— Czy oni nie myślą?!
— Nie wiem Jazgot.
— No ja też nie!
Byli przy kościele. Przez temperaturę, zapach wysypiska był jeszcze mocniejszy. Nawet tutaj docierał smród gnijącego jedzenia i gorącego plastiku. Kwiaty nie były w stanie z nim wygrać. Mlecz siedział na ziemi, gdy Jazgot przeskakiwał między zniszczonymi kawałkami ściany. Przynajmniej w taki sposób był od niego wyższy. Dawało mu to jakąś dziwną satysfakcje.
— Przecież to nie może się udać. Nie ma prawa. Psy umrą, a on naiwnie wierzy, że trening i nadzieja wystarczą, by pokonać Tenebris. Tenebris! Na pewno mają sojusze z innymi klanami, a my? My mieliśmy co najwyżej wątpliwą współpracę z Flumine, która skończyła się wraz z Klematisem.
— Mhm.
— Jaki sens ma śmierć, która ma odpowiedzieć za śmierć? Bo tak to się skończy! Ale to nie jego szczeniaki umrą, tylko Szałwii i Ikry! Ale o tym nie będzie myślał! Nie, bo Dym ruszy przed siebie na mord, zostawiając wszystkich za sobą! Co nam nawet zostanie, jeśli uda mu się zabić mordercę?
— Nie wiem — odpowiedział Mlecz, wodząc za nim wzrokiem. Jazgot wiedział, że to ciężkie zadanie, ale nie potrafił się zatrzymać.
— Nie ma nawet pewności, że uda nam się dorwać mordercę. Równie dobrze możemy przecież przegrać. Tenebris nie jest głupi, muszą wiedzieć, że coś się szykuje. Są silniejsi od nas, nieważne jak wiele szmat Dym każe nam przeciągać, oni ciągle mają więcej psów. I co my mamy zrobić po tym wszystkim? Gdy już pochowamy naszych zmarłych, gdy zapłaczemy nad ich ciałami, co dalej?
— Nie…
— Nic. Będziemy jeszcze w gorszej pozycji. Klany nawet nie będą już na nas patrzeć jak na mrówki, tylko jak na kleszcze. W taki sposób chce, żebyśmy odzyskali szacunek innych? — zapytał i spojrzał na samca. Mlecz wydawał się zaskoczony, że tym razem pytanie naprawdę było skierowane do niego.
— Może nie będzie wcale tak źle. Jeszcze mamy szanse to rozwiązać pokojowo. — Jazgot jęknął i pokręcił łbem.
— Ale on nie chce tego rozwiązywać pokojowo! Już postanowił, że czas na wojnę, a Miękka nawet łapą na to nie kiwnie. Jeżeli i tak oddaje mu władze, mogłaby chociaż oficjalnie odejść ze stanowiska. Może Dym wziąłby na zastępcę kogoś inteligentnego — mruknął. Mieli odpowiednie psy w klanie. Potrzeba było kogoś, kto opanuje samca i powstrzyma go przed nieodpowiednimi zagraniami. Może Ikra albo Kasztan? Pył też by się pewnie nadawał, a nawet Miedź. Ktokolwiek, kto zrównoważy jego narwanie, czego Miękka najwyraźniej nie umiała zrobić.
— Strasznie się tym denerwujesz — powiedział Mlecz ostrożnie.
— Oczywiście, że tak, boję się — powiedział Jazgot, zeskakując na ziemię. — Nie chcę walczyć z innymi psami tylko dlatego, że mieszkają w klanie z potworem. Ale nieważne co powiem, nikt mnie nie wysłucha. Jestem w końcu tylko młodym wojownikiem, co ja tam wiem — westchnął i usiadł. Potrzebował trochę więcej radości w życiu. Uniósł łeb i uśmiechnął się do samca. — Hej, dawno nie byliśmy nad morzem. Co ty na to, żebyśmy tam poszli. Poskaczemy przez fale.
Powinien się od razu domyślić, że coś jest nie tak. Mlecz zamiast odpowiedzieć od razu, odwrócił się, tak by na niego nie patrzeć i milczał przez moment.
— Nie, bo ja… tak jakby umówiłem się z kimś.
— Czyli idziesz z kimś innym nad morze?
— Nie, nie nad morze. Właściwie to może przejdziemy się do parku. Nie wiem, on miał wybierać. Ostatnim razem ja decydowałem.
Ostatnim razem…
— Masz nowego przyjaciela do spędzania czasu? — postarał się zabrzmieć, jakby żartował, ale jego gardło było trochę zaciśnięte.
— Można tak powiedzieć. Wiesz, ty byłeś ciągle zajęty. — Jazgot otworzył już pysk, by zaprzeczyć, ale dobrze wiedział, że taka była prawda. Ile razy zdarzyło im się wyjść gdzieś tylko we dwóch w ciągu ostatniego księżyca? Trzy? Może mniej?
— I wy tak sobie chodzicie na spacerki. Zabieracie jeszcze kogoś?
— Nie, spotykamy się tak… tak tylko we dwóch — powiedział, patrząc na ziemię z delikatnym uśmiechem na pysku i ciepłem w oczach. Jazgot poczuł ukłucie w sercu. Kiedyś patrzył tak na niego.
— Oh. Czyli… czyli tak romantycznie? — zapytał, starając się, by jego ton był lekki i żartobliwy.
— Nie, znaczy tak, znaczy nie. My tylko, no wiesz, jesteśmy sobie.
— To dobrze — powiedział Jazgot, czując, że jego uśmiech jest boleśnie szeroki. — Powiedz mi, gdy ta relacja stanie się poważniejsza, dobra? Muszę go przesłuchać.
— Przestań. — Mlecz pacnął go ogonem i przewrócił oczami. — To nie tak. Znaczy. Znaczy tak, ale nie tak…
Mlecz w końcu podniósł łeb i spojrzał mu w oczy. Uśmiechał się do niego już inaczej, bardziej radośnie niż czule. Jazgot mógł czuć się dumny, że jego maska nie rozpadła się tu i teraz.
Nie miał prawa tak się czuć. On i Mlecz byli niczym. Dwójka psów, wychowanych w tym samym miejscu, których może nawet można było nazwać przyjaciółmi. Nigdy nie byli niczym poważnym, tylko paroma niespełnionymi wyobrażeniami, kilkoma długimi spojrzeniami i dziecięcymi marzeniami, które nigdy nie wydawały się nawet realne.
A mimo to, Jazgot z jakiegoś powodu spodziewał się, że Mlecz poczeka. Sam nie wiedział na co, bo ich relacja wcale nie rosła, tylko psuła się. Odeszli zbyt daleko od siebie, znajdowali się w zbyt różnych miejscach, a jednak to bolało. Ten głupi, czuły uśmiech, który Mlecz miał na pysku, mówiąc o nim. Ta jeszcze głupsza dziura w sercu. A jednak miał czasem takie myśli. Były bezsensowne, były złe. Bo Mlecz nie powinien trwać w niepewności, bo Jazgot nie mógł nazwać swoich uczuć. Wciąż nie potrafił. Wiedział tylko, że bolało, a nie powinno.
Pożegnał się z… przyjacielem? Miał prawo tak go nazywać? Znajomym? Kolegą? Życzył mu miłej randki i Mlecz zaczął śmiać się, że to wcale nie jest randka, ale uśmiechał się. A Jazgot szczerzył się jeszcze szerzej, śmiał się głośniej i prostował bardziej. Wszystko było w porządku i każdy musiał tak myśleć. Postarał się powstrzymać przed pójściem na cmentarz. Wiedział, że nie może chodzić tam za każdym razem, gdy coś pójdzie źle. Poza tym, nic się nie działo. Mlecz był szczęśliwy, więc Jazgot też powinien, niezależnie od co by było gdyby w jego głowie. Nie pasowali do siebie, nie teraz, może nie nigdy. To nawet nie była przecież zazdrość, tylko uderzenie w pysk od rzeczywistości.
Poczuł się tak przeraźliwie sam.
Słyszał Kurkę, krzyczącą na Miedź, że ta zbyt długo czekała na przyjście do medyka ze swoją chorobą. To był dobry dźwięk. Znajomy. Już dawno minęły czasy, gdy bał się uczennicy medyka. Była drobna, dla niego cały czas wyglądała jak szczeniak. Czy to ją uratuje? Czy psy z Tenebrisu powstrzymają się tym razem?
Czy Bezgwiezdni się powstrzymają? Czy wiedziony zemstą Dym nie zaciśnie szczęk na jakimś dzieciaku? A co z Szałwią? Szmaragdem? Czy uznają to za sprawiedliwy ruch? Czy ktoś będzie miał prawo się na nich denerwować?
Nie chciał wojny. Nie chciał, żeby te wszystkie psy umierały, bo jeden zrobił coś niewybaczalnego. Nie nienawidził ich, tylko zasad, którymi się kierowali i wartości, które wyznawali. Nie zasługiwali jednak przecież na śmierć.
Jak Kasztan sobie poradzi? Nie musiał nic mówić, Jazgot wiedział, jak bardzo jego mentor nie chciał walczyć. Potrafił, nie było wątpliwości, ale męczył się nawet z treningiem, a co dopiero z prawdziwą potyczką. Jazgot chciał go obronić, uratować od krwi i śmierci. Wiedział, że nie będzie mógł, a mimo to wyobrażał sobie lepszą wersje świata, gdzie Kasztan nie będzie musiał mierzyć się z wojną.
Odmawiał nazywania tego treningiem, ale biegał w koło wysypiska, wiedząc, że nikogo tam nie będzie. Potrzebował odsunąć od siebie wszystkie te myśli, a nie miał lepszego sposobu. Poruszał się szybko, czując każdy krok, a oddech świszczał mu w uszach. Biegł do momentu, gdy ból zaczął przeszywać mu łapy. Zatrzymał się, dysząc ciężko. Było już późno. Powinien zebrać się do domu. Blokowisko czekało, a on powinien mieć patrol o poranku. Nie mógł się zmusić, by pójść w tamtą stronę.
Złapał Pyła po drodze. Miał mieć patrol z Cichociemnym. Jazgot zaproponował, że się do nich przyłączy. Samce nie broniły się przed tym. Słuchał ich rozmowy, dodając rzadko coś od siebie. Cichociemny żartował z szans na wojnę, Pył się nią nie przejmował, chociaż jego ciało spięło się na wspomnienie o walkach. Takie były reakcje. Śmiech, strach lub ignorancja. Czy ktoś w ogóle próbował coś z tym zrobić?
Jazgot czuł się bezsilny. Tak cholernie bezsilny. Nie rozmawiał z Miękką od swojego wybuchu. Przebywali w jednym pomieszczeniu, mijali się na korytarzach, ale nie odezwał się do niej. Próbowano mu powiedzieć, że powinien ją przeprosić. Nie miał zamiaru. Może był to durny upór, może sprawa honoru, ale wierzył w to, co powiedział. Nie chciał dawać jej fałszywych przeprosin, które dla obojga nic nie znaczyły. Patrzył tylko czasem na nią i nie mógł uwierzyć, że kiedyś brał ją za przykład.
Został w tyle, mówiąc samcom, że jeszcze raz sprawdzi granicę z Tenebrisem. Zrobił to raz i drugi, chociaż wiedział, że nie ma co tu znaleźć. Nikt nie byłby na tyle głupi, by wracać na miejsce morderstwa. Dlatego Jazgot od wielu księżyców nie odważył się iść na plaże swoją stałą drogą. Bał się mijać miejsce, gdzie umarł Szkarłatny Bluszcz.
Zatrzymał się przy drodze do miasta. Potwory sunęły po niej leniwie, jeden za drugim, jak w ptasim kluczu. Każdy głupi wiedział, że są niebezpieczne, ale Jazgot wychował się wśród ich pisków i zgrzytów. Były dla niego równie naturalne co gołębie na dachu i szczury między blokami. Sam zaczął powoli iść, rozglądając się na boki z przyzwyczajenia. Zawsze trzeba było być czujnym.
Wiedział, że w mieście znajduje się dom. W tym domu był ogród, a w ogrodzie suka o złotych oczach. Gdyby tylko mogła udawać trochę lepiej, trochę dłużej podtrzymać iluzje. Tylko parę księżyców dłużej, aby Jazgot miał gdzie się udać. Tylko tego potrzebował.
Instynkt zadziałał, zanim zrozumiał co się dzieje. Poczuł zapach i od razu spięło się całe jego ciało. To nie był nikt z klanów, nauczył się już rozpoznawać ich charakterystyczne nuty. To nie był też pieszczoch, oni wszyscy pachnieli jak fałszywe kwiaty. Włóczęga. Czaił się tak blisko granicy, kryjąc między budynkami. Nie zauważył go, póki samiec nie skoczył na niego. Jazgot zrobił unik, ale samiec nie był sam. Zrozumiał to, gdy do jego łba doszło, że zapach należy do dwóch psów, nie jednego.
Chwycił przeciwnika za łapę, zaciskając szczękę z całej siły. Usłyszał chrupnięcie i poczuł pazury na swoim zadzie. Obrócił się szybko, nie puszczając psa i przesuwając go po ziemi. Drugi przeciwnik zdążył odskoczyć, zanim Jazgot go dorwał.
Pies ze zranioną łapą próbował wstać, więc kopnął go w pysk, żeby jeszcze przez chwile leżał i nie przeszkadzał. Warknął i najeżył sierść. Pies spojrzał szybko na swojego towarzysza, ale tyle wystarczyło, by zacząć działać. Jazgot starał się nie myśleć, to tylko przeszkadzało. Ten pies był podobnego wzrostu co on. Tylko ciut wyższy, ale chudszy, ze szramą przechodzącą przez pysk.
Dał radę ugryźć Jazgota w bark, ale kły nie weszły wystarczająco głęboko. Nie wyrwał nawet mięsa, ale polała się krew. Jazgot dał radę wyrwać się z uścisku i przerysował pazurami po jego boku. Pies syknął. Drugi wstał. Nie było czasu.
Jazgot zrobił unik i złapał go za gardło. Chciał go powalić. Usłyszał chrupnięcie, ale nawet nad nim nie pomyślał. Pies przestał się wyrywać pod jego zębami, więc Jazgot wykorzystał moment i rzucił nim o ścianę.
Wypluł krew, zanim ta zdążyła dostać się do jego przełyku. Odwrócił się do drugiego z przeciwników. Ten zaczął się cofać. Biegnie po resztę? Cholera. Jazgot nie ruszył się z miejsca i czekał, aż ten zniknie. Nie miał zamiaru wpadać w żadne
Pies nie wstawał. Leżał przy ścianie, łeb nienaturalnie wygięty, oczy szeroko otwarte. Jazgot podszedł do niego niepewnie, gotowy w każdej chwili odskoczyć. Nie było powodu do niepokoju. Pies nawet nie mrugał.
Jazgot dotknął go łapą. Delikatnie, jakby pies miał się rozpaść pod najmniejszym naciskiem. Nie rozpadł się. Ciało było stałe i ciepłe. Spróbował wbić w niego pazury, aż poleciała ciepła krew, ale pies wciąż się nie poruszył. Jazgot potrząsnął łbem, bo jego wizja stała się nagle rozmazana.
— Byłeś naszym wrogiem — powiedział, patrząc w oczy psa, który nie żył (nie żył, nie żył, nie żył, a to przez Jazgota). — Należałeś do włóczęgów, którzy atakowali nas od dawna. Zabiłbyś nas. Mnie, Kasztana, Drzazgę, dzieciaki. Zabiłbyś nas, a ja nie mogłem na to pozwolić, jasne? Rozumiesz mnie, tak? Rozumiesz.
Ciało nie odpowiedziało. Ciało leżało nieruchome, a jego oczy były puste. Jazgot zadrżał i wypluł ślinę pod swoje łapy. Wciąż były tam czerwone plamki.
— Muszę się przyzwyczaić, rozumiesz? Zbliża się wojna. Wszyscy będziemy zagrożeni. A to wszystko przez Dyma, który nie umie się powstrzymać i Miękką, która nawet nie próbuje być liderem, którego potrzebujemy. Nasze szczenię zostało zamordowane, a my nie mamy co z tym zrobić. Możemy opierać się tylko na słowach dziecka i zapachu. Jakie to są tropy? Nawet nie wiemy, czy damy radę znaleźć prawdziwego mordercę. A nawet jeśli tak, to zaczną się walki i nie wiem kiedy skończą. Będę musiał zabijać, dobrze? Nie chcę, ale będę musiał, bo zbliża się wojna, a ja nie mogę jej powstrzymać. Nie mogę, bo nikt mnie nawet nie posłucha. Nawet ty, nawet…
Zacisnął zęby na własnym języku. A pies leżał martwy (martwy, martwy, martwy przez ciebie Jazgot), tam gdzie wcześniej został powalony. Nie znał jego imienia. To było złe. Musiał znać imię każdego z psów, które będą nawiedzać go w koszmarach.
Powinien się nim zająć. Schować, posprzątać, zasługiwał na to. Przeniósł ciało na trawę. Nie wiedział co więcej mógłby zrobić. Może zostanie zauważony przez jakiegoś człowieka i wywieziony.
Nie chciał, by któryś z ich szczeniaków przypadkiem na niego trafił. Szczeniaki nie powinny widzieć takich rzeczy, to je psuje.
Spotkał Pyła i Cichociemnego po drodze. Czuł, że wiedzieli co się stało, ale to było niemożliwe. Jego futro było czyste, sprawdził to. Ich spojrzenia były jednak ciężkie, więc szybko zostawił ich za sobą. Zimne ściany blokowiska nie dawały mu takiego komfortu jak cmentarz, ale mógł ukryć się wśród nich.
Na kolacje nie zjadł nic. Wytłumaczył się, że znalazł śmieci w mieście. Nie przełknąłby kolejnej kropli krwi, nawet za cenę życia. Mlecz był na posiłku, ale szybko zniknął ze swoim samcem. Jazgot postarał się uśmiechnąć, gdy złapał jego spojrzenie. Chciał z nim porozmawiać, ale nawet sam nie wiedział o czym. Miał nadzieje, że nie będzie krążył za blisko granic z klanami. Może kiedyś powie mu, że jednym z powodów, dla którego cmentarz kojarzy mu się z bezpieczeństwem był Mlecz. Ich dawne zabawy i głupie gry między nagrobkami. Czuł, że raczej nigdy tego nie zrobi.
Umył się dokładnie i leżał w słońcu, czekając aż sierść mu wyschnie. Musiała być nieskazitelna. Nic nie mogło odstawać. Czuł na sobie wzrok Miękkiej, gdy wychodził z blokowiska, ale nie powstrzymała go. Porozmawiał jeszcze z Kasztanem, bo samiec zawsze dodawał mu sił. Prawie się do niego przytulił, ale ostatecznie powstrzymał się. Tym razem miał być tam sam. Żadnego Dyma, żadnego Laurka z Mleczem. Łapy mu drżały, ale zrzucał to na zmęczenie. Miał ciężki dzień, długi dzień.
Nadchodziło zgromadzenie. Księżyc jeszcze nie zdążył wejść, gdy on kierował się w stronę szczytu. Miał na nowo wejść między wilk, tym razem z jeszcze cięższym sercem i większym strachem. Uniósł wysoko łeb i przyśpieszył kroku.
Za długo krył się za Kasztanem, Dymem czy Miękką. Za długo pozwalał samemu sobie na strach. Jeśli chce udowodnić, że może być przydatny klanowi, musiał się postarać. Te psy go wychowały, to nie dziwne, że widziały go jak głupiego młodzika. Jeżeli chciał, by było inaczej, musiał o to walczyć.
Uspokój się Jazgot, zganił samego siebie. Nie możesz sobie pozwolić na niepotrzebny gniew, jeśli chcesz, żeby brali cię na poważnie.
Zabij szczeniaka, daj psu się narodzić.
[punkty niewpisane, Miedź wyleczona]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz