— Czy myślisz czasem o swoich rodzicach? — zapytała, gdy słońce zachodziło nad
ruinami.
Wiedziała, że Jasne Serce patrzył na nią tym swoim smutnym wzrokiem,
który dodawał mu kolejnych księżyców. To był ten wzrok, który mówił “Oh
dziecko...”. Zazwyczaj jej nie przeszkadzał, bo kojarzył jej się z czasami, gdy
Jasny opowiadał o jej piękne kłamstwa o świecie. Wtedy chciała mu wierzyć, bo
nie była gotowa na przyznanie samej sobie, co oznaczają czerwone plamy na
sierści powracających psów.
Teraz chciała go uderzyć, a to była obrzydliwa myśl.
Prędzej obcięłaby sobie łapę, niż w jakikolwiek sposób zraniła Jasnego.
Potrząsnęła łbem, próbując odsunąć od siebie wszystkie niepotrzebne myśli.
— Raz
na jakiś czas — odpowiedział. — Jeżeli coś mi o nich przypomni. Ptak zaśpiewa w
odpowiedni sposób albo powietrze zapachnie tak jak tego dnia, gdy byliśmy
pierwszy raz na polowaniu.
Kłamał. Nie, nie mówił prawdy. Nie była tylko pewna,
w którą stronę przesadzał. Czy myślał o nich częściej, czy rzadziej, niż chciał
wspomnieć. Nie umiała tego określić.
Jasny myślał, że ona nic nie wie. Jasny
myślał, że ona nie rozpoznaje, gdy naciągał prawdę. Nie chciała go z tego
wyprowadzać. Nauczyła się po wojnie. Na niej nieustannie kłamał, zmyślał,
przemieniał, a ona we wszystko wierzyła. Była dzieckiem, a on był jej mentorem.
Nawet światło w jej wspomnieniach padało tak na niego, że wydawał się
potężniejszy. Najlepszy i najodważniejszy pies, jaki chodził po ziemi. Dopiero
potem, gdy wrócił do nich z powykręcanymi łapami i bólem w każdym kroku, zaczęła
rozumieć.
Była mu wdzięczna za te opowieści. Nie była gotowa na prawdę, nie w
tym wieku. Z czasem dorosła i zaczęła rozumieć. Zaczęła łapać, jak jego głos się
zmieniał w tych momentach. Nie miał nad tym kontroli, a nie była pewna, czy
ktokolwiek słuchał Jasnego tak jak ona.
Najgorszy był moment, gdy zorientowała
się, jaki nieważny jest. Że inni członkowie sfory nie widzieli w nim dzielnego,
wspaniałego Jasnego Serca. Jej ukochanego opiekuna. Jej bohatera, który pokona
wszystkie potwory i powstrzyma całe zło. Nie był nikim istotnym. Szary pies
wśród innych szarych psów. Pamiętano go, bo nie zamykał pyska i wszystkim
oferował szeroki uśmiech. A potem ktoś musiał zadać to pytanie "Jasne Serce? A
ten ostatni z dzieci Tchórzliwego Ogona".
Miała wrażenie, że wszyscy lubili o
tym przypominać. Że Ogon był tchórzliwy,tak jak jej rodzice i jego bracia. A
wszyscy starsi zginęli bądź zaginęli, zostawiając za sobą tylko resztki
pokolenia, do którego należała. Sama starała się odganiać od siebie myśli o
nich. Miała w swoim życiu całą rodzinę, jakiej potrzebowała. Ale musiał przyjść
Gniewny Niedźwiedź i jego pytania. Teraz nie mogła powstrzymać swojej głowy od
wędrowania.
— Czy jesteś na nich zły?
— Nie, nie na matkę. Nie mogła powstrzymać
śmierci, która nie była jej wyborem. A ojciec... sprawa z ojcem zdarzyła się tak
dawno temu. Ciężko jest się gniewać po tych wszystkich księżycach.
Sprawa. Lubił
to słowo. Było bardzo ogólne, nie zdradzało żadnych emocji. To były dokładnie te
same powody, dla których ona go nie znosiła.
— Naprawdę? Nawet jeśli na każde
wspomnienie o nim inni reagują pogardą?
— Mój tata i twoi rodzice to dwie różne
sytuacje. — Skrzywiła się.
— Zrobili to samo. Uciekli. Tylko twój ojciec przy
okazji dostał nowe miano.
— Nie byłem dzieckiem, kiedy nas zostawił.
Nie była
dzieckiem. Była uczniem. Dzieci były bezbronne, słabe i zależne. Uczniowie nie.
Uczniowie byli silniejsi, sprawniejsi i nauczeni podstaw życia. Rodzice nie
zostawili dzieciaka, zostawili ucznia. To była istotna różnica. Nie wiedziała
dlaczego, tak bardzo chciała ich bronić, gdy na myśl na nich ogień płonął w jej
oczach.
Ich mogłaby uderzyć.
— Jak dobrze ich pamiętasz? — zapytała. —
Wychowaliście się razem — dodała niepotrzebnie.
Tak bardzo chciała teraz widzieć
jego wyraz pyska. Nie obróciła się jednak. Siedziała dumnie, wpatrując się w
punkt przed sobą. Jakby coś tak normalnego, jak chęć zobaczenia rozmówcy miało
okazać jej słabość.
— Poranny Świergot był zawsze miły. Trochę leniwy, ale miły.
Dogadywał się dobrze z moją siostrą. Dla mnie zawsze za dużo się śmiał. Zabawne,
prawda? Ja narzekam na czyjeś poczucie humoru. — Czekał na jej reakcje, a ona
nie miała zamiaru mu jej dać. Czekała na dalsze słowa.
Miły, zabawny, leniwy.
Ciemne oczy, białe zęby, krótkie łapy. Kiedy się śmiał, brzmiało to jak śpiew.
—
A Blada Maska?
— Pasowała do niego. Potrzebowała chwili, żeby wyjść ze swojej
skorupki, ale gdy już to zrobiła, była równie głośna i radosna co on. Oboje nie
przykładali specjalnie uwagi do treningu. — To zdanie nie miało w sobie takiej
irytacji, jakiej oczekiwała. Jasne Serce nigdy nie był okrutnym mentorem, nie
nazwałaby go nawet surowym. Wpoił jej za to odpowiednie wartości i pilnował, by
były one przestrzegane. — Lubiła leżeć na łące i czasami oboje wpadali w taki
uroczy nastrój, że aż wstyd było im przeszkadzać. Czasami zrywała liście z
drzew, tylko po to, by pokazać, że może do nich doskoczyć.
Była wysoka.
Pachniała kwiatami.
— Pasowali do siebie?
— Iskro...
— Wiesz, że to nie moje
imię.
Przez chwile nie odpowiadał. Czekała, czy usłyszy jego westchnięcie. Też
nie nastąpiło. Potrafiła sobie wyobrazić, jak wpatruje się w jej brzydki pysk.
Szuka w nim odpowiedzi. Zniszczona skóra i białe oko pozostawały nieruchome. To
było jakieś błogosławieństwo w tym piekielnym bólu. Chociaż trochę lepiej mogła
się ukrywać, wystarczyło pokazać spaloną skórę po swojej prawej.
— Tak,
pasowali. Nie widziałem nigdy dwóch psów, które były bardziej idealne dla
siebie.
— To dobrze — powiedziała, bo taka była prawda. Zawsze myślała o nich,
jako o duecie. Trudno było jej sobie wyobrazić wizje świata, gdzie się rozstali.
Nawet jeśli gdzieś w głębi serca życzyła im, by cały ten związek zakończył się
katastrofą. Wtedy może zaczęliby rozumieć, jak złą decyzję podjęli.
— Moi
rodzice tak nie mieli — powiedział i nie rozumiała dlaczego. — Byli w porządku
parą, ale nie kochali się szczególnie. Po prostu im nie wyszło.
— I co z tego? —
zapytała. Zbyt ostro, zbyt agresywnie. Prawie się skrzywiła.
— Nic. Po prostu
chciałem ci o tym powiedzieć.
Opuściła łeb i poczuła, jakby przegrała.
— Myślę,
że Biała Wierzba odejdzie — powiedziała w końcu, to, co siedziało jej od dawna
na głowie.
— Wiem.
Pokiwała łbem. Wszyscy się domyślali, ale nikt nie powie tego
na głos.
— Czy znalazła sobie jakiegoś psa w mieście?
— Tak sądzę. Nie pytałem.
Miało sens. Jasny i Biała nigdy nie byli ze sobą tak blisko. Trochę ją to
bolało, ale milczała. Rozumiała. Nawet trochę się cieszyła, że Biała Wierzba
znalazła oparcie w Złotym Kwiecie. Tak było łatwiej.
— Co z Żmijową?
— Trzyma
się. Nie rozmawiała z Mysią przez bardzo długo. Pogodziły się.
— Myślisz, że też
zniknie?
— Może. Zamknęła oczy. Wypuściła powoli powietrze. Wdech za wydechem.
—
Rozumiem, jak się czułeś — powiedziała, ale to nieprawda. Nie wiedziała, jak to
jest stracić kogoś na wojnie.
Słyszała, jak bierze głęboki wdech, jakby próbował
złapać uciekający mu zapach. Zrobiła to samo. Smród dwunogów, gnijące mięso,
mokra trawa. Jeśli by się postarała, poczułaby lasu, ale wiedziała, że to tylko
jej wyobraźnia. Las nie był już ich, zostali pozbawieni nawet drobnego komfortu,
czucia jego zapachu.
— Czego chcesz w życiu? — zapytała, chociaż znała
odpowiedź.
Jasny chciał szczeniąt, które byłyby dziećmi z jego krwi. Jasny
chciał kogoś, komu mógłby dawać kwiaty, jak mentorka go uczył. Chciałby, żeby
Biała Gwiazda go doceniła, Płomienny Krzew polubił, a Mroźna Burza i Złoty Kwiat
żyli wiecznie. Chciał, żeby jego rodzeństwo wróciło do niego, nawet zza grobu.
Chciał, żeby zapamiętano go jako wielkiego wojownika, a nie połamanego kundla,
który stracił wszelkie znaczenie po wojnie.
— Nie wiem — odpowiedział i brzmiał
przy tym tak młodo i smutno. Jakby na moment pozwolił swojemu głosowi się
złamać. Rzadko go takim słyszała. W takich momentach pamiętała, że nie miał tak
wiele księżyców więcej niż ona. — A ty?
— Też nie.
To chyba nawet nie było
kłamstwo. Nie mogła być pewna.
— Chyba... — zaczęła i nie kontynuowała. Nie
poganiał jej. — Chciałabym, żeby inaczej na mnie patrzono.
— Jak?
— Z
szacunkiem? Z nadzieją. Mam wrażenie, że wszyscy tylko czekają, aż upadnę. Bo
jestem młoda, głupia i niedoświadczona.
— Biała Gwiazda wybrała cię na zastępcę — powiedział, jakby to naprawdę miało wtedy znaczenie.
— A jaki miała wybór? Musiała przecież działać szybko. — Usłyszała westchnięcie,
którego nie był w stanie powstrzymać. Wiedział, że miała racje.
— Wszyscy wiemy,
że nie będę przywódcą Jasny. Jak tylko Biała Gwiazda znajdzie kogoś lepszego na
tę rolę, to się odsunę.
— Czy tego chcesz?
Chciała, żeby nie zadawał jej pytań.
— Nie. Ale mi to też nie przeszkadza.
To było kłamstwo. Nie mówiłaby mu o tym,
gdyby jej to nie przeszkadzało, ale nie była aż tak głupia, by myśleć, że to
może się sprawdzić. Nie byłaby samej siebie w stanie zaakceptować w roli
przywódcy, a co dopiero inni. Była w stanie przyznać to samej sobie, nawet jeśli
pociągało to za sobą ucisk w gardle i ból w sercu.
— Nie obchodziłoby ich to,
prawda? — zapytała. Nie chciała pytać, ale nie mogła się powstrzymać. Słowa
wypadły, zanim zdążyła zacisnąć zęby.
Jasny milczał. To było gorsze niż
wszystkie jego "Oh dziecko" i wszystkie "Przecież to nic ważnego, kochaniutka",
które ukrywały niewypowiedziane rozczarowanie.
— Nie — powiedział w końcu i
jakimś sposobem, to było jednocześnie bolesne i uwalniające. — Nie, nie sądzę,
by oni dbali o takie rzeczy. To były wolne duchy. Hierarchia była dla nich
niepotrzebnym utrudnieniem. Reliktem przeszłości.
Pokiwała łbem. Wolno, bo nie
ufała swojemu ciało. Musiała odczekać, aż gula zniknie z jej gardła.
— Wiem to,
tak tylko pytam.
Wiatr zawiał mocniej i musiała się skrzywić. Syknęła cicho,
czując go na swojej odsłoniętej skórze. Należało się zbierać.
— Chodź do reszty.
Niedługo posiłek — powiedziała i wstała.
— Czujesz się lepiej? — zapytał,
nareszcie pojawiając się w jej wizji. Czerwone oczy wpatrywały się w nią z
ojcowską czułością i niepokojem. Nie chciała tego od niego. Nie w tym momencie.
Nie lubiła mu kłamać, więc tylko pokręciła łbem. Nie dopytywał się. Tym razem
przeniósł się na jej lewą stronę i mogła dostrzegać, jak co chwila patrzy na nią
zmartwiony.
Chciała się zaśmiać, ale nie miała z czego. Wiatr wiał jej w pysk i
kazał mrużyć oczy. Miała poczucie, jakby się topiła i nie potrafiła nawet podać
jednego powodu. Zagryzła język i uparła się na patrzeniu przed siebie. Jasny
milczał i nie wiedziała, czy było to lepsze, czy gorsze niż słowa.
Gwiezdni nie
chcieli słuchać jej próśb o znak, zsyłając tylko koszmary o ludzkich potworach,
słońcu w oczy i bólu.
[1656 słów: Mleczne Oko otrzymuje 16 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz