Mało kto jest takim masochistą, żeby poprawiać kinetykę z rozszerzonej chemii, ale okej, wyobraźmy to sobie: poniedziałek, czy tam wtorek, nie wiem, moje życie po zdalnym załamało już równowagę czterystu wymiarów, wracacie ze szkoły, w ręku dzierżycie energola z Tesco za dwa złote, dupa poci ci się jak honor Konfederaty na widok homokomando i nagle przychodzi wam powiadomienie z Discorda na kanale #klematisowy-korzeń: dostałeś odpis. Po cholernych trzech miesiącach, podczas których Klematisowy Korzeń zdążył przeżyć trzydzieści załamań nad swoimi sposobami wychowawczymi, Krzaczasta Łapa uknuł plan na zniszczenie Industrii, a Miodowa Łapa prawdopodobnie wypowiedział więcej modlitw, niż na serwerze Pod Obcym Niebem jest wiadomości ze słowem „kurwa” (4895 wyników, sprawdzałem).
Beztrosko myślicie: „Jezu, nareszcie”. W końcu będziecie mieli na co odpisywać, bo jesteś jedynymi osobnikami na blogu, którzy przekładają furry blog ponad oceny końcoworoczne, więc kiedy inni posyłają maślane oczka katechetce, żeby wystawiła im 6 na koniec, wy piszecie opowiadania o tym, jak to Krzaczasta Łapa nie zabił coś niematerialnego.
Wyciągacie telefon, modlicie się, żeby psy (nie, tym razem nie te furry) nie przejeżdżały gdzieś obok, kiedy włączacie Discorda przechodząc przez pasy. Potwierdzacie przeniesienie do klikniętego linku, bowiem wasz telefon nie może być już bardziej zawirusowany, niż wasze trzy szare komórki wykończone pisaniem opowiadań z punktu widzenia piesków.
Dostrzegacie blisko trzy tysiące słów miodkowego wysrywu, ale myślicie, że wcale nie może być tak źle. To tylko Lou. Powinniście się cieszyć, że nie napisała wam odpisu na dziesięć tysięcy słów o tym, jak Rybi Potop wali wiadro ze Snoop Doggiem. Problem w tym, że walenie wiadra jest przynajmniej całkiem przyjemne w stosunku do opisu Bitwy o Gniazdko. W końcu kto normalny — powtarzam, normalny — opisuje tysiąc słów swojej adoracji pączków hiszpańskich, czy jak to tam Google nazwało gniazdka? Nawet wasza dziewczyna, rozszerzająca pieprzoną geografię, nie jest masochistką w takim stopniu, żeby jeść pączka niewyglądającego jak pączek i nieposiadającego nawet dżemu. (Właśnie do niej napisaliście. Jeśli do końca opowiadania z nią zerwiecie, to już wiecie dlaczego).
Wasza INTJ, spocona dupa nie pozwala wam odpuścić. Bierze was obrzydzenie na myśl o tym potwornym pączku-nie-pączku-hiszpańskim, musicie zrobić trzy przerwy od czytania po drodze, zacmokać do kotka na ulicy, uśmiechnąć się do szczekającego yorka, wrócić do domu, wydrzeć się: „kurwa, mam dość” na całe mieszkanie i zwieńczyć to buziakiem w czółko dla swojego pieska.
W końcu, po kilku godzinach nieprzerwanej gehenny myślenia o Miodowej Łapie i dziwnych pączkach, wpadacie na genialny pomysł, niekwestionujący już waszych wszystkich wyborów, które doprowadziły was do tego momentu, że piszecie opowiadania furasami. Wystarczy w końcu nie czytać pierwszego akapitu, prawda? Nie, wszystkich kilku pierwszych akapitów. Tych wklejonych do licznika, które mają blisko tysiąc słów i uosabiają całą osobowość najbardziej stereotypowego ENTP w kilkudziesięciu? —set? zdaniach, ale nikogo nie obchodzi pieprzenie o MBTI, równie bardzo jak was nie obchodzi ciągnące się w nieskończoność pierdolenie o pączkach.
No dobra, trochę was obchodzi. Obchodzi was to, że są ludzie, którzy faktycznie lubią te gniazdka.
Chwilę temu odpisała wam dziewczyna, ale brzmi, jakby zaraz miała odmówić sześćdziesiąt dziewięć modlitw razem z Miodową Łapą pod presją, więc zostawmy ją w spokoju do końca tego opowiadania, uznając, że „to zależy” jest jednoznaczną odpowiedzią do „nie, kurwa, kto normalny lubi pączki-nie-pączki?”).
(Update z minuty później, cytując: „przecież to są jedyne znośne pączki, bo nie smakują jak pączki…”, dajecie jej więc soczystego blocka).
Co prawda ludzie obżerający się pączkami wiedeńskimi, hiszpańskimi, gniazdkami, Boże, jak zwał, tak zwał, nie są symulacją, ale pieskowe opowiadania mało odzwierciedlają rzeczywistość; podobnie jak z realami mija się fakt, że wbiega na ciebie twój rudy, kudłaty syn, który wieje przed owadem.
Gdyby cała ich ruda rodzina była ludźmi, to Krzaczasta Łapa jako starszy brat Miodka, z całą pewnością zamknąłby go w śpiworze w środku lasu, nie pozostawiając nawet sprayu na odstraszanie owadów.
— Robak? — jęknął Klematisowy Korzeń, próbując przetoczyć się z pleców na bok, ale Miodowa Łapa staranował go po raz drugi po drodze, szamocząc się między łapami, ogonem i depcząc po pysku ojca, a wszystko to w teorii po to, żeby uciec przed owadem, ale Klematis pomyślał, że w praktyce to on dla Miodka jest tym robakiem. — Gwiezdni, robak!
Natychmiast stanął na równe łapy, rozglądając się w panice.
Całe życie przygotowywał się do tego momentu. Pieprzone sto pięć księżyców, co z tego, że Miodowa Łapa ma jakieś dziewiętnaście, a wszystko to po to, żeby wreszcie udowodnić własnemu synowi, że wcale nie jest bezużyteczny.
— Nie martw się, Miodowa Łapo! — wydarł się bohatersko. — Ja cię obronię przed tym okropnym robakiem!
Impulsywnym ruchem chwycił w zęby pierwszą lepszą gałązkę, niby to miecz, wymachując nią w powietrzu. Rzucił się naprzód, żeby dopaść przynajmniej jedno ze skrzydełek, a żeby doprowadzić do katastrofy lotniczej, ale spudłował, wbijając patyk zdecydowanie nie tam, gdzie powinien.
— Trafiłem skurwysyna!
— Ała, kurwa, nie w szczepionkę!
No dobra, skurwysyna faktycznie trafił — Miodową Łapę — ale najwyraźniej nie tego, którego powinien.
Do jego rudawego, nieco ułomnego móżdżku, którego szare komórki wysilają się na tyle, żeby pomylić stokrotki z rumiankiem (nie Rumiankiem przez duże R oczywiście) wpadł kolejny, z perspektywy czasu jeszcze głupszy, niż powiedzenie, że Rowling nie jest transfobką, pomysł, ale chęć poczucia się jak bohater Naruto spowodowała, że Korzeń nie za bardzo myślał o konsekwencjach.
Zaciskając kły mocniej na patyku, podbiegł do Dwunożnych, którzy zapiszczeli ze strachu na widok zapchlonego, brudnego psa z szałem w oczach, odsłaniając oczom Klematisa żarzące się ognisko, nad którym wisiało parę słodkich pianek.
Jakaś pani rąbnęła go torebką w zad, ale szczerze mówiąc, nawet to bolało mniej od tego, jak Korzeń czuł się na widok ognia. Ale jakim byłby ojcem, jeśli nie potrafiłby przezwyciężyć własnego strachu nad życie- dobra, nie przesadzajmy, zdrowie psychiczn- dobra, tego Miodek też nie ma, ale Klematis uważał swoje bombelki za idealne.
Żar bijący od ogniska omiótł jego pysk, kiedy wsadził pomiędzy popiół gałązkę. Ta zapłonęła, a smród spalenizny uświadomił Korzeniowi, że do ognia zbliżył się za bardzo. Chwyciwszy patyczek — jak na złość — jeszcze mocniej, odwrócił się od panikujących Dwunogów i zaszarżował na Miodową Łapę i Rybi Potop, żeby usmażyć na grillu parę chitynowych pancerzyków.
Ktoś podłożył mu coś pod nogi. Kamień, Miodowa Łapa, Rybi Potop — Korzeń był zbyt spanikowany, żeby wydedukować, że od najbliższych kamieni dzieliło ich parę lisich susów, a Miodek był obecnie, cóż, niedostępny, nie posądził więc nikogo z żadnej trójki o zwykłą złośliwość. Upadł, a patyczek złamał się w pół, opadając na żwirową ścieżkę i migocząc pomarańczowym światłem tuż przed nosem Klematisa.
Zawył, próbując odepchnąć od siebie gałązkę, ale tylko sparzył się w łapę, niezdarnie potykając na rudych nogach.
Utkwił wzrok w zaczerwienionych poduszkach łap. Znowu był tym samym uczniakiem z wypaloną sierścią na boku, licznymi bliznami i zapachem medycznych okładów, który przylgnął do niego już do końca życia. Rybi Potop był tylko jednym z tych prychających pysków, które mówiły, że śmierć Zroszonej Stopy to tylko znak od Coelum; a on był nieudanym wynikiem ich zemsty.
Oprzytomniał dopiero kiedy coś chrzęstnęło dwa razy i z całą pewnością ten dźwięk nie wyszedł spod jego łap. Kiedy otworzył oczy, Rybi Potop zgniatał w pazurach żółtego owada, wrzucając go w spopielony stosik patyka, który zdążył wygasnąć.
— Klematisie, mówiłem — wycedził — że Gwiezdni patrzą na ciebie i każde twoje poczynanie obserwują.
Wypowiedział to z taką irytacją, że Korzeń mógł tylko odwrócić głowę od gardzącego spojrzenia Rybiego Potopu i Miodowej Łapy.
— Czy to konieczne?
Nawet mlaskanie Podgrzybkowej Sierści przypominało mu strzelanie tamtejszego ogniska.
— Oj, panie marudo — westchnął medyk pomiędzy mlaskaniem papki z żywokostu — niszczycielu dobrej zabawy, pogromco uśmiechów dzieci…
Pociągnął obolałym od oparzenia nosem, jakby zaraz miał się rozpłakać.
— Podgrzybku, jedynym pogromcą uśmiechów jesteś teraz ty.
Wypluł zawartość własnego pyska na kawałek mchu, uśmiechając się z dumą i oblizując mordkę, jakby piekący w oczy zapach żywokostu był dla niego najsmaczniejszą przyprawą.
— No, już nie jesteś dzieckiem — parsknął. — Część nałożę ci na oparzenia, a resztę zabierzesz i wyłożysz w swoim legowisku, dobrze?
— Wywalę go z łóżka.
Oboje odwrócili się w stronę kuśtykającej pomiędzy pudełkami Rysy.
— Irysko! — żachnął się Klematis, posyłając jej niewinnie spojrzenie.
— Słyszałam o tym, co się stało i…
— Przepraszam.
— Co?
Zaśmiał się sucho, nerwowo zerkając w stronę Podgrzybkowej Sierści.
— Chciałem, żeby uznał mnie za swojego tatę — powiedział. — Nie ojca. Tatę.
Wbił wzrok w swoje łapy, dopóki Irysowe Serce nie usiadła obok niego i nie przytuliła się do jego rudej, kudłatej sierści, uważając, żeby nie dotknąć żadnej z jego blizn.
Żadne nie musiało nic mówić. Oboje czuli, że zawiedli; a przecież nic nie zrobili.
Nie zrobili, prawda?
<bylem soczyscie zdesperowany piszac poczatek ale potem mi sie odechcialo>
[1381 słów: Klematisowy Korzeń otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz