Wątek zdesperowanego ojca i fanatycznego syna powoli przemienia się w pole walki pomiędzy kapryśnym INTJ furasem a szerzej znanym jako miłośnik jamników ENTP o tendencji do opowiadania nudnych historii i robienia z nich pretendentów na scenariusze dla pełnometrażowych filmów akcji. Ciśnie się na język, żeby wyzwać owego INTJ na zablokową potyczkę na gołe klaty, ale najprawdopodobniej skończyłoby się tak, iż pierwszy z nich nie zmieściłby bójki w planie swojego dnia, a drugiego rozproszyłby napotkany po drodze piesek i finalnie dwóch największych koksów nie ośmieliłoby się na swojej walce pojawić. Dlatego jedynym, na co możemy sobie pozwolić, to słowne przepychanki na furasowym blogu w opowiadaniach, których i tak nikt nie czyta. Z wyrazami szacunku, Peter, nigdy nie wiem, jakie czytasz, a jakie odpuszczasz. Mrugnij trzy razy, jeśli to widzisz. I powiedz mi, czy lubisz Daenerys, bo mam względem niej mieszane uczucia. W każdym razie, na ten moment mam okrągłe zero pomysłów na to, jak naprawić ojcowsko-synowską relację i usposobienie administratora Pod Obcym Chujem nie sprawia, iż moje dylematy się jakkolwiek rozwiązują — mógłbyś odpisać mi na wiadomości, wtedy miałabym z górki. Jednak, jak to kiedyś ktoś mądry powiedział, Liga broni, liga ra... moment, zła taśma. To nie ma tak, że dobrze albo że niedobrze — choćby świat topił się pod pączkami wiedeńskimi (wiedeńskimi, ty skończony kretynie), a Laurency stawał hetero, Miodowa Łapa musi skończyć trening, żeby wpaść w Jazgoczące objęcia. Na razie to bardziej nielegalne niż legalne, a bycie furry to i tak wystarczające igranie z prawem.
Dzień ojca ma do siebie to, że jedni go świętują, inni omijają szerokim łukiem, bo w zależności od sytuacji rodzinnej albo ojca nie posiadają, albo posiadają, ale godnego pożałowania. W witrynach sklepowych porozwieszali plakaty „Z okazji dnia ojca gry wideo za półdarmo”, „Kiełbasy w okazyjnych cenach”, „Zestaw niedoszłego mechanika” i inne takie — nikomu przez myśl nie przeszło, że na świecie funkcjonują ojcowie parający się choćby szyciem ubrań czy inną dziedziną błędnie uznawaną za wyłącznie żeńską. Ostatnio dowiedziałam się, że w Dino znajdziemy rzecz okraszoną hasłem „Sorry, tato, dzisiaj kocham mamę” czy coś takiego. Wyraźnie pomyliły im się święta.
Jest dwudziesty trzeci czerwca.
Jest ósma.
Miodowa Łapa otwiera oczy i przeciąga się tak, jak nie przeciągnął się jeszcze nigdy. Nie wie tego, ponieważ liczenie idzie mu nie najlepiej, ale przez pierwsze dziesięć sekund rozważa, czy poprzedni dzień nie był wynikiem najedzenia się wilczych jagód czy czegokolwiek innego, co na swój dziwaczny, biologicznie-chemiczny sposób wywołuje poważne halucynacje, czy naprawdę jego niechęć do Klematisa okazała się tak poważna, iż nie umknęła Słonecznemu Pyskowi. Miodek szarpał się i wyrywał, kiedy próbowała odciągnąć go od rodzeństwa z pełną świadomością tego, co powinna młodzikowi przekazać, a on, nieszczególnie tą ideą zachwycony, starał się odciągnąć umoralniającą rozmowę w czasie i do pewnego momentu robił wszystko, żeby sprawiać pozory niepełnosprytnego, bezrozumnego malca o umyśle gabarytowo nieprzekraczającym metrażu studenckiego mieszkania za sto złotych i trzy wydmuszki babcinych jajek miesięcznie w dzielnicy, w której roi się od przeszkolonych, niskich samurajów ukrywających się za niedokładnym makijażem i ciężką, siwą peruką osiemdziesięcioletniej fanatyczki codziennego namaczania starych dłoni w kościelnej wodzie szerzej znanej pod kryptonimem święconej. Słoneczny Pysk, mimo marnego autorytetu, przeciwniczką była nieugiętą i piętnastominutowym wykręcaniem się od pogadanki przypłacił kwadrans wolnego czasu, który w nadchodzącej przyszłości mógł spożytkować na wznoszenie modłów, czy co tam młodzież tych czasów zwykła popołudniami robić. Masowe egzekucje Bośniaków albo palenie przedszkoli, coś takiego. Jeden lubi rozpieprzać prawaków na comiesięcznych debatach, inni wolą krzyczeć na swojego psa za to, że po raz sześćdziesiąty dziewiąty zesikał się na dywan. Finalnie jednak, bez względu na wasze pozalekcyjne zainteresowania, Miodowa Łapa niekoniecznie sam z siebie doszedł do konkretnych wniosków. Zamiast czmychać między drzewa, żeby spotkać się z Rybim Potopem i wyznać mu, jak szczerą nienawiścią darzy swojego ojca, przysiadł na pieńku i popatrzył w dal, upodabniając się tym samym do Myśliciela Augusta Rodina. Całą resztę dnia tkwił w bezruchu, zastanawiając się, jakie życiowe decyzje doprowadziły go do tego momentu w życiu. Zapytał na głos: Miodek, do jasnej cholery, dlaczego nie potrafisz go pokochać? i następne minuty spędził na bezsilnym wzdychaniu, ponieważ nie potrafił znaleźć jakkolwiek dojrzałej, podpartej racjonalnymi argumentami odpowiedzi. Miodek nauczył się nie kochać Klematisa. Miodek przez półtora roku swojego życia nieustannie podbudowywał przekonanie, że Klematis jest mu wrogiem, nabierając uprzedzeń pozbawionych merytorycznej podpory. Nie potrafił podważyć swojej tezy ni jej potwierdzić. Pewna jego cząstka wiedziała, że Klematis kocha go tak, jak wszystkich jego braci i Rumiankową Łapę. Nie był wyjątkiem ani nie był ustępstwem.
Rozszerzył usta w niemrawym uśmiechu, jednak ten nieśmiały gest prędko zmazał posępny wyraz pyska biorący się z konieczności podniesienia się co najmniej do siadu, żeby rozpocząć dzień od porannej przechadzki po lesie. Miodowa Łapa obiecał sobie, że tego jednego dnia nie osiądzie na laurach. Nie był to dzień jakkolwiek specjalny czy wyjątkowy — Dwunożni co prawda przytulali się zanadto i wyjątkowo często, ale poza tym rzeczywistość nie zdawała się choć trochę barwniejsza niż zazwyczaj. Miodek sporządził w myśli niechlujną listę rzeczy, które musiał zrobić do zmroku. Figurowało na niej co najmniej pięć podpunktów i każdy z nich musiał zostać spełniony — wmawiał sobie, że w przeciwnym wypadku zjedzą go szarańcze, chociaż w rzeczywistości nie stałoby się nic konkretnego. Dzieciaki lubią pocieszać się irracjonalnymi absurdami. To całkiem pokrzepiające.
Jest ósma trzydzieści osiem.
Miodek wyprężył grzbiet, pozwolił swoim kościom postrzelać i na powitanie, nieco niezgrabnie, trącił bokiem Rumiankową Łapę, które odwzajemniło braterski gest z niemałym zaskoczeniem. Nie zdawało się jednak protestować, kiedy wdali się w krótką pogawędkę, w jakiej czasie Miodowa Łapa spróbował wyciągnąć z rodzeństwa cokolwiek, co mogłoby o ojcu wiedzieć. Zapytał o jego ulubione kwiaty, ulubiony zapach i ulubione miejsce, ulubionych przyjaciół i czy lubi świergot ptaków, czy lubi leśne wonie albo leśne owoce — Rumianek odpowiedziało mu wyłącznie na jedno pytanie („Wydaje mi się, że tata lubi powojniki”), ale Miodek nie miał im tego za złe. Nie musiało wiedzieć wszystkiego. Miodowa Łapa sam nie potrafił określić, czy wolał zapach rosy czy kwitnącego bzu lub czy wolał skowronki od jaskółek. Pokiwał więc łebkiem na potwierdzenie swoich słów („Nie przejmuj się, i tak mi pomogłoś!”, przedziwnie entuzjastyczne jak na Miodowe standardy) i zdecydował się przemaszerować obóz raz jeszcze, coby na jeden poranek odseparować swoje myśli od Rybiego Potopu i potencjalnego zakończenia całej tej historii pojednania się z Klematisem. To jest, Miodek nigdy nie powiedział tego wprost i nawet bezgłośnie bał się przyznać, iż zamierza zrobić to, co Klematis datował najwcześniej na przyszłe stulecie, czyli porozmawiać z nim o pogodzie bez skakania sobie do gardeł i bez durnowatych pomruków polecających zdesperowanemu, bezradnemu ojcu zaprzestania pozbawionych głębszego racjonalizmu starań o względy spisanego na straty fanatyka, chciałoby się powiedzieć, że wędkarstwa, ale, niestety, w tym beznadziejnym wypadku religii. Taksując przenikliwym spojrzeniem krążące psy, Miodek naliczył co najmniej trzy znajome twarze, ale żadna z nich nie wydawała się odpowiednią do inwigilacji ani przepytania — Nakrapiana Gwiazda odpadła w przedbiegach („Ja sam nie wiem, czy w ogóle lubi tatę, bo on jej nieszczególnie”), na konfrontację z Puchatym Sercem Miodek nie był jeszcze gotowy („Nie tym razem, Miodowa Łapo. Nie chcesz go obrazić. Popatrz, jakie ma urocze łapy. Myśl o jego łapkach”), a Krzak, tudzież Krzaczasta Łapa, pozbawiony wdzięku i gracji brat, swoją aparycją sprawiał, iż Miodek zaczynał kwestionować swoją egzystencję („Nie jestem desperatem. Chociaż…”).
Jest dziesiąta pięćdziesiąt.
Miodek zgromadził pokaźne pokłady informacji i poznał gusta Klematisa. Na tym etapie nie wypada spoilerować, co zdecydował się przygotować, ale wiadomo powszechnie, że tamtego dnia Miodowa Łapa wybrał się do lasu, wystrzegając się czujnego oka Rybiego Potopu, więc wszyscy z zadowoleniem i oddechem ulgi zaopiniowali, iż modlić się z całą pewnością nie idzie — „Co za dużo to niezdrowo”, usłyszał każdy choć raz, z Miodkiem włącznie, chociaż on zwykł puszczać to mimo całkiem dużych uszu. Lista rzeczy do zrobienia zawęziła się do sześciu podpunktów, a mimo to Miodowa Łapa nie mógł narzekać na zbyt skromną, nieobciążającą liczbę obowiązków. Wymrukując pod nosem nieskładne zdania, których treść zlewała się ze sobą w obliczu niewyraźnej mowy, Miodek mijał kolejne drzewa, rozglądając się po nich, jakby istniało prawdopodobieństwo, że lada moment na korze pojawi się strzałka albo wielki billboard wskazujący odpowiedni kierunek i z podpisem „Tędy dojdziesz do supermarketu, w którym kupisz wszystko, czym podbijesz serce swojego ojca!”. Szkoda, że Miodowa Łapa nie potrafił czytać, może dzięki temu wyhodowałby nadprogramowe komórki mózgowe.
Między dwoma pieńkami dostrzegł podłużny portal — wysokie drzwi, o których uczyć się mieliście okazję na historii, polskim i plastyce przy okazji omawiania architektury (przypomnijcie sobie układ podręcznika, gdzie na jednej stronie figurowała ilustracja przedstawiająca kościół romański, a na drugiej, analogicznie, gotycki, a dookoła nich piętrzyły się skrzętnie skrupulatne opisy każdego elementu monstrualnych budowli, strzeliste okna, duża przestrzeń, piwnica do torturowania niewiernych, specjalny basenik do topienia nieochrzczonych dzieci), a między nimi fioletowa, majacząca galareta poruszająca się w rytmie „YMCA”. Miodek zmarszczył brwi i zawahał na ułamek chwili. Niewiele później koniuszkiem łapy smagał przedziwnego ciała, rozdziawiając pysk, kiedy masa ją pochłonęła. Pchnął ją dalej, później dołączył całą resztę aż do barku, ale kiedy miała przyjść pora na pysk, stchórzył i obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, żeby wejść do portalu tyłem, wymachując ochoczo tyłkiem. Głowa pusta, zero myśli, Miodek dopiero w ostatnim momencie zorientował się, że zupełnie bez zastanowienia, bez rozważenia żadnych za i przeciw wgramolił się pomiędzy międzygalaktyczne cząsteczki niezidentyfikowanego przedmiotu naginającego czas i przestrzeń tak jak twój ojciec, kiedy mówi, że za dziesięć minut wróci, a nie widziałeś go od piętnastu lat. Poczuł dziwaczne mrowienie, jakby połowa jego ciała stopniowo się dematerializowała, a gdy Miodkowa głowa przekroczyła granicę portalu, nie poczuł nic poza urywającym się gwałtownie bólem skupiającym się gdzieś w okolicy karku — gdyby posiadał ekskluzywny towar w postaci drgającego, oślizgłego narzędzia mózgowego, prawdopodobnie wrzasnąłby, wykręcany spazmami palenia, niemniej jednak na nadmiar punktów inteligencji narzekać nie musiał, toteż obyło się bez zbędnego pierdolenia.
Portal wypluł go w miejscu, gdzie małe mrówki nosiły na grzbietach osły, a w oddali majaczyły szklane szczyty. Miodek podniósł się gwałtownie, kierując swoje spojrzenie to na wysokie dęby porośnięte przez jabłka w gronostajowych czapkach, to na szczury w uniwersyteckich kapelusikach, które wrzeszczały do siebie ze szczytów owych szklanych gór, wykonując na zmianę fikołki i mostki i wyginając się jak cheerleaderki. Z zaklinowanym w piersi oddechem Miodowy Akolita wypatrywał drogi powrotnej, majaczącego portalu bliźniaczego do tego, który przeniósł go na tę stronę świata, jednak jedynym, czego się dopatrzył, była zgraja łososi w melonikach, na dodatek kąpiących się w zupie pomidorowej i tłumaczących sobie nawzajem podstawowe zasady, którymi rządzi się fizyka kwantowa. W akcie paniki i desperacji Miodek usiadł pod jednym z dębów, po jakim pomykały gronostaje, i zaczął jak mantrę powtarzać „nie chcę, nie chcę, nie chcę”. Atak przerażenia uprzedziło pojawienie się rosłego wieloryba, jaki to, wydając z siebie przeciągły ryk, przyciągnął pełną uwagę bezradnego Miodka. Akolita uniósł łeb.
— Co na wyspach Bergamuta robi nieszczęśliwy szczeniak? — zapytał swoim donośnym barytonem, rechocząc w międzyczasie. — Uśmiechnij się, malutki, i podnieś na swoje chude łapy, ponieważ wczoraj rozpoczęliśmy poszukiwania złotego jaja! Kto go nie znajdzie, ten bałwan!
Miodek wymruczał coś w odpowiedzi, ale wieloryba nieszczególnie to przejęło.
— Wiesz, po co mi te okulary? Żeby cię lepiej słyszeć! O, nie, nie, nie będę kraść kwestii z „Czerwonego Kapturka”. Co prawda za dziecka, małego wieloryba, brałem udział w szkolnym przedstawieniu o Czerwonym Kapturku, ale grałem łóżko, w którym leżał wilk, nic poza tym! Przynajmniej dzięki temu znam wszystkie role na pamięć. „Zaraz cię zjem”, „Nie, proszę, nie, jestem taka malutka, mam malutkie stopy…” — naśladował pokracznie. — No, tak czy inaczej, szczeniaku, wskakuj na Mietka — wskazał na stojącego pod sąsiednim drzewem słonia z dwiema trąbami — i idziemy poszukać Kurwy… to znaczy — odchrząknął — Kury Samograjki. Tak na nią wołają, no nie, Mietek? Kurwa… Kura Samograjka? — Mietek pokiwał dużym łbem. — No, mówiłem. Nadchodzimy, ty skąpa lafiryndo.
Miodek nie śmiał protestować, popychany niematerialną siłą. Przecinał wyspę na grzbiecie słonia Mietka, który, jak mu szeptem wyznał, wcale nie nazywa się Mietek, tylko Mariusz, ale z wielorybem znają się na tyle długo, że Mietek przylgnął do niego, wydawałoby się, już na stałe, a słoń nie zwykł narzekać zbyt głośno, ponieważ wcale mu to nie przeszkadza, dopóki wieloryb jako-tako z nim rozmawia. Mietek nie miał żadnych przyjaciół poza nim, ponieważ w przedszkolu śmiali się z jego podwójnej trąby, a pierwsza dziewczyna Mariusza okazała się dwulicową bździągwą. Miodek przytakiwał ze zrozumieniem, pocieszając załamanego słonia.
— Zgadnij, ile mam lat — odezwał się nagle wieloryb.
— Dwa tysiące sto trzydzieści siedem — rzucił Mariusz.
— Stary, zepsułeś mi zabawę! On miał odgadnąć — oburzył się drugi. — Wszystko musisz psuć, wiesz? Nie musiałeś mówić naszej matce, że wiesz, że jesteś adoptowany. To złamało jej serce, M i e t e k! Wychowywała cię na wieloryba, a ty zupełnie znikąd przyszedłeś do niej i powiedziałeś: „Mamo, wiem, że nie jestem twoim synem”. To chujowe, stary, ona płakała przez następne pięć sekund. Tak się nie robi.
— Je-jesteście braćmi? — zapytał zaintrygowany Miodek.
— A nie widać? — odparli chórem, nawet po sobie nie spoglądając.
Miodowy Akolita wstrzymał się od udzielania odpowiedzi. Grzbiet Mietka był wyjątkowo wygodny.
— Słuchaj, szczeniaku — podjął wieloryb. — Wiesz, dlaczego idziemy wpierdolić tej zachłannej kurze?
— Po-potrzebujecie złotego… zło-złotego jajka, żeby już ni-nigdy nie musieć płacić po-podatków.
— To też — zgodził się. — Ale przede wszystkim chcemy, żebyś wrócił do ojca.
Miodek zmierzył ich zaskoczonym spojrzeniem.
— Sk-skąd wiecie, że ja…
— Nie istniejemy. — Mietek zamachnął się swoją trąbą. Dwiema trąbami, które bez większego problemu przeszyły gałęzie dębowej jabłonki. Akolita wstrzymał oddech. — Nie martw się, kochany, to bynajmniej nie znaczy, że nie możemy ci pomóc.
— Ale… Mariuszu, czy ja się… czy ja s-spaliłem…
— Zioło? Nie, coś ty — zarechotał wieloryb. — Jesteś dzieciakiem, nie możesz palić zioła. Chociaż, gdyby ciocia Złota i Snoop Dogg się do ciebie dorwali, cholera wie…
— M-Mariusz? — wyszeptał z trwogą Miodek.
— Co tam, kochanieńki? Nie słuchaj go, on ma chore nerki, poza tym nadal nie strawił tego heteroseksualisty, którego zjadł przedwczoraj. Biedak, tak głośno krzyczał. — Mietek pociągnął nosem. — No, ale bez względu na jego niestrawności, Miodeczku, musimy znaleźć Kurę Samograjkę i odebrać jej złote jajo, zanieść je Mruczkowi i wrócisz sobie do tatka.
— Ale… prze-przecież jesteśmy na wy-wyspach Bergamutach, dla-dla-dlaczego mówicie, że…
Miodowa Łapa opuścił smętnie łeb.
— W takim razie w drogę! — zawołał rozochocony, chociaż już znacznie mniej wiarygodny wieloryb w okularach. — Im szybciej udusimy tego skurwysyna, tym lepiej dla nas wszystkich.
Wydawało się, jakby droga do pokonania liczyła co najmniej tyle, ile z Łodzi do Wadowic, ale ledwo Miodek zmrużył znużone powieki, wieloryb oznajmił, iż teraz tylko wędrówka na szczyt szklanej góry dzieli ich od wyrwania płodu Kurze Samograjce spod jej piersi. Akolita zamknął je raz jeszcze, przytulając się do ciepłego ciała Mietka, a kiedy podniósł się, ogarnięty zawrotami głowy, zorientował się, iż Mariusz doprowadził go na samą górę, a on nie uświadczył choćby jednego wyboju. Zadarł głowę wysoko, ponieważ dom Kury Samograjki mierzył co najmniej sześćdziesiąt dziewięć metrów, a schodów było niewiele poniżej pięciuset. Zalał go zimny pot, ale Mietek prędko poklepał go pokrzepiająco po plecach, a wieloryb wskazał na ukrytą w skale wnękę.
— To winda.
— Wi-winda?
— No pewnie, winda. Kura Samograjka ma jakieś sto lat i jest prawie łysa, więc co, sądzisz, że będzie wchodzić po schodach?
— Nie, ale… czy-czym jest winda?
Wieloryb i słoń popatrzyli po sobie.
— Czym jest winda? — huknął pierwszy, ale Mietek zdzielił go po płetwie.
— Nie wymagaj od niego za dużo, przecież widzisz, że jest taki… — Obaj spojrzeli na Miodka bezceremonialnie.
— ...dziwny?
— Może… nietuzinkowy?
— Dziwny to lepsze słowo.
— Pewnie tak. — Mariusz westchnął. — Mioduś, zamknij uszka, zanim podkopiemy twoją pewnie niewysoką samoocenę. Teraz, siup, do skrzynki i jedziemy do Kury.
— Jedziemy jej wpierdolić — ogłosił wieloryb, pakując swoje cielsko do windy.
Mietek westchnął.
— Można tak powiedzieć.
Okazało się, nieco niefortunnie dla poszukiwaczy złotego jaja, że nie oni jedyni byli zainteresowani produktem układu wydalniczego Kury Samograjki. Zanim wjechali na szczyt, do windy wślizgnęło się, a raczej wczołgało, bo lepszym słowem tego określić się nie da, pięciu śmiałków, których Kura podziobała samodzielnie, a i siedmiu poturbowanych przez samo jajko („Skubana ma rozmach” — podzielił się ktoś wrażeniami, a krew w krwioobiegu Miodka momentalnie zgęstniała). Zagorzale odradzali poszukiwaczom zadzierania z Kurą, acz wieloryb, nabuzowany i powodowany emocjami, nie chciał nawet słyszeć o odwrocie, więc im więcej sygnałów o coraz to kolejnym piętrze słyszeli, tym Miodkowi jeszcze bardziej kręciło się w głowie. „Przecież oni nawet nie istnieją” — pocieszał się. „Jeśli stracę głowę, to tylko na niby”. Nawet lecące w windzie „Break My Stride” nie poprawiało jego samopoczucia, chociaż Mietek tupał nogą do rytmu, wyraźnie odprężony.
Kiedy drzwi na ostatnie piętro rozsunęły się, odsłaniając delikwentów w pełnej ich krasie i tak, jak ich Pan Bóg stworzył, jakby ich policzki smagnęła bosa, Jezuskowa stópka. Kura siedziała na podwyższanym tronie ze specjalnym zagłębieniem, które starannie wyścielono i gdzie gdzieś między piórami umieszczono złote jajo. „Niesamowite. Ciekawe, jak ciężko je, no… wy… e… wydobyć”. Wieloryb wyszedł na czele korowodu, w środku posuwał się Miodek, cały zaś pochód zamykał słoń i zdawało się, jakoby tylko pierwszego jakkolwiek cieszyło położenie, w jakim się znaleźli.
— Słoń Mariusz i wieloryb Wiesława — wrzasnęła kura z drugiego końca długiego korytarza.
Wieloryb wyczuł, że w głowie Miodka narodziły się co najmniej trzy nowe pytania.
— To ciemny okres mojego dzieciństwa, ojciec był pijany jak szatan i ubzdurał sobie, że ma córkę — wyjaśnił skrzętnie. — Nie patrz tak na mnie, masz imię po cholernej pszczelej spermie.
Miodowa Łapa nie drążył już tematu.
Kura Samograjka zmierzyła przybyłych wzrokiem i gdyby nie byli setnymi gośćmi, którzy przybyli do jej posiadłości w wiadomym celu, nie omieszkałaby się zapytać, jakby z wyrzutem, co sprowadziło ich na drugi koniec wysp Bergamut. W zamian przyglądała im się ze stoickim spokojem, spojrzeniem czarnych jak dwa guziki oczu taksując każdego z nich. Mimo zatrważającego wyrazu i przeszywającego wzroku, Kura Samograjka zdawała się nader głupia, a jej aparycja ponadprzeciętnie wręcz kretyńska, że nawet czerwony, klauni nos nie uczyniłby jej bardziej kuriozalnej. Miodek nie wiedział, czy Kura w rzeczywistości była ucieleśnieniem wszystkiego, co kojarzy się z tępotą, czy to tylko zioła, które między drzemkami podali mu jego współtowarzysze.
Słoń pochylił łeb, podwijając trąbę. Wielorybowi ten gest wyraźnie nie pasował.
— Sztuczna uprzejmość — prychnął. — Oddawaj jajo, pusta pizdo.
— Przepraszam za brata — wydukał Mietek.
— Oddawaj jajo, powiedziałem.
Miodowa Łapa strzelił mentalnego facepalma.
— Musicie przejść trzy próby — żachnęła się wyniośle Kura Samograjka.
— Nie mamy czasu na próby, lafiryndo. — Wieloryb podszedł na trzy kroki bliżej, celując w nią płetwą. — Dzisiaj dzień ojca, a jeśli nie zepniesz tej swojej dupy, którą przez cały rok zaciskałaś, żeby to twoje pozłacane jajo nie wypadło przedwcześnie, nie zdąży i chuj w bombki strzeli, a dzieciak nie naprawi relacji z rudym.
— Trzy próby — powtórzyła, cofając tyłek w głąb tronu.
— Prosimy. — Mariusz wystąpił przed szereg, pozostawiając w tyle wystraszonego Miodka. — Popatrz na niego. Boi się jak Czarnek feministki.
Kura wydała z siebie niekontrolowane gdakanie.
— Wymsknęło mi się. — Przysłoniła dziób skrzydłem. — Dzieciaku, podejdź tu bliżej.
Mietek odwrócił się do Miodowej Łapy i zachęcił go ruchem trąb. Miodek przełknął ślinę, pozbierał resztki rozsypanej odwagi i skierował się ku Kurze.
— Imię?
— M-Miodowa Łapa.
— Imię matki?
— Irysowe Se-Serce.
— Imię ojca?
— Klem-Klematisowy… Korzeń.
— Imię babci?
Miodek nie odpowiedział. Kura spojrzała na niego spod byka.
— Imię dziadka?
Miodek nie odpowiedział.
— Co robisz na Bergamutach?
— N-nie wiem. Nikt mi tego nie wy-wyjaśnił.
— Zauważyłam — wymruczała. — Problemy z mamą, co?
Miodowa Łapa zmarszczył brwi.
— Z ojcem — zawołał Mietek.
— Nie podsłuchuj — skarciła go Kura Samograjka. — Z ojcem. Nie dziwię się. Dobrego ojca ze świecą szukać. Twój ojciec jest dobry? Głupie pytanie. Gdyby był, nie znalazłbyś się na Bergamutach.
— J-jest dobry — zaprotestował nieco pewniejszym głosem Akolita. — T-tylko mnie nie... nie ro-rozumie.
— Powiedzmy. Lubisz go?
— No… lubię.
— Kochasz, co?
Miodek czuł się jak na przesłuchaniu, które urządziła Iryska, kiedy ktoś ukradł tojad od karła.
— K-kocham.
Krztyna wahania w głosie. Kura westchnęła przeciągle.
— Trzeci dzieciak tego dnia — zwróciła się bardziej do ogółu niż do niego. — Tamci byli nieprzekonujący. Bierz to jajko, dzieciaku, i idźcie stąd w podskokach. Schowajcie je dobrze, żeby nikt nie postanowił wam go odebrać.
— No, w odbyt sobie wsadzę — wychrypiał wieloryb. — Dobra, dobra, nie patrz tak na mnie.
Kura powstała i zeszła z podwyższenia, żeby wręczyć słoniowi złote jajo. Miodek patrzył na nie z szeroko rozchylonymi oczami. Nigdy nie widział niczego tak jasnego.
— Zasalutujcie. Jebać Łódź.
— Jebać Łódź — odpowiedzieli wszyscy jak jeden brat, tym samym zapewniając sobie pozwolenie na oddalenie się z łupem.
Dwadzieścia minut później stawili się u kota w butach. Jego siedziba była znacznie mniejsza, mieszcząc się w pojedynczym, obładowanym najróżniejszymi skarbami pomieszczeniu bez wentylacji i z jednym oknem zastawionym pozamykanymi szczelnie skrzynkami. Sam Kot siedział wyciągnięty przy biurku, przeglądając pogniecione dokumenty. Na widok wieloryba, słonia i psa wyszczerzył się szeroko, jednym gestem polecając im zamknięcie drzwi. Nie zamierzał podnosić się z fotela — odłożył tylko plik kartek i wyprężył się, jeżąc sierść.
— Widzę jajo, czuję odór zwycięstwa. Włodzimierz — kiwnął łbem w stronę wieloryba — i Mariusz. — Skinął słoniowi. Obaj odwzajemnili gest. — Ty znowu nazywasz się… — zerknął na papiery — … Miodek. To jest, Miodowa Łapa, ale nie lubię waszego systemu i wolę używać twojego pierwszego imienia. Miodek. — Rozchylił ramiona. — Jestem Janek, czasem Jan, nigdy Jasiek, kolekcjonuję szpargały i jestem do twoich usług nie dłużej niż przez trzy pytania, potem robimy fikołka i biegniesz na trening do… kto tam cię szkoli… Słonecznego Pyska. Mamy umowę? — Uniósł zachęcająco brwi.
Miodowa Łapa obawiał się, że nia miał innego wyjścia.
— Mamy — odparł.
— Słucham więc, co chciałbyś wiedzieć? Może coś o sobie? O Klematisowym Korzeniu?
— Wy-wyspy Bergamuty — zaczął — Czym one są? Kto na nich żyje? Jak…
— Uspokój się, szatanie, zmarnujesz wszystkie trzy pytania! Czym są wyspy Bergamuta? Interesujące, z reguły pytają o rodziców. Wracając, wyspy Bergamuta są snem. Iluzją. Wiesz, czym jest iluzja? Właśnie. To trochę żłobek dla zagubionych, którzy potrzebują wskazówki, jak poradzić sobie z rodzicami, bo, powiem ci, młody, rodzice to ciężka sprawa. Kura mogła o tym wspominać, sama jest sierotą. Wyspy Bergamuta to bezpieczna przestrzeń dla każdego, kto boryka się z… ująłbym to tak, że niepewnością. Jesteśmy jak poradnia psychologiczna. Przytulimy, poklepiemy po głowie, Włodzimierz cię rozśmieszy, Mariusz przytuli, Kura jest jak matka, a ja… ja jestem od brudnej roboty. Ja przywrócę cię na tamten świat i poczekam na kolejną dostawę. Interesująca praca, nie powiem. Każdy z was jest inny. Twój ojciec jest na Ziemi, grzeje tyłek gdzieś, jak dobrze widzę, na wzgórzu i odpoczywa po tym, jak potrząsnął las, żeby cię znaleźć, ponieważ, jak pewnie zauważyłeś, tutaj czas płynie inaczej. Ojciec twojego poprzednika, którego pożegnaliśmy przed momentem, nie miał tak łatwo, ponieważ tonął gdzieś na Oceanie Chmielowym, na północny zachód stąd, ale nie radziłbym się zapuszczać. Mamy tu parę innych atrakcji, jest Biały Ląd, Zadymiona Ziemia i parę innych problemów, które nękają ludzi. Ludzi? Dla ciebie to pewnie Dwunożni, mówiłem już, że dziwny macie ten slang. W każdym razie — odchrząknął — wyspy Bergamuta są dla dzieci.
Ocean Chmielowy, Biały Ląd, Zadymiona Ziemia. A pośród tego wszystkiego beztroskie wyspy Bergamuta.
— Dwunożni też tu są? Rozmawiają z wami i widzą was… jak ja?
— Cóż, tutaj sprawa się nieco komplikuje, ale w dużym skrócie, tak. Sęk w tym, że każdy szczeniak Dwunożnych ma swoje własne wyspy Bergamuta, które odwiedza we śnie. Czasami nie jestem kotem, tylko facetem w białym kitlu, czasami nieznajomym, czasem przedszkolanką albo przyjacielem, jednak zawsze stoję na pomoście, kiedy wsiadają w statki i odpływają do swoich rodziców. Współczuję im, bo Ocean Chmielowy bywa przerażający, ale wiem, że zaraz tu wrócą. Dla mnie to mrugnięcie okiem, dla nich nieco dłużej. Tutaj mamy nad wami przewagę.
Miodowa Łapa pokiwał łbem ze zrozumieniem.
— Janku, czy… — Popatrzył na niego zasmuconym spojrzeniem. — Czy ja jeszcze tu wrócę?
Poczuł na sobie wzrok Włodzimierza i Mietka.
— A chciałbyś tu wrócić? — Kot wziął głęboki oddech i ruszył się ze swojego miejsca, żeby okrążyć biurko i usiąść na jego blacie. — Nie wolisz uświadczać wysp Bergamuta w swojej rzeczywistości? Tutaj — wskazał na otoczenie — wszystko istnieje po to, aby tymczasowo ukoić twój ból. Znika wraz z chwilą, gdy otwierasz oczy. Chcesz tego, Miodku?
No właśnie, Miodku.
Czy to nie pora na opuszczenie wysp Bergamuta?
Jest dwudziesta.
Promienie zachodzącego słońca oświetlają dwa rude pyski — właściciel jednego z nich zastygł w bezruchu, wpatrzony w bezkres horyzontu, drugi zaś zbliża się niby bezszelestnie, łamiąc po drodze każdą napotkaną gałązkę. Miodowa Łapa, niewiele niższy od swojego ojca, zajmuje miejsce po jego lewej stronie, Klemtis obrzuca go wpierw zdezorientowanym, później zaskoczonym spojrzeniem. Miodek uśmiecha się, podsuwając pod ojcowskie łapy bułkę z parówką wsuniętą między dwie jej połówki.
— Ładna dziś pogoda, co? — Uśmiecha się do niego. — Nie gorsza od tej na wyspach.
tymczasowe zawieszenie wątku do czasu, kiedy ruszy akcja z Rybim Potopem
[4009 słów: Miodowa Łapa otrzymuje 40 Punktów Doświadczenia i 6 Punktów Treningu]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz