łapom i odkrywając, że szczeniaka między nimi nie ma, poczuł jednocześnie ulgę (ucieszył się, że nie słyszało tego, co mówili jego rodzice) i zatrważający strach — Słońce miał dar do gubienia się i wyprawiania sobie ryzykownych wędrówek, a Niedźwiedź nie ufał mu w żadnym calu. Nie zdążył unieść wzroku — ledwo Burzowa rozdziawiła pysk, żeby wydać z siebie kolejną zupełnie zbędną refleksję, wypadł z domku niemal, potykając się na progu.
Raz za razem wykrzykiwał przybrane imię siostrzeńca, ale zdawało się to na relatywnie niewiele — Słońce nie zdawał się nadchodzić z żadnej strony, co tylko mocniej zdenerwowanego tak czy inaczej Niedźwiedzia rozjątrzało. Powoli zapadał zmrok, ale nie to najbardziej go martwiło; nieopodal znajdowała się szosa. Sobotnim wieczorem samochodów było jak mrówek, mnożyły się, jakby na ten jeden dzień ludzi na świecie przybywało i jakby wszyscy w jednym momencie chcieli przedostać się do jednego miejsca na Ziemi. Gniewny nienawidził ludzi. Nienawidził ludzi, samochodów, drzew i wszystkiego, co chciało go wówczas spowolnić. Choćby chciał biec, nie wiedział, w którą stronę. Łudził się tylko, iż Słońcu nie wpadło do głowy iść w kierunku przeciwnego niż ten, który obrali w drodze do obozu, znad jeziora, ponieważ właśnie tam, nieopodal jeziora, biegła droga.
Jego intuicja i trop, jaki złapał, przemawiały za najgorszym. Kiedy zapach nabrał na intensywności, nie wahał się ani chwili dłużej.
Gałęzie uginały się, uderzając go w pysk, gdy pędził zaroślami, pokonując kolejne metry. Sapał, a serce niemal wyskakiwało mu z piersi — ale parł do przodu, nieustannie powtarzając sobie, że jeśli tylko zdąży, uratuje Słońce. Jeśli tylko zdąży. Towarzyszyło mu przedziwne uczucie, jakby powtarzające jak mantrę, że musi biec, że lada moment zadzieje się coś złego — niejednokrotnie wyklinał swoje własne myśli za scenariusze, które podsuwały mu w trakcie niepowtarzalnego maratonu jednej z najcięższych dla niego nocy. Niemal wpadł w dół. Niemal uderzył o pień. Niemal się przewrócił.
Słońce nie pojawiało się na horyzoncie.
Krzyczał bez ustanku, aż jego gardło zaschło i odebrało mu głos. Dyszał ciężko. Łapy upominały się o odpoczynek. Nie mogę. Nie dziś.
Charkot samochodowych silników wywołał kolejną falę nieposkromionego pędu, wówczas znalazł się na krawędzi wytrzymałości. Nie wiedział, jakim cudem w tak krótkim czasie pokonał tak dużą odległość. Intuicja mówiła: idź, zanim stanie się coś złego. Szedł.
— Słońce! — wrzasnął po raz ostatni, zanim dostrzegł brązowe szczenię na poboczu, na raptem trzy metry od ulicy.
Zatrzymał się. Nie był w stanie go dogonić, ale Słońce też tkwił w miejscu.
— Sło-ńce… — sapał. — Zacz-zaczekaj…
— Panie Gniewny? — Nie tato, nie tatku. Panie Gniewny. — Idę... nad jezioro, chcę zobaczyć... jezioro.
— Jezioro — parsknął żałośnie. — Poczekaj na mnie, już do ciebie…
— Nie! — Słońce zrobił krok do tyłu. Niedźwiedź poczuł, jak serce mu zamiera. — Muszę pójść sam, żeby pokazać tatusiowi, że nie jestem n-nie… nienormalny! Nie jestem głupi!
— Nie… nie jesteś. — Z każdą chwilą coraz bardziej brakowało mu powietrza. Chciał iść dalej. Odsunąć Słońce od szosy. Nie potrafił ruszyć się z miejsca. — Nie jesteś głupi, Słońce.
Nie był w stanie wykrzesać z siebie niczego porządniejszego.
— Kiedyś ci… kiedyś ci mówiłem, mały. Są rzeczy, które zrozumiesz, ale jeszcze nie… pora. Chodź do mnie albo na mnie zaczekaj, razem pójdziemy nad jezioro, obiecuję. Rano. Pójdziemy rano.
Szczenię zaczęło kręcić łbem.
— To ty nie rozumiesz, panie Gniewny. Otwórz szeroko oczy. Nie jesteś niewidomy.
Niedźwiedź nie wydusił z siebie nawet okrzyku, kiedy Słońce odwrócił i ruszył ku jezdni. Resztkami sił powlókł się ku ulicy. Nawet powietrze drażniło nozdrza.
Rozległ się huk. Ciszę przeszyło szczenięce skomlenie.
Ciało zostało odrzucone na metr w lewo, cały czas na szosie. Samochód się nawet nie zatrzymał. Niedźwiedź był zbyt zmęczony, żeby myśleć. Stanął nad Słońcem.
Słońce zgasło. Z jego oczu zionęło chłodną pustką, jego łepek tonął w kałuży krwi, która sięgała nawet przednich łap, barwiąc sierść na szkarłatny kolor. Wyglądał niepozornie. Był bezbronnym dzieckiem. Był dzieckiem.
Słońce zgasło.
Ciemność rozświetliły światła nadjeżdżającego samochodu.

Promienie słońca przedostały się spomiędzy koron drzew, padając prosto na Niedźwiedzi pysk. Oczy miał szczelnie zamknięte, więc kiedy tylko rozchylił posklejane znakiem dobrego, głębokiego snu powieki, światło niemal go oślepiło. Świat na moment stał się niewyraźny, składały się na niego bezkształtne plamy o kolorach tak jaskrawych, że wyciągnęłyby z dołka największego pesymistę. Wziął oddech równie głęboki co jego sen oddech. Westchnął, a jego nozdrza wypełniła kwiatowa woń, która prędko przerodziła się w zapach charakterystyczny dla deszczu. Po kwiatach nie zostały nawet strzępy, marne resztki, ochłapy. Odzyskał widzenie. Błoto. Wszędzie było błoto, wszędzie był brud. Wszędzie był wrzask, szczenięta przekrzykiwały się wzajemnie i brudziły swoje łapy w ziemi. Czuł, jakby przeżywał pewny segment swojego życia po raz kolejny. Jakby gdzieś to widział.
Jego wspomnienia otoczyły się mgłą i dopóki nie podniósł się i nie przeszedł po obozie, nie pamiętał nic poza jednym imieniem i przedziwnym wrażenie, jakoby jego rodzeństwo zrobiło coś bardzo, ale to bardzo złego. Słońce. Słońce dudniło w jego otumanionym umyśle i bynajmniej nie chodziło o to, które dawno temu wzniosło się ponad horyzont.
Samochód. Ciało. Pogoń. Burzowa i Roztropny.
Rozbolała go głowa, kiedy elementy układanki zaczęły się ze sobą łączyć.
Dziecko. Romans. Jezioro. Chata.
Przestań — wybełkotał, wydawało mu się, tylko w głowie.
— Co jest, Gniewny Misiu, znowu masz zwidy? — Zza pnia wychyliła się znacznie weselsza niż przy okazji ostatniego spotkania postać Jodłowej Skóry. Serce starca pozostawało niezaleczone, niemniej jednak, jak to miał w zwyczaju, robił wszystko, byle poczuć się lepiej. — Potrzebujesz kogoś do rozmowy, skoro gadasz sam do siebie?
Niedźwiedź zmrużył oczy. Honor, którego niewiele zresztą posiadał, poszedł w odstawkę.
— Kto mnie tu przywlókł? — To pytanie uznał za najsensowniejsze.
Wypadek, Słońce, samochód — pamiętał. Wiedział, co się stało.
Mimo to Jodłowa Skóra jakby ogłupiał. Popatrzył na niego jak na wariata.
— Z patrolu? Sam się przywlokłeś, o ile właśnie z niego wróciłeś. W każdym razie przyszedłeś i położyłeś się pod tym drzewem. Szwędałeś się gdzieś po nocach, durniu?
Nie chodził po nocach. Luka. Gdzieś była luka. Gdzie się podział cały ten czas spędzony ze Słońcem?
— Słońce — wymamrotał. — Zakopaliście jego ciało?
Spoglądając na Jodłowego, wydawało się, że jego oczy zaraz wypadną mu z oczodołów.
— Powiedz mi, o czym ty pieprzysz? Nawdychałeś się czegoś?
— Nie. Nie, nie, nie — powtarzał. — To niemożliwe. Nie wierzę w to, że… nie, Jodłowa Skóro, to niemożliwe. Mylisz się.
Starzec parsknął, kręcąc łbem.
— Po kim masz ten niewielki mózg, Gniewny Misiu? Mówię ci, że coś wziąłeś, na moje ucho brzmisz na obłąkanego. W sumie to zawsze odstawałeś, tylko teraz przeginasz. Ach, ta żałoba, każdy przeżywa ją na swój sposób!
— Pieprzony… Nie. Tak. Kurwa.
Pobiegł ku chatce. Chatka była jego ostatnią nadzieją. Chatka. Odnalazł ją między drzewami, w tym samym miejscu i między tymi samymi drzewami. Wpadł do niej, nie bacząc na nic.
— To najgłupsze pytanie na…
Nie miał pojęcia, co się wówczas w tej chatce odkurwiło.
— Ja pierdolę.
Burzowa Chmura i Roztropne Spojrzenie faktycznie lubili się pieprzyć. Problem w tym, że Słońce wcale nie istniał.
Gniewny Niedźwiedź miewał popieprzone sny.

Siedzi na polu, sięgając wzrokiem daleko za wzgórza. Jodłowa Skóra rozłożył się tuż obok, długie cielsko wyciągając na podmokłej trawie. Jest popołudnie — całkiem ładne jak na proste popołudnie. Wcale nie pada, słońce nie grzeje niepotrzebnie, chmury zdobią niebo wystarczająco, żeby nie narzekać ani na nadmiar, ani niedomiar. Jest dobrze.
— Czasami odechciewa mi się żyć — mówi jakby od niechcenia, Gniewny. Jego pysk wyraża błogość, mimo nieszczególnie błogich słów.
Jodłowy wydaje z siebie pomruk aprobaty, a Niedźwiedź kwituje jego reakcję szybszym wypuszczeniem powietrza. Nie był wystarczająco zabawny, żeby zasłużyć na pełnoprawny śmiech — dlatego Miś tylko wypuścił powietrze.
— Potem przychodzę tutaj i nagle jest w pytę.
— Jest w pytę.
— Dziękuję wam, Gwiezdni, jest w pytę.
— Tak, tak, jest w pytę.
To najdurniejszy dialog, jaki mieli okazję przeprowadzić. Niedźwiedź ma tego pełną świadomość. Między nimi zapada cisza, ale nie jest to w żadnym razie ta cisza z niezręcznych. Przyjemne ciepło otula jego potężne cielsko. Tusza sprawia, że wygląda znacznie bardziej majestatycznie niż Jodłowy.
— Gniewny Misiu? — Starzec zaczyna.
— Co tam?
Kiwa łbem i uśmiecha się pod nosem.
— Mogę ci coś powiedzieć?
Niedźwiedź mruczy na potwierdzenie jak Jodłowy przed momentem.
— Nie zdziw się zbyt bardzo, ale tak trochę, tylko trochę, jestem twoim wujkiem. Od strony ojca, co śmieszniejsze.
Gniewny Niedźwiedź całkiem się dziwi. Ale tylko trochę.

beautiful day playing in the background

3100+

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz