22 lipca 2021

Od Drzazgi CD Jazgotu

Jazgot nie należał do najwyższych psów, lecz gdy siedziała na jego grzbiecie, Drzazga czuła się tak, jakby znajdowała się na samym najwyższym szczycie świata. Nie była pewna, czy był to efekt jedynie faktu, że rzeczywiście jeszcze nigdy w swoim życiu nie znajdowała się tak wysoko (nigdy nie lubiła się wspinać, wolała trzymać się ziemi), czy może uwagi, jaką poświęcał jej ten nietypowy „środek transportu”.
W duchu wyśmiewała własny strach, jaki czuła, gdy po raz pierwszy stanęła oko w oko ze swoim nowym mentorem. „No i widzisz, głupia? Było się czego bać?”, powtarzała co jakiś czas w przestrzeni własnych myśli, coraz bardziej się rozluźniając. Mało brakowało, a, wsłuchana w jego wypowiedzi i odpowiadająca na to jedynie pojedynczymi słowami, zasnęłaby, wtulona w sierść Jazgotu, gdyby nie fakt, że ten nagle zatrzymał się i mową swego ciała dał jej znak, że nietypowa przejażdżka dobiegła końca.
— To teraz musisz mi powiedzieć coś o sobie — zakomunikował nagle, całkowicie zbijając ją z tropu.
— Ja... o sobie? — powtórzyła, upewniając się, czy aby słuch jej nie mylił.
— No tak. Jeśli mamy być zgranym duetem uczennicy i mentora, musimy się lepiej znać.
— Och — wyszeptała, gorączkowo przetrzepując własny umysł w poszukiwaniu jakichkolwiek informacji o sobie, które nadawałyby się do opowiedzenia starszemu od niej psu. Zdała sobie nagle sprawę z tego, że wszyscy, z którymi się do tej pory zadawała, jej mama i rodzeństwo, ciotka Ikra i jej synowie, już ją w jakimś stopniu znali i mieli już zapewne wyrobione własne zdanie na jej temat, zupełnie niezależne od niej samej. Dopiero teraz miała szanse wpłynąć na czyjś odbiór jej osoby, a tym kimś okazał się być właśnie jej mentor. — W porządku. — Odchrząknęła i spróbowała się choć trochę wyprostować. — Mam trójkę rodzeństwa, siostrę Szyszkę i braci Chabra i Cienia. Z nami w żłobku byli jeszcze synowie cioci Ikry, Dmuchawiec, Chwast i Bóbr. To dość dużo szczeniąt, więc czasami wolałam sama posiedzieć w jakimś kącie i pobawić się piórkiem czy innym kamieniem. Bardzo lubię obserwować inne psy, zwierzęta czy po prostu drzewa. Jeszcze nigdy nie widziałam Dwunoga z bliska, ale bardzo chciałabym to zrobić.
— Dwunoga? — zdziwił się Jazgot. — No cóż, może kiedyś uda nam się do jakiegoś podejść, ale pamiętaj, że trzeba przy nich bardzo uważać.
— Dobrze — uśmiechała się delikatnie i powoli pokiwała głową. Oczywiście, że, w razie ewentualnego spotkania z Dwunożnymi, zamierzała uważać. Nie mogła przecież zawieść Jazgotu! — No to teraz chyba twoja kolej — zauważyła, poszerzając swój uśmiech. 
Nie dane jej było jednak usłyszeć autoprezentacji młodego wojownika, ponieważ zaledwie chwilę później od strony granicy, przy której się znajdowali, słyszeć się dało jakieś dziwne krzyki.
— Chodź, Drzazgo, wrócimy do naszego obozu. Nie będziemy się pakować w kłopoty pierwszego dnia twojego treningu — zakomenderował Jazgot i znowu uniósł ją na swój grzbiet.
Tym razem nie było jej tu tak wygodnie jak wcześniej. W całym swoim ciele czuła jakieś dziwne napięcie. Po raz pierwszy w życiu słyszała takie wrzaski, pełne strachu i bólu, i sama nie wiedziała, co to tak właściwie mogło oznaczać.
Zastanawiała się również, czy słowa Jazgotu oznaczały, że gdy będzie już starsza i bardziej doświadczona, będą mogli pakować się razem w kłopoty.
 
Treningi teoretyczne nie były tak złe, jak mogłoby się na początku wydawać. Poruszając się po terenach własnego klanu i tych neutralnych, dostępnych dla każdego psa, bez względu na to, gdzie znajdował się jego obóz (i czasem naginając te zasady, nie znajdując lepszego przejścia), podchodzili do granic pozostałych klanów. Tam zawsze poświęcali trochę czasu na to, by Drzazga mogła zaznajomić się z zapachem członków danej grupy. Wodni w swoim zapachu mieli coś przywodzącego na myśl morze i ryby, Wietrzni siano i owoce z sadu, Ogniści kartonowe pudełka i dym z rozpalanych przez Dwunożnych ognisk, a Ciemni kurz pokrywający stare meble w ruinach — a przynajmniej tak twierdził Jazgot, ponieważ Drzazga nie widziała żadnych z tych miejsc i rzeczy, od których podobno pochodziły te wonie.
Jej łapa najpierw goiła się, a potem wracała do dawnej sprawności. Czas ten, którego nie potrafiła tak właściwie określić, zajęta pouczającymi wycieczkami z jej nowym mentorem, mimo wszystko dłużył jej się niemiłosiernie. Oprócz przekazywania jej informacji na temat innych klanów, Jazgot uczył ją też o kodeksie, teorii polowań i walki, lecz nie było to w stanie zastąpić prawdziwych przeżyć, jakie na pewno musiały towarzyszyć każdemu, kto sam polował czy walczył. 
Dlatego też, gdy tylko Leonis stwierdził, że jej łapa jest już w pełni sprawna i może ona uczestniczyć w najprawdziwszych treningach, a nie ich dostosowanych do panujących do tej pory warunków odpowiedników, była zapewne najszczęśliwszą uczennicą na świecie. Biegnąc na spotkanie ze swoim mentorem, tworzyła już w głowie swoją radosną wypowiedź, w której zakomunikować mu chciała, że teraz nareszcie mogli przystąpić do treningów praktycznych.
Gwiezdni mieli jednak dla niej inne plany na ten dzień.
— Drzazgo! — usłyszała za sobą wołanie matki. W jej głosie słyszała coś na tyle niepokojącego, że zatrzymała się natychmiastowo, prawie ryjąc łapami ziemię, i równie szybko odwróciła się, by na nią spojrzeć.
— Co się stało, mamo? — spytała niepewnym głosem, uważnie przyglądając się swojej rodzicielce, tak, jakby chciała  w mowie jej ciała wyczytać odpowiedź na swoje pytanie.
— Szyszka... — wydusiła z siebie jedynie suka i, wyraźnie walcząc ze szlochem, nie była w stanie mówić dalej.
Zamarła. Jej siostry już od kilku dni nikt nie widział, a kolejne patrole, które jej szukały, do obozu powracały z niczym. Aż do tej pory.
— Co z nią? Co się stało z Szyszką? — naciskała, nie panując już nad swoim głosem i prawie krzycząc. Bała się usłyszeć najgorsze, lecz jednocześnie, jeśli miała być szczera, dokładnie tego się spodziewała.
— Nie żyje. Przykro mi, Drzazgo. Wyrazy współczucia, Szałwio — odpowiedział za nią Jazgot, który nagle, tak, jakby wyrósł z ziemi, pojawił się obok nich.
Nie myśląc długo (a nawet wcale), młoda suczka jednym krokiem zbliżyła się do swojego mentora, wtulając się w jego sierść, w cieple jego ciała szukając jakiegoś ukojenia i tak właściwie nie wiedząc, czy je znalazła. Sama nie była pewna, co tak właściwie czuła, mając świadomość, że Szyszka stała się nicością. Być może czułaby więcej, gdyby wierzyła w tych całych Gwiezdnych i teraz wmawiała sobie, że jej siostra była teraz jedną z nich? 
— Odpuścimy sobie dzisiaj trening, dobrze? Właściwie to możemy nawet poczekać do następnego kilka dni, żebyś mogła...
— Nie. Nie chcę tego odkładać. Wybierzemy się jutro na trening? Proszę... — wyszeptała z pyskiem wciąż zatopionym w jego sierści.
— Dobrze — odpowiedział z westchnieniem i zamilkł, prawdopodobnie jedynie czekając na moment, w którym jego uczennica gotowa będzie się od niego odsunąć i udać do swojego legowiska.
Tuż obok niej zawsze leżała Szyszka — tak było i wcześniej, w żłobku, i teraz, w legowisku uczniów. W ciągu ostatnich kilku nocy pusta przestrzeń u jej boku wytrącała ją z równowagi. Teraz jednak, gdy uświadomiła sobie, że już nigdy nie zaśnie u boku swojej siostry, ukłuło ją to prosto w serce. 
Szyszka nie żyła, a do Drzazgi chyba dopiero zaczynało to docierać.
 
— Jak umarła Szyszka? — zapytała, zanim zdołała ugryźć się w język.
Siedzieli w cieniu jednego z wielu stojących na terenach zajmowanych przez Bezgwiezdnych wielkich budynków zwanych blokami. Oddech uczennicy nie zdążył się jeszcze uregulować po pierwszych próbach wykorzystaniu w praktyce tego, co przez ostatnie tygodnie próbował włożyć jej do głowy jej mentor. Ataki i uniki okazały się zaś być o wiele trudniejsze niż teoria, którą udało jej się do tej pory już przynajmniej w większości opanować. 
W pierwszej chwili myślała, że Jazgot uda, że nie słyszał jej pytania, a potem, że szybko ją zbędzie. Najwyraźniej jednak po prostu go nie doceniała, ponieważ on postanowił wziąć na siebie wyjaśnienie młodej suczce wydarzenia, które mogło być naprawdę trudne nawet dla dorosłych psów.
— Twoja siostra została zabita przez bardzo złego psa. Ale nie bój się, tobie nic nie grozi, jeśli tylko będziesz trzymać się domu. Szyszka wyszła poza nasze tereny, a tam nie było nikogo, kto mógłby ją obronić. Tutaj jesteś bezpieczna, bo tu jest twoja rodzina i przyjaciele.
— Czy to znaczy, że psy z innych klanów są złe? Albo te, które nie należą do żadnego z nich? — spytała, gdy pierwszy szok wywołany tym, czego się właśnie dowiedziała, minął.
— Nie, Drzazgo. To nie przynależność do danego klanu lub jej brak decyduje o tym, czy ktoś jest dobry, czy zły.
— Czy to oznacza, że... — zaczęła, lecz urwała wpół zdania. 
Pytanie, które zamierzała zadać, miało brzmieć następująco: „Czy to oznacza, że w naszym klanie też są złe psy?”. Bała się jednak, co dla niej samej oznaczać miała potencjalna twierdząca odpowiedź jej mentora. Nie chciała o tym myśleć, nie chciała zastanawiać się, czy każdy pies, którego spotkała w okolicach blokowiska był dobry, czy zły. Wolała mieć zaufanie do swojej rodziny i przyjaciół, jak to ich określił Jazgot, nawet jeśli to oznaczało okłamywanie samej siebie.
— Gdyby jakiś zły pies jednak postanowił mnie zaatakować, obroniłbyś mnie? To znaczy... gdybyś był w pobliżu — zapytała tylko dlatego, że on patrzył na nią wyczekująco. Wcale nie dlatego, że chciała naprawdę znać odpowiedź na to pytanie. Wcale nie dlatego.
— Jeśli tylko byłbym w pobliżu, oczywiście, że bym cię obronił — uśmiechnął się delikatnie. — To co, wracamy do treningu?
— Zaczekaj chwilkę, proszę. Ja... Właśnie sobie uświadomiłam, że nigdy nie opowiadałeś mi o sobie. No wiesz, tak jak ja opowiadałam o sobie w ten dzień, w którym zostałeś moim mentorem... — wymamrotała. 
Nie chciała jeszcze wracać do treningu, nie chciała też już myśleć o Szyszce, śmierci i złych psach. Wolała choć na chwilę powrócić do bycia tą beztroską suczką, którą była jeszcze tak niedawno temu i której największym zmartwieniem była kontuzja łapy.
<Jazgot?>
[1547 słów]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz