sama nie wierzę, że to mówię, ale, panowie, zamknijcie oczy i udawajcie, że tego nie widzicie
Mam w sobie dwa wilki — jeden mówi, że powinnam być przykładnym obywatelem Rzeczypospolitej Polski, chrześcijańskim wzorem naśladowania nieskażonym niczym, co w preprodukcji minęło się z czymś o gejowskiej aurze, który nie zabiera się za rzeczy, o jakich nie ma pojęcia, a drugi, że i tak mój biseksualizm skreśla mnie z listy pretendentów do tego fajnego miejsca nad chmurami, więc mojej pozycji nie zaszkodzi napisanie erotyku zakrawającego o bycie furry (mamo, ja naprawdę nie jestem furasem, przestań mnie o to oskarżać i wpuść mnie do domu, marznę). Cały czas wmawiam sobie, że to, co zamierzam napisać, to tylko ordynarne opowiadanie o miłości dwóch psów, jakich relacja wywołuje coś, co bez cienia możliwości mogę nazwać najszczerszym uśmiechem pod słońcem, ale w głębi duszy wiem, iż będzie to przeprawa długa, ciężka i męcząca dla niepozornej, grzecznej i ułożonej duszy młodego autora, który ma w zwyczaju rozciągać opis pączka na tysiąc słów. Korci mnie niemiłosiernie, żeby posłużyć się językiem charakterystycznym dla wilczych watah z okresu lat dziesiątych bieżącego wieku i muszę rozpatrzyć wszystkie za i przeciw, zanim podejmę ostateczną decyzję, niemniej jednak już z tego miejsca chcę podkreślić, uprzedzić, podkreślić i uprzedzić — jeśli tylko możecie, wyjdźcie stąd czym prędzej i oszczędźcie sobie tego, co przeżyją ci zmuszeni do przeczytania parodii „Pięćdziesięciu Twarzy Greya” w nie dość, że gejowskim, to jeszcze psim wydaniu. Mam pełną świadomość, że tylko część z was ma więcej niż osiemnaście lat, także nie będę nawoływać młodszej widowni do zamknięcia oczu — niech zrobią to ci, którzy mają kruchą psychikę. Podziękujecie mi za to.
Mniej więcej siedem minut temu włączyłam Céline Dion, jednak zanim przygotowałam figurujący powyżej wstęp, piosenka z filmu o tym topiącym się statku zdążyła się skończyć — aktualnie wypłakuję oczy przy akompaniamencie „Cant Help Falling In Love” Presleya, a za moment przyjdzie czas na Bonnie Tyler i jej „Total Eclipse of the Heart”. Nigdy nie spodziewałam się, że mój pierwszy erotyk będzie pisany przy romantycznych balladach, do których pili nasi rodzice i dziadkowie, ale życie potrafi zaskakiwać i okazuje się, iż właśnie te rytmy, wbrew obiegowej opinii, najbardziej pasują do Laurencego i Ciernia. Jeśli chcecie doświadczać tego razem ze mną, kliknijcie tutaj, po playlistę. Jest krótka, ale zdążycie przeczytać.
Laurency nie wiedział, czy jego i Ciernia łączyła jakkolwiek głębsza więź. Umówmy się — wspólne pochłanianie parówek ani kradzież hot-dogów nie oznaczała, iż weszli w związek. Wzruszające powitanie także. Ślub stawiał sytuację w niejasnym świetle, a zmysłowe polizanie Lauriego po pysku komplikowało ją po stokroć, wpędzając go w jeszcze większe zmieszanie. Laurency nic już nie wiedział. Poprawka — Laurency nie chciał wiedzieć. Nie chciał borykać się z tym, co przeżywał po utracie Victora, choćby kosztem kilku chwil najprawdziwszej, nieskrywanej radości, choćby przypłacając własnym szczęściem. Nie bał się niczego tak bardzo, jak przywiązania i straty, jak pustki, bólu i wykończenia, który po sobie pozostawiała. Laurencemu było dobrze na świecie, miał Mlecza, później Chwasta, w międzyczasie wybył gdzieś za góry i rzeki, pełniąc funkcję kogoś na kształt Mesjasza, odegrał niebagatelną rolę w ratowaniu świata i wrócił w szeregi swoich. Żył dla siebie. Laurency nie był gotowy poświęcić go dla kogoś.
Bzdura — oczywiście, że był. Gdyby nie bezpodstawny, hamujący go strach, poświęciłby się dla Ciernia w całości, oddając mu serce w całości, posklejane i połatane, popękane i porysowane, ale własne, gotowe roztrzaskać się po raz drugi. Nie pakowałby go w woreczek ani nie wiązał na nim kokardek, nie zamieszczał liścików ostrzegawczych ani nie prosił o delikatność — poświęciłby swoje serce w najprawdziwszej jego postaci, najszczersze uczucie, siebie samego, pozbyłby się wszystkiego, co nagromadził w ciągu minionych lat. Nie pytałby o powody, nie żądałby od Ciernia niczego — oddałby je, jak porcelanową figurkę, która lada moment może się roztrzaskać, jak gliniane naczynie, które nie zdążyło zastygnąć, podatne na zniekształcenia i możliwe do uformowania według uznania. Nie chciałby niczego w zamian, bo miłość nie potrzebuje dowodów. Mógłby przekazać je, choćby nie otrzymał Cierniowego w zamian.
Był gotów zrobić to w każdej chwili. Wystarczyło jedno spojrzenie, jeden gest. Laurency potrzebował wiedzieć, że tym razem nie zostanie sam. Chciał mieć pewność, że Cierń pobędzie tu jeszcze przez moment. Krótki moment. Mógłby być intensywny, pożądliwy, porywający. Mógł być leniwy, pełny uczucia i niewypowiedzianych słów. Laurie nie wymagał niczego ponadto. Niech tylko na niego popatrzy. Niech to będzie w jego spojrzeniu. Od przepaści dzieliła go cienka granica. Nierozważny krok. Pochyl się, Laurency. Jeśli w dole nie płynie porwista rzeka, roztrzaskasz sobie kark — ale warto, nawet dla pięciu sekund przyjemnego mrowienia w brzuchu.
Stanęli pod drzewem. Cierń zdawał się pozbawiony świadomości na temat tego, jak symboliczną wartość ma to drzewo. Laurency z kolei wiedział, iż pod tym drzewem zobaczył go po raz pierwszy. Wydawało się to zupełnie pozbawione znaczenia, ale Laurie lubił takie rzeczy. Drobnostki. Uśmiechnął się. Pan Chmurka też. Oboje skierowali swoje spojrzenia na korę. Czerwona rysa upewniła Laurencego, że trafili w odpowiednie miejsce. Zadarł łeb. Ptaki świergotały. Liście na drzewach tworzyły baldachim chroniący ich przed słońcem. To ładne drzewo. Naprawdę ładne drzewo i naprawdę ładny Cierń. Niech tylko popatrzy. Niech spojrzy.
Nie spojrzał. Laurency skrupulatnie studiował jego pysk, doszukując się na nim choćby oznak kiełkującego uczucia. Wziął oddech, ale szybko wypuścił powietrze. Sam nie wiedział, co mógłby powiedzieć. Nie chciał marnować słów. Uśmiechnął się pokrzepiająco i poklepał miejsce pod pieńkiem, po czym usiadł zaraz obok, zostawiając przestrzeń dla Ciernia. Cierń usiadł tuż obok. Laurency przełknął ślinę. Pan Chmurka, może nieświadomie, dotknął jego łapy, powodując tym samym palpitację Laurencowego serca. Odchrząknął — najpierw jeden, potem drugi. Łapa jednego zawędrowała trochę bliżej, drugiego jeszcze trochę, aż dotknęli się ponownie, zaraz po tym, jak uprzednio Laurency gwałtownie cofnął swoją.
Laurency wstrzymał oddech.
— Co teraz ro-...
— Poczekaj.
Cierń potrząsnął łbem skonsternowany.
— Obiecałem sobie, że pocałuję cię, kiedy tamta chmura odsłoni słońce.
Odczekali więc jeszcze cztery uderzenia serca. Krew szumiała w uszach Laurencego, serce wydawało się podchodzić do gardła, sierść na karku zjeżyła się, a wzrok zmętniał. Później oślepił ich blask słońca i Laurency pocałował Ciernia.
Ich pyski zetknęły się raz, żeby odsunąć na ułamek sekundy i dotknąć raz jeszcze. I jeszcze raz. I jeszcze jeden, dopóki nie zabrakło im tchu i nie odkleili się od siebie na dłużej niż dwa momenty.
Laurency wyobrażał sobie tę chwilę setki razy i na setki różnych sposobów. Za rok, za tydzień i za miesiąc, za jedną porę roku albo następnego dnia, nad rzeką albo w mieście, w parku, nad jeziorem albo na plaży, wśród innych psów, wśród ludzi albo na uboczu. Raz pocałunek przerywał niezręczną ciszę, innym razem inicjował go Cierń. Często przerywał mu tak, jak tamtego dnia, rzadziej ktoś przerywał im, ledwo do niego doszło. Były namiętne, dynamiczne, były leniwe i emocjonalne. Zawsze jednak pożądliwe, zawsze chciane. Na ułamek chwili stracił pewność, czy nie zostanie odtrącony, niemniej jednak prędko pogrzebał te obawy, kiedy Pan Chmurka nie oponował. Można powiedzieć, iż nie dość, że nie protestował, to jeszcze go, pocałunek, odwzajemnił.
Żaden z nich nie ma pewności, w którym momencie znaleźli się na ziemi. Nikt nie nabawił się guza ani bólu, ale Cierń leżał pod Laurencym nieodrywającym się od niego ani na moment. Łapą smagnął jego karku, przygładził sierść na boku i wtulił w puchatą sierść na szyi. Splótł kończynę z kończyną, ogon ułożył wzdłuż uda, Gwiezdni jedni wiedzieli, która noga była czyja i kto inicjował który ruch.
— Tak robią Dwunożni? — wymruczał Cierń.
Laurency uśmiechnął się pod nosem i na powrót zanurkował w gąszczu białej sierści Ciernia. Tamtego dnia, kiedy między jednym pchnięciem a drugim Laurency popatrzył prosto w oczy swojego małżonka, dostrzegł w nich coś, co czyniło z tego spojrzenia wyjątkowe. Wówczas upewnił się, iż to właśnie Cierniowi może oddać swoje serce.
Spłoszone hałasem ptaki wyfrunęły gromadami spomiędzy koron drzew, a szczenięta unikały tego miejsca przez następne dni.
<...cierń?>
[1258 słów: Laurency otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz