Gniewny Niedźwiedź pochylił się ku ziemi i wziął głęboki, wydawałoby się, najgłębszy ze wszystkich wziętych, oddech. Ostra woń majonezu zakłuła go w nozdrza, więc drgnął, do cna poruszony nieznajomym zapachem. Powtórzył proces mimo odoru i robił to dopóty, dopóki jego własny umysł nie zamienił się w majonezową bryłę. Miał przedziwną tendencję do powielania nieprzyjemnych czynności. To niezupełnie tak, że robił to dobrowolnie — ten niepodległy mu fragment jego osobowości, niepokorny duch szczycący się tendencją do działania na przekór wszelkim normom i upór idący z nim w parze robiły z Gniewnego jeszcze większego skurwysyna, niżeli mógłby być, wyzbywając się oślej zawziętości. Majonez wypłynął z obu stron kanapki złożonej z ciemnej, przypalonej bułki przyprószonej drobnymi ziarnami, w którą ktoś sprytny zapakował coś więcej niż ser — bo dwa grube plastry szynki, cztery ogórka, liść sałaty i trochę masła rozprowadzonego po miękkiej powierzchni — rozlewając się obficie dookoła. Z nosem przytkniętym do gruntu Niedźwiedź wysłuchiwał symfonii wydawanych przez jego brzuch dźwięków — choć całemu widowisku znacznie bliżej było do kakofonii niżeli dźwięków jakkolwiek przyjemnych dla ucha. Burczenie brzmiało dokładnie tak, jak pomrukiwania zaklinowanej między nocnikiem a umywalką osiemdziesięciolatki o głosie nieprzeciętnie dla starszych kobiet niskim, wręcz basowym. Gniewny Niedźwiedź nie lubił Majonezu. Lepiej byłoby powiedzieć, że Gniewny Niedźwiedź był do niego na swój sposób zrażony, zdystansowany jego względem po tym, jak pewnej zimy dostał rozwolnienia, pochłaniając twór niewiele różniący się od tego leżącego u jego łap. Był z Majonezem zapoznany dosyć dobrze — w obszernym rozumienia słowa dobrze — wystarczyło, żeby poczuł charakterystyczny, przeszywający zapach biało-żółtej mazi o barwie wystarczająco niemożliwej do zidentyfikowania, żeby określać ją mianem dwóch kolorów, wystarczyło zanurzyć w niej duży język i zasmakować cudacznego wytworu ludzkiej ręki, a w tempie szybszym od emerytów ścigających się do bram kościoła, coby zmieścić się w limicie pięćdziesięciu osób przypomniał sobie o wszystkim, co dotąd z Majonezem przeżył. I nie wiedział, czy wolał być wdzięcznym za uatrakcyjnienie jego nużącego życia, czy obwinić za marne samopoczucie ówczesnego dnia, kiedy załatwiał się w każde miejsce, w jakim miał okazję się znaleźć, na ten czas zupełnie wyłączając się z życia. Brzuch zdawał się wiercić w samym sobie ogromną dziurę i Gniewny Niedźwiedź miał pełną świadomość tego, iż im dłużej będzie zwlekał, tym bardziej będzie żałować. Kanapka uśmiechnęła się zachęcająco, zamerdała ogonem i zastrzygła uszami.
A potem się obudził z oddechem uwięzionym w piersi. I kiełkującej nienawiści do majonezu.
Choćby miał kalendarz i znał się w mniejszym lub większym stopniu na procesie wschodzenia i zachodzenia słońca, Gniewny Niedźwiedź nie wiedziałby, w którym momencie kończy się jeden dzień, a zaczyna następny. Pomijając kwestię zapadającej po zmroku ciemności, noc od dnia odróżniały raptem trzy godziny bezczynności, jaką Gniewnemu zdarzało się od wielkiego dzwona przespać, kiedy miał organizm na tyle wycieńczony, żeby samoistnie zapaść w utęskniony sen. Niefortunnie dla Niedźwiedziego zdrowia i samopoczucia, przypadało to nie częściej niż na dwa dni w tygodniu, toteż pozostałe pięć spędzał na niemrawym przecianiu obozu i kręceniu się po jego zakamarkach — i uciążliwemu sterczeniu nad karkiem Gwiezdnym winnym szczeniętom, które bały się go tak mocno, jak my za dzieciaka baliśmy się Muminkowej Buki. Śmielsi wystawiali język, a Gniewny w głębi duszy poprzysięgał sobie, że pewnego dnia im wszystkim je poodkrawa, żeby na starość cieszyć się błogim spokojem nieuświadczonym za młodzieńczego życia. Ulokuje się gdzieś pod ścianą, stworzy własną kolekcję suszonych roślin ładniejszych niżeli pospolite stokrotki, które w każdym razie nie należały do nieurokliwych kwiatów, i będzie czerpał wystarczająco dużo ze starczego życia, żeby w dniu ostateczności powiedzieć: Było, kurwa, warto. Pewna jego cząstka wiedziała dosyć dobrze i równie dosadnie dawała mu do zrozumienia, że najpewniej będzie zgoła inaczej, niemniej jednak strzępki optymizmu zawieruszone w odmętach jego serca, pieprzony entuzjazm tak obcy mu w tamtym momencie, sprawiały, iż na ułamek chwili zakładał na nos różowe okulary. Może, najprościej, żył nadzieją, że przynajmniej ten etap jego życia będzie owocny i pozbawiony goryczy — nikt, a z całą pewnością nie Gniewny Niedźwiedź, nie wiedział, czy dożyje następnej Pory Zielonych Liści. A szkoda, bo ją lubił.
Gniewny Niedźwiedź nie lubił majonezu, lubił wiosnę i nienawidził niespania. Szczerze nie znosił tego momentu, kiedy obóz szykował się do snu, na zewnątrz panowała głucha cisza, a ciemność rozlewała się po całej długości i szerokości ruin, jakby opadła na nie gęstą, utrudniającą widok mgłą. Noce uświetniała wyłącznie obecność gwiazd. Niedźwiedź patrzył w niebo i patrzył tak, jakby chciał doszukać się wśród nich odpowiedzi na każde spośród pytań, nawet tych niezadanych. Odpowiedzi nie przychodziły, a pytania się piętrzyły, toteż odwracał na jeden albo drugi bok, porażony własną naiwnością. Nigdy nie przyznał się do swojej głupoty. Nigdy nie przyznał się, że nieustannie wierzy w to, że jutro może być lepiej. Nadzieja była pokrzepiająca, nawet dla kogoś, kto przy pierwszej okazji zeskoczył z klifu albo przeszył pierś naostrzoną gałęzią. Szczególnie dla niego.
Nie mógł znaleźć w sobie wystarczająco dużo odwagi, żeby zejść z tego świata jeszcze prędzej. Pieprzony kretyn, mówił wówczas, wyklinając w myślach własne imię. Być może powstrzymywała go nadzieja.
Być może jutro miałoby stać się coś, co na stałe odmieniłoby jego życie.
Ale tylko być może.
Uniósł zmęczone spojrzenie i zmierzył nim masywną postać Ciemnego Kła. Wsparty o zimną ścianę przyglądał się procesowi wmuszania w psa o kruchym zdrowiu ziół na uspokojenie i uśmierzenie bólu. Osłabiony starczy organizm zdawał się wychodzić im naprzeciw — mimo upływu znacznej ilości poranków, stan Kruczego Dębu stale pogarszał się i pogarszał aż do momentu, w którym straciła możliwość swobodnego wypowiadania się, ze zmęczenia zmuszając się do lichawego potwierdzania lub zaprzeczania — choć i w tym starał się wyręczać ją Jodłowa Skóra. Od tamtej pory było źle — wciąż źle, źle bez zmian, źle z kategorii tego zła, gdzie prawda nie chce przejść przez gardło i wszyscy krztuszą się nią w konwulsjach bezradności. Nikt nie mówił o tym głośno, ale każdy wiedział, na co najlepiej się przygotować. Kruczy Dąb była, w istocie, stara. Kruczy Dąb zasługiwała na spokój bardziej niż Niedźwiedź, bardziej niż Jodłowa Skóra czy ktokolwiek spośród starszyzny — Gniewny miał pełną świadomość tego, iż nie zazna go nigdzie indziej, jak wśród Gwiezdnych. I właśnie ta świadomość wyniszczała go od środka, ponieważ niosła za sobą konieczność odejścia ze świata śmiertelnych. Wiązała się z niechybnym utraceniem najbliższej mu osoby.
Charkotliwe, przerywane oddechy zdawały się zwiastować zgon bez wypowiadania ani jednego słowa. Czasami myślał, że znacznie lepiej by było, gdyby dowiedział się wystarczająco późno, żeby nie musieć obserwować procesu ginięcia każdej komórki Kruczego Dębu po kolei, a wystarczająco wcześnie, aby zdołać się z nią pożegnać — wówczas ganił się siebie za niezmierzony egoizm i wracał myślami do twardej, duszącej go rzeczywistości.
— Nie zasłużyła na takie tortury — łkał Jodłowa Skóra, pochylając się nad śpiącą samicą. — Nie zasłużyła.
Nawet w tamtym momencie nie potrafił wydobyć z siebie żadnego słowa. Smętnie przysunął się do Jodłowej Skóry, układając łapę na jeszcze ciepłym biodrze Kruczego Dębu. Mięsień poruszył się, ale kasztanowe oczy pozostawały zamknięte. Gniewny odnalazł swoistą trudność w określeniu, czy Krucza śpi, czy, cholera wie, gaśnie. Gaśnie wydawało się znacznie lepszym określeniem niżeli umiera, chociaż drugie z nich trafniej odwzorowywało rzeczywistość. Jodłowa Skóra nie zaszczycił go ani jednym spojrzeniem, jednak było to ostatnią rzeczą, jaką mógłby mieć mu za złe; sam w końcu błądził wzrokiem po przyprószonym siwizną pyszczku, pamięcią zasięgając do najjaśniej błyszczących wspomnień, w których przewijała się postać starszej psiny. Zmęczenie wyszło naprzeciw nostalgii — rozproszyło go brzęczenie pszczoły kręcącej się gdzieś nieopodal, dochodzące zewsząd natarczywe szepty gapiów, wiercące spojrzenie Skalnego Potoku i zbyt głośno oddychający Jodłowa Skóra. Pokręcił delikatnie łbem, jakby wszystkie te bodźce były niczym poza zalegającym na rękawie kurzem.
Cieszył się po cichu, we własnej myśli, że Kruczy Dąb mogła zastąpić mu matkę.
Żałosny jęk przeszył ciszę przed burzą.
Kiedy stał w bezruchu, pochylając się nad truchłem, dotarła do niego informacja, że o zachodzie ma objąć nocną wartę i obejść teren wzdłuż i wszerz, coby upewnić się, że żaden intruz nie przekroczył umownych granic Tenebris. Gniewny wiedział, iż patrol pozwoli mu na odseparowanie się od tego, co zdążyło zadziać się w ciągu trwającego nieprzerwanie tygodnia, zaczerpnąć powietrza nieco świeższego niż to zatęchłe, którym nieustannie oddychał i uspokoić zszargane nerwy — jednocześnie obawiał się natłoku myśli, który nadejdzie, kiedy zostanie z lasem sam na sam. Chociaż, gdziekolwiek by nie był, nachalne przemyślenia chciały doprowadzić go do białej gorączki.
Brązowa kula sierści niemal podcięła mu łapy, kiedy kierował się ku legowisku wojowników. Spojrzał ku malcowi, ściągnąwszy brwi, i odkaszlnął, odzwyczajony od używania tego tonu.
— Co to jest, na Gwiezdnych, za wychowanie — powiedział bardziej do siebie niżeli szczenięcia czy jego matki głosem przytłumionym, osłabionym. Niedająca spokoju chrypa sprawiła, że załamał się wpół zdania, więc Gniewny zaczął mówić nienaturalnie wysokim tonem. Odchrząknął raz jeszcze, jednak nie zamierzał odzywać się już więcej, dopóki jego oczom nie ukazała się rudawa, podążająca za swoim, jak ocenił, dzieckiem Trujący Obłok. Gniewny Niedźwiedź nie znał jej wystarczająco dobrze, żeby utrzymywać z nią jakiekolwiek stosunki. Mimo to była partnerka jego wuja uśmiechnęła się do niego kwaśno, niekoniecznie dobrotliwie. Niedźwiedź nie widział szczerze cieszącego się Trującego Obłoku, toteż nie przyłożył do tego większej uwagi. Odwzajemnił gest równie pokracznie.
— Gniewny Niedźwiedziu, nie powinieneś być na patrolu? — zapytała, nie tyle, co uszczypliwie, a powodowana swoją sumiennością względem wojowniczych obowiązków.
— Idę — odparł zdawkowo, kiwając łbem. — Słońce ledwo zaszło.
— Już zrobiło się ciemno. Chętnie bym do ciebie dołączyła, ale, na Gwiezdnych...
— Dzieci — rzucił nieco pogardliwie Gniewny. Powiódł wzrokiem za śladami, które pozostawiły na gołej ziemi małe łapki. — Poradzę sobie sam, tak jak i ty. — W jego głosie wybrzmiały resztki kultury zachowanej dla członków rodziny. Pomilczeli przez dłuższą chwilę, zanim Niedźwiedź zdecydował się kontynuować:
— Jak się nazywają?
Trujący Obłok spojrzała na dzieci beznamiętnie, z obcą matce apatycznością.
— Słodycz — skinęła ku żółtawej kulce goniącej następną. — Sikorka. — Skierowali spojrzenia w stronę następnego szczenięcia, łudząco podobnego do poprzedniego, tyle że o dłuższej sierści. — I Cytrynek. — Szczenię, usłyszawszy swoje imię, podniosło łepek w geście zainteresowania i popatrzyło okrągłymi, błękitnymi oczami na gromiącego go Gniewnego.
— Cytrynowa Łapa, Sikorkowa Łapa i Słodka Łapa?
Toksyczny Obłok wymruczała słowa potwierdzenia, a Gniewny Niedźwiedź jeszcze przez dłuższą chwilę zastanawiał się, dlaczego o to zapytał. Nie interesowało go to zupełnie, ale wydawało się, jakby inna jego cząstka ze wszystkich sił starała się odwieść go od patrolu.
Ciotka pożegnała go krótką formułą i, zbierając dzieciaki, pokierowała się w stronę legowisk. Niedźwiedź wydał z siebie przeciągłe westchnienie. Całkiem dobrze pamiętał czas sprzed dziewięćdziesięciu księżyców, kiedy Złoty Sierp, w scenerii niemal identycznej, zaganiała swoje potomstwo w pożądanym przezeń kierunku — wówczas rozpraszały się, jak gdyby na złość, i jedyne bezwzględne, bezkompromisowe spojrzenie i stanowczy ton głosu sprawiały, że zbaczały z wyznaczanych samodzielnie dróg i posłusznie wracały do rzędu. Przypominali prędzej żołnierzy niż drobne szczenięta, chociaż przymiotnik drobny był im równie obcy, co Niedźwiedziowi dobra zabawa i nieobrażanie się przy pierwszej lepszej okazji. Mimo wszystko atmosfera i relacje na linii matka-dzieci były prędzej przedmiotem żartu, nie powodem, przez który mieliby żywić do Złotego Sierpa jakąkolwiek urazę. Gniewny poczuł, jak osobliwe uczucie nostalgii ciąży mu na piersi.
Miał wrażenie, jakby zapomniany głos Złotego Sierpa dobijał się do jego głowy. Otworzył wszystkie okna, ale nie wpadło przez nie nic poza drobnymi listkami — poszarpanymi wspomnieniami zamglonych dni.
— Gniewny... Niedźwiedziu.
Nawoływany odwrócił się ociężale, bezgłośnie przeklinając źródło nadchodzącego kłopotu — Jodłową Skórę. Jakby nie patrzeć, był ostatnią osobą, z którą Gniewny chciał rozmawiać, z różnych względów. Nie cierpiał niezręczności, a miał swoiste wrażenie, że próby nawiązania kontaktu z emerytowanym wojownikiem na niej spłyną — nie pamiętał, żeby w którymkolwiek momencie swoich długawych żyć zwrócili się do siebie milej niżeli kretynie albo ptasi móżdżku przy zachowaniu odpowiedniej dozy uprzejmości. Niedźwiedź potrafił o tym zapomnieć, w szczególności w obliczu pochowania Kruczego Dębu, niemniej jednak jedna kwestia wciąż nękała jego myśli — Gniewny nie potrafi pocieszać. Nie zna słów, które działają kojąco, nie lubi fizyczności i marny z niego optymista.
Mimo to zwrócił się do Jodłowej Skóry, który podążał w jego stronę, łapa za łapą, przez nieskończoność. Gniewny liczył oddechy, gubił się przy pięciu i zaczynał od nowa.
Wydawało się, jakby stał za ścianą.
— Ja… nie wiem, co chciałbym powiedzieć, nadal jestem w szoku, ale… jak się czujesz?
Był ostrożny i ważył słowa, jakby źle wypowiedziane mogło Gniewnego zmiażdżyć.
— Dobrze, Jodłowa Skóro — odparł obłudnie, maskując żal. — W niepełnym tego słowa znaczeniu.
Starszy pokiwał łbem ze zrozumieniem i nie dociekał już, co w praktyce ukrywało się za niedbałym dobrze. Sam czuł się równie dobrze, jak nie lepiej. Niedźwiedź zmusił się do odbicia pytania, jak odbija się piłeczkę ping-pongową.
— Nie będę cię okłamywać, młody, nie najlepiej. Takie jest nasze życie. — Odchrząknął, zanim zdecydował się ciągnąć myśl: — Odchodzimy, żeby mogli przyjść następni. Kiedyś oni odejdą i poczują to, co my teraz, chowając swoje matki, swoje żony, swoje babki. Takie jest nasze życie — powtórzył. — Kruche. Nieobliczalne. Nikt ci nie powie, kiedy nadejdzie czas. Być może i mnie kiedyś zabiorą. Nieprędko. Albo i prędzej. Zanim zdążę zatęsknić za jej rechotaniem, bo do śmiechu było temu daleko. — Wypuścił powietrze, jakby niepozornym żartem chciał poprawić własne samopoczucie. — Nie zmarnuj się, co?
Gniewny zmrużył oczy.
— Słucham?
— No, nie zmarnuj się, Gniewny Misiu. — Jodłowa Skóra mówił tak do niego wówczas, gdy Kruczy Dąb wymagała od niego minimalnego poszanowanie względem wojownika. Wypowiadając zmodyfikowane miano, wyśmiewał go, jednak w tamtej chwili, kiedy zrobił to sam z siebie, Niedźwiedź nie ośmielił się choćby skrzywić. — Jesteś młody, młodszy niż ja. Popatrz, gdybym na powrót miał pięć lat, ty miałbyś, cholera, półtora. To nie tak mało, co? Mimo to mam wrażenie, jakby dzieliło nas co najmniej sto księżyców. Tak czy inaczej, masz mnóstwo czasu.
Gniewny Niedźwiedź pokręcił pyskiem.
— Przeżyłem swoje, Jodłowa Skóro, jak ty. Teraz służę klanowi.
— Tak jak ja. Tak jak ja.
Starzec westchnął.
— Przeżyłeś obie matki, Gniewny Niedźwiedziu, przeżyjesz i ojców.
Jodłowa Skóra obrócił się, żeby zniknąć w wieczornym półmroku, pozostawiając Niedźwiedzia skąpanego w blasku przebijającego się przez chmury księżyca.
Nie wiedział, w którym momencie zwrócił się do Roztropnego Spojrzenia.
2300+
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz