14 czerwca 2021

Od Miodowej Łapy CD Klematisa


Prawdopodobnie znacie to uczucie, kiedy rankiem, w drodze do pracy, szkoły, czy do innego obozu wyciskania z ludzi wszelkich chęci do życia, przez okraszoną typowo francuską, paskowaną markizą witrynę dostrzegacie ustawione w najidealniejszą w całym świecie kupkę pączków z dziurką, powszechnie znanych jako gniazdka albo pączki wiedeńskie — z lukrem, idealnie twardym pancerzem, jakby były tymi skurwysyńskimi żukami z chitynowym kubraczkiem, i promieniem słońca, który zgrabnie zasłania cenę takiej wygody, znacznie przekraczającą koszt zwyczajnego pączka bez żadnych fajerwerków ani upiększeń, jakimi poszczycić się mogą te osobniki. Patera ugina się pod ich ciężarem — wypieczone, w środku perfekcyjnie miękkie, jakby wykonane z górnolotnych materiałów, satyny i jedwabiu dostarczonych przez chińskich kupców bosymi stopami przemierzających Jedwabny Szlak (tę wykurwiście długą ścieżkę z Europy do Azji, mogliście uważać na historii, zamiast rozważać czterysta dwadzieścia sposobów na popełnienie zjawiskowego samobójstwa). Pączki takie jak większość nauczycielek angielskiego — perfekcyjne w swojej istocie. Myślami wracacie do obowiązków, pieprzycie się z tymi kretynami następne osiem godzin i, świeżo po wyjściu z namiotu cyrkowego potocznie nazywanego instytucją edukacji, emanując boskością i zakrawającą o narcyzm pewnością siebie, kierujecie się ku miejscu, które na stałe osiadło w czeluści waszego umysłu — do cukierni, którą dane wam było minąć, kiedy, w nastroju równie beznadziejnym, co polityka polskiego rządu i klejącymi się powiekami, gnaliście na łeb na szyję, poganiani widmem kolejnego nieintencjonalnego spóźnienie. W drodze zaczepia was bezdomny, a wy zbywacie go chłodnym, a jednocześnie pełnym ekscytacji „nie mogę, spieszę się”, nie zatrzymujecie się, żeby pogłaskać tego sympatycznego pieska, dla którego stanowicie jedyny interesujący punkt dnia, ponieważ właściciel wcale się nim nie zajmuje i nierzadko trzyma na uwięzi, na widok znajomej twarzy — ciotki, dziadka czy przyjaciela — czmychacie w pierwszą alejkę, byle dotrzeć na czas, zdążyć przed zamknięciem i uświadczyć tego, co ludzie zwykli nazywać efektem Makłowicza — eksplozją najczystszej radości, euforii, która bierze się z najprostszej dla ludzkiego organizmu czynności, przeżuwania. Dla was to jednak coś niezwykłego. Przeżyliście chemię tylko dzięki temu, iż wasze myśli zajmowała zbliżająca się niechybnie degustacja gniazdka. Raszpla o matematycznym umyśle tego jednego dnia zdawała się nieznacznie mniej uciążliwa, a irytujący dzieciak wyjątkowo rzadko przypominał nauczycielom o zapomnianej pracy domowej. Wszystko było dobrze, a zwieńczeniem tego udanego dnia miał być pączek.
Ale czar pryska, wasz trampek ląduje w krowim łajnie (skąd krowa w środku miasta?), rozplątane sznurówki barwią się na brązowo, uderzając o nogawki waszych niebieskich jeansów, a bezdomny, którego olaliście, śmieje się z was pod nosem. Dalej mam pączka, co nie? — pocieszacie się przez łzy, w przerwach między rzucaniem siarczystych przekleństw. Na kitel Dundersztyca. Mapy Google mówią, że cukiernia znajduje się za rogiem, to raptem czterysta metrów od miejsca, w którym rozpoczyna się seria niefortunnych dla waszej nadszarpniętej w każdym razie godności zdarzeń. Ledwo mijacie ławeczkę, na jakiej rozłożyła się białowłosa jak Geralt z Rivii staruszka o wzroście nieprzekraczającym metr trzydzieści pięć w szpilkach, a czujecie uderzenie, jakby w skroń, ale nieco wyżej. Z głowy zaskoczonej swoim pudłem emerytki zsuwa się siwy koczek, a kibolski jeżyk zdradza tożsamość napastnika — Tyrion Lannister XXI wieku raz jeszcze zdziela was torebką swojej siostry, a wy, oszołomieni, zaczynacie biec, choć w panice plączą wam się nogi. Otumaniony umysł normalnego człowieka zapomniałby o pączku, a zmysł przetrwania kazał uciekać tam, gdzie narodowiec nie miałby czelności wejść, do hostelu dla osób LGBT albo okręgowej siedziby Lewicy. Wy jednak uderzacie w lewo, ku cukierni, której słodki szyld uśmiecha się perliście, a od szyby odbijają się oślepiające was promienie popołudniowego, letniego słońca. Ślina niemal kapie wam na chodnik — spoglądacie w dół — i, nieoczekiwanie, jak dłudzy wykładacie się na nagrzanej kostce brukowej, padając u stóp tego nauczyciela z podstawówki, który zawsze bronił was, kiedy katechetka chciała powiesić was na krzyżu za herezyjne spieranie się z nią, dlaczego Bóg nie lubił placków z rodzynkami. Jestem tobą zawiedziony — mówi pełnym dezaprobaty głosem. Broniłem cię, a ty… Kwili jak małe dziecko, klęka na kolana i wznosi wyniosłe modlitwy do Jamesa Caviezela i tego dzieciaka, który był słoneczkiem w Teletubisiach. Przeklina waszą matkę, a jadący po jezdni autobus gwałtownie zatrzymuje się tuż przy was, kierowca wstaje, zaczyna klaskać, a geje-pasażerowie kolejno z niego wychodzą, żeby odtańczyć poloneza w samym centrum miasta. Kibic Legii Warszawy zniknął, więc przepraszacie nauczyciela, albo nie, i odchodzicie, tanecznym krokiem trafiając między sodomitów. Klaszczecie w rytm Lady Gagi i, dziękując w myśli losowi, wydostajecie się spomiędzy kręgu rozentuzjazmowanych waszym nieszczęściem mężczyzn. Żar jest nie do zniesienia, wydaje się, jakoby temperatura wzrastała do pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Szyby pękają, szkło rozbryzguje się po chodniku i napierdalasz slalom, byle nie skaleczyć swojej nieskazitelnej stópki. W każdym radio słychać: Za pięć minut nastąpi koniec świata, pożegnajcie się ze swoimi pieskami, ale to was nie zatrzymuje. Brniecie dalej, choć pot leje się z was tak, jak z Korwina, który dopiero wynurzył się z morza, żeby siać postrach wśród małych dzieci. Niczym glonojad przysysacie się do ściany, ledwo dysząc, i, wychyliwszy się zza niej, zapuszczacie żurawia, kierując wzrok ku gniazdkom. Patera stała niewzruszona, a na niej… na niej stało gniazdko. Ociekało lukrem i gdybyście tylko nie byli przegrywami, można by było porównać tę chwilę do momentu, kiedy ładna alternatywka posyła wam zachęcający uśmiech. Anon, usiądź mi na mordzie — zdaje się szeptać pączek. T-tak… już idę… — dukacie w odpowiedzi, czołgając się po szkle. Słońce staje się coraz większe, topi się wszystko, co może się stopić, a jedyna wasza miłość do pączka pozostaje stała, niesmagana żadnym powiewem ani niespokojną falą. Opuszek palca wskazującego smagacie gniazdka, wasz żołądek robi fikołka. Sięgacie ku niemu, resztki sił poświęcacie na wyciągnięcie się na tyle, żeby złapać go i mieć w garści.
Wówczas pączek znika, a jedyne, co widzicie, to rudą kitę Klematisa, który oddala się, dumnie niosąc go w pysku.
Tak poczuł Miodek, gwoli poprawności, Miodowa Łapa, kiedy za mentora przydzielono mu Słoneczny Pysk. To nie tak, że darzył ją szczególną nienawiścią — po prawdzie nie łączyły ich szczególne stosunki, stali na stopie czysto formalnej, mówiąc sobie dzień dobry wtedy, kiedy sytuacja tego od nich wymagała, toteż Miodowa Łapa nie miał czasu wyrobić sobie na jej temat konkretniejszej opinii, bardziej czy mniej przychylnej. Wtedy jednak, kiedy Klematis zburzył budowany przez ostatnie księżyce domek z kart, Miodek zapałał do niej najszczerszą niechęcią, a w rankingu top dziesięciu głupich psów przeganiał ją tylko Miodka ojciec i gej z Flumine.
Wbił pełne rozczarowania spojrzenie w Rybi Potop, który znalazł sobie miejsce gdzieś z tyłu, z dala od tłumu i zgiełku. Kiedy usiadł tam, jeszcze przed uroczystością, Miodek zastanawiał się, dlaczego się tak od wszystkich odizolował — w końcu niebawem mieli go wywołać, żeby złożył przysięgę i oficjalnie przejął opiekę nad młodym uczniakiem, z którym zdążyła połączyć go tak szczera więź. Teraz wszystko stało się jasne i Miodek nie miał żadnych wątpliwości — to nie była decyzja podjęta na poczekaniu. To tylko podsyciło gorycz.
— Powiedziałeś Na-Nakrapianej Gwieździe, żeby Rybi Potop nie zostawał moim mentorem, prawda? — wydukał ściszonym tonem.
W oczach stanęły mu łzy. Miał ochotę rzucić się na trawę i zrobić widowisko, jakiego Wodni nie mieli okazji podziwiać — powstrzymało go jednak uspokajające, ale wystarczająco jednoznacznie spojrzenie matki. Nie chciał przynieść jej wstydu, jednak jednocześnie nie zamierzał przyjąć z pokorą — w jego mniemaniu — nieobiektywnej decyzji Nakrapianej Gwiazdy. Jeśli będzie musiał, to przywdzieje płaszcz z krzyżem i ruszy naprzeciw Wielkim Seldżukom, albo Nakrapianej, albo Klematisowi, albo wszystkim razem wziętym, o ile jakkolwiek wpłynie to na drogę Miodka do celu.
— Właściwie to moje relacje z Nakrapianą Gwiazd-...
— Powiedziałeś jej! Nie ch-chciałeś, żeby Ryb-Rybi… Rybi Potop był… — jęczał, ledwo powstrzymując tłamszony gniew. — Je-... jestem pewien, że Gwie-zdni ci się od-odpłacą! Jesteś ni-e-dorajdą, ni-nie chcę ta-takiego ojca!
Oczy zgromadzonych dookoła nich skupiły się na Miodku, choć cała reszta gapiów w spokoju oglądała dalszą część mianowania. Z Miodowej Łapy wyszła jego najprawdziwsza natura drama queen, która nakazała mu tupnąć łapą i, nie bacząc na okoliczności, wyminąć rodziców tylko po to, żeby zbiec gdzieś w teren, gdzie będzie mógł w spokoju, nienawiedzany ani przez ojca, ani przez matkę, pomamrotać, powyzywać, pomodlić się i dokonać wszystkiego, co zwykł robić potajemnie, z wyjątkiem tego trzeciego, bo z reguły modlił się dosyć głośno.
W każdym razie, co by nie mówić, Miodek zniknął gdzieś między zaroślami, z zaciśniętymi oczami podążając leśną ścieżką w kierunku północy. Na tejże północy znajdowało się miejsce, które nazywał Pszczelim Gajem — tej wiosny odnalazł tam niezliczoną ilość uli pękających w szwach od pszczół sumiennie transportujących do ich wnętrz nektar, toteż zawarł z nimi coś na kształt paktu o niegryzieniu i pokojowemu spędzaniu czasu — przypominał jednak ten cały pakt o nieagresji, w którego ramy wchodziła Polska, Niemcy i ZSRR, co koncertowo spierdolił Ribbentrop i Mołotow, ale to sprawa na inne opowiadanie, o psie choćby trochę mądrzejszym od pacanowatej, zacinającej się jak stara płyta winylowa waszego nieżyjącego dziadka Miodowej Łapy.
Cały ten Pszczeli Gaj miał do siebie to, że mało kto był na tyle odważny, żeby zapuszczać się w jego głąb. Nie to, iż psy bały się pszczół albo czuły szczególny respekt na poziomie innego od tego międzygatunkowego — srające pod siebie sarno-wilki, innymi słowy, szeroko pojęte dzikie psy, miały pewną świadomość tego, że gdy tylko zostają ugryzieni przez pszczołę, jegomość umiera, pozostawiając na pastwę losu swoje żony, dzieci, najbliższą rodzinę i najprawdopodobniej zwierzaki, jakie zrobili sobie z ameb czy innych bakterii, których rozmiar odpowiada stosunkowi wielkości człowieka a czworonożnego pasożyta. Pszczeli Gaj był więc sympatyczny, dopóki Miodek był tam sam. Wydawało się, jakby pszczoły z zainteresowaniem słuchały tego, co młody desperata ma im do powiedzenia. Miodowa Łapa sądził, że momentami łączyły się z nim w modlitwie.
Miodek oparł się o pień i zdusił płacz. Królowa pszczół popatrzyła na niego swoimi pięcioma oczyma.
— Nienawidzę mojego ojca, Be-Berta — zaszlochał. — Ryb-bi Potop za-zawsze był dla mn-mnie jak ta-ta, a Klem-Klematisowy Korzeń jest de-dege-... jest here-he-herety-kiem i… zdrajcą, zdradził n-as wszystkich. Wie-m, że nie by-było mnie wt-wtedy na świecie, ale Ry-Rybi Potop mi opowiadał. Pró-próbowałem zrozumieć, a-ale on mi nie po-maga, nie potrafi być o-ojcem, a ja nie po-trafię być synem… Be-Berta… — Wziął głęboki wdech. Miodek chciałby być dorosły. — Chcia-ałbym być do-dorosły. Chcia-łbym mieć ty-tyle lat, co Ry-Rybi Potop.
Zamilkł na moment. Berta zdążyła odlecieć, zanim odrzucił łeb i wykrzyczał:
— Gwiezdni! Słyszycie, co do was mówię? — Kiedy krzyczał, nie jąkał się zanadto. — Zbawcie mnie! Przynieście mi ukojenie, Gwiezdni! — Jego bezradność mieszała się z niestłumioną do końca nadzieją, jej strzępami, które jakimś cudem zachowały się od zupełnego rozkładu. — Wi-wiem, że tam jes-jesteście. Pro-proszę, nie karajcie mojego ta-tatusia zbyt su-surowo. Ja spróbuję. Ja na-nawrócę go na do-dobrą drogę, ta-ta będzie ża-żałował, ale… proszę, ułatwcie mi to. Mam tylko sze-sześć księżyców.
Może nie chciał źle?, przeszło mu przez myśl. Chciał. Chce odsunąć mnie od Rybiego Potopu. Tata nie docenia potęgi Gwiezdnych. Może… nie, nie, nie…
— Ci, którzy nie wierzą, będą smażyć się w Infernum.
Krzaki zaszeleściły, a Miodowa Łapa podskoczył, zaskoczony nagłym odzewem ze strony przyrody. W zbliżającej się postaci nie rozpoznał ani lisa, ani wilka, ani tym bardziej żyrafy czy słonia — niewysoka samica zbliżała się do niego powoli, a swoją aparycją przypominała pokracznego niedźwiedzia, którego ktoś wyposażył w lokówkę, a nie sukę, która, jak sądził Miodek, w małym stopniu zainteresowała się powodem jego ucieczki albo, wręcz przeciwnie, po prostu usłyszała, jak wydzierał swoją tępą mordę.
— Miodowa Łapo. — Rozległo się za jego plecami. Głos nie wybrzmiewał zaskoczeniem, toteż Miodek ośmielił się postawić diagnozę, jakoby suka znalazła się w Pszczelim Gaju intencjonalnie. — Mam świadomość, że to może być dla ciebie trudne, ale, hej, łeb w górę, bo…
Akolita zmierzył ją beznamiętnym spojrzeniem. Uśmiechała się łagodnie, z jej oczu biło ciepło i zdawała się emanować najszczerszym uczuciem, jakby kochała wszystko, czego dane jej było zasmakować, powąchać, usłyszeć, zobaczyć czy dotknąć. Jeśli Miodek się nie mylił, miał podstawę do polubienia jej — wyglądała tak, jak gdyby znała cenę życia i potrafiła okazywać wdzięczność za to, za co, według wyznawanych przez niego wartości, powinna.
— Sło-Słoneczny Pysku. — Mimo ociężałej głowy pofatygował się na tyle, żeby wstać i skinąć nią z szacunkiem. Starsza od niego samica patrzyła na niego spojrzeniem swoich ciemnobrązowych oczu. — Po-poszedłem, bo… nie chciałem narobić ci wsty-wstydu przed Na-Nakrapianą Gwiazdą. Nie, nie, tak na-prawdę zdenerwowałem się na ta-tatę i nie mo-mogłem tam być. Prze-praszam
Miodek miał w sobie krztę honoru.
Miał, prawda?
Na tym etapie swojego niedługiego życia Miodek sam nie wiedział, czego tak naprawdę się boi.
Klematisa, Gwiezdnych, Rybiego Potopu, czy tego, że zawodzi — jako syn, wierny i nieprzepisowy uczeń. Miodowa Łapa nie chciał zawodzić. Chciał, żeby wszyscy trzej byli z niego dumni.
Słoneczny Pysk wcale nie patrzyła na niego krytycznie, a mimo to odnosił wrażenie, jakby robił z siebie błazna.
— Berta, nie przeszkadzaj. — Słoneczny Pysk odgoniła królową.
Miodek, słysząc nadane przez niego imię, odwrócił się gwałtownie.
— Po-powiedziała ci, jak m-ma na imię? — zapytał z nieukrywanym zdziwieniem.
Pokiwała łbem.
— Berta, no nie? — Słoneczko podeszła bliżej i usiadła tuż obok Miodowej Łapy. — Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyś wyrósł na najlepszego wojownika. Albo przynajmniej przyzwoitego. Spodziewałeś się czegoś innego, ja wiem, mam tego świadomość. — Miodek niespecjalnie się z tym krył. — Ale pozwól mi spróbować.
Miodowa Łapa nie chciał dawać jej szansy. Miodowa Łapa nie chciał jej lubić, nie chciał zmieniać mentora, nie chciał, żeby cokolwiek ulegało jakimkolwiek deformacjom. Rybi Potop wybrzmiewał w jego głowie — jego nauki, mądrości, dewizy i cała wiedza, którą starał się wpoić do kształtującego się umysłu. Słoneczny Pysk nie zna Gwiezdnych tak dobrze, jak ja — powiedziałby, potępił Nakrapianą Gwiazdę. Miodek wiedział, że Rybi Potop aspirował na jego mentora. Chciał zostać jego nauczycielem i dojrzewał w takim przeświadczeniu — ciężko jednoznacznie określić, jak dalece było ono złudne, a jak — istotnie — zgodne z rzeczywistością. Podświadomość Miodka i jego racjonalność zgadzała się w jednym: nie mógł zrobić nic więcej.
Uśmiechnął się bezsilnie, sztucznie.
— Dz-dziękuję, Słoneczny Py-Pysku.
— Potraktuj to jako pierwszą lekcję.

Miodek nie lubił ani kaczek, ani Klematisa. Kaczki miały długie dzioby, były dziwacznie gładkie, opływowe i powabne, czego w żadnym razie nie można było powiedzieć o Klematisie — oba te gatunki łączyła skłonność do gadania, a Miodowej Łapie znacznie przyjemniej słuchało się ptasiego skrzeczenia niżeli tego ojcowskiego. Irysowe Serce, z robotą po kokardki, zostawiła dzieci z pożalcie się Gwiezdni ojcem-niańką, który, skończywszy z Konwalijką, czy jakkolwiek ten hot-dogowy dzieciak miał na imię, cierpiał na nadmiar czasu przynajmniej do momentu, w jakim Flumine wzbogaci się o pięć kolejnych worków skóry, kości i narządów, które skupią na sobie uwagę całego obozu. Nie to, że Miodek szczególnie narzekał. Lubił dzieci i cieszył się, że Wodni rosną w potęgę, tworząc armię rudych skurwysynów.
— No, kaczki mają skrzydła — rzucił w pewnym momencie Klematis, jakby w eter, bo żadne z jego szczeniąt niewiele robiło sobie z ojcowskich pogadanek. Dzieciaki były w odpowiednim wieku, żeby poruszać się samodzielnie, niemniej jednak ich ojciec, w akcie najpewniej desperacji, chcąc ratować pozrywane na tak wczesnym etapie więzy rodzinny, zdecydował, że tego konkretnie popołudnia wybiorą się gdzieś, gdzie koty szczekają dupami, a Karo nie jest zajebista z każdego przedmiotu, który istnieje w polskim systemie szkolnictwa. — Kaczki.
— Kaczki — powtórzyło któreś z nich. — Idziemy dalej?
— Zaczekajcie.
Klematis nasłuchiwał, żeby chwilę później zerwać się z miejsca, wytężywszy swój starczy wzrok. Miodek śledził go spojrzeniem aż do momentu, w którym zniknął między krzewami. Stali więc przez następne dziesięć uderzeń serca — zbyt długo dla szczeniąt — aż jedno z rodzeństwa, Miodek nie zdążył spostrzec, które, bo rozeszli się na tyle, żeby znaleźć się od siebie w dosyć dużych odległościach, odeszło, a za nim następne, znudzone kretyńskim spacerem. Miodowa Łapa ani o tym myślał, wzrokiem wodząc po miejscu, w którym zniknął Klematis. Wodzony naturalną dla niego ciekawością powłóczył się w tamtym kierunku.
Niezidentyfikowane szmery rozbrzmiały w jego uszach, więc nastroszył się, pochylił i wstrzymał oddech.
— Klematisie, głęboki oddech weź i nie denerwuj się niepotrzebnie, bowiem Gwiezdni patrzą na ciebie i każde twoje poczynanie obserwują. Jesteś niemiły dla bliźniego.
Rybi Potop — miał ochotę wykrzyczeć Miodek. Skurczył się jeszcze bardziej, nie chcąc przypadkiem wywołać szelestu, który nie tyle, ile zdradziłby jego pozycję, a zagłuszył którąkolwiek z kwestii rozmawiających ze sobą psów.
Nieoczekiwanie obraz przysłoniły mu żółtawe skrzydełka, a z Miodkowego gardła wydostał się przeciągły okrzyk.
— Ratunku! Robak! — Wbiegł prosto w Klematisa, przewracając go na plecy.

<klematomiodku?>

[2677 słów: Miodowa Łapa otrzymuje 26 Punktów Doświadczenia i 5 Punktów Treningu]

1 komentarz: