Jazgot
nie należał do najwyższych psów, lecz gdy siedziała na jego grzbiecie,
Drzazga czuła się tak, jakby znajdowała się na samym najwyższym szczycie
świata. Nie była pewna, czy był to efekt jedynie faktu, że rzeczywiście
jeszcze nigdy w swoim życiu nie znajdowała się tak wysoko (nigdy nie
lubiła się wspinać, wolała trzymać się ziemi), czy może uwagi, jaką
poświęcał jej ten nietypowy „środek transportu”.
W
duchu wyśmiewała własny strach, jaki czuła, gdy po raz pierwszy stanęła
oko w oko ze swoim nowym mentorem. „No i widzisz, głupia? Było się
czego bać?”, powtarzała co jakiś czas w przestrzeni własnych myśli,
coraz bardziej się rozluźniając. Mało brakowało, a, wsłuchana w jego
wypowiedzi i odpowiadająca na to jedynie pojedynczymi słowami,
zasnęłaby, wtulona w sierść Jazgotu, gdyby nie fakt, że ten nagle
zatrzymał się i mową swego ciała dał jej znak, że nietypowa przejażdżka
dobiegła końca.
— To teraz musisz mi powiedzieć coś o sobie — zakomunikował nagle, całkowicie zbijając ją z tropu.
— Ja... o sobie? — powtórzyła, upewniając się, czy aby słuch jej nie mylił.
— No tak. Jeśli mamy być zgranym duetem uczennicy i mentora, musimy się lepiej znać.
—
Och — wyszeptała, gorączkowo przetrzepując własny umysł w poszukiwaniu
jakichkolwiek informacji o sobie, które nadawałyby się do opowiedzenia
starszemu od niej psu. Zdała sobie nagle sprawę z tego, że wszyscy, z
którymi się do tej pory zadawała, jej mama i rodzeństwo, ciotka Ikra i
jej synowie, już ją w jakimś stopniu znali i mieli już zapewne wyrobione
własne zdanie na jej temat, zupełnie niezależne od niej samej. Dopiero
teraz miała szanse wpłynąć na czyjś odbiór jej osoby, a tym kimś okazał
się być właśnie jej mentor. — W porządku. — Odchrząknęła i spróbowała
się choć trochę wyprostować. — Mam trójkę rodzeństwa, siostrę Szyszkę i
braci Chabra i Cienia. Z nami w żłobku byli jeszcze synowie cioci Ikry,
Dmuchawiec, Chwast i Bóbr. To dość dużo szczeniąt, więc czasami wolałam
sama posiedzieć w jakimś kącie i pobawić się piórkiem czy innym
kamieniem. Bardzo lubię obserwować inne psy, zwierzęta czy po prostu
drzewa. Jeszcze nigdy nie widziałam Dwunoga z bliska, ale bardzo
chciałabym to zrobić.
—
Dwunoga? — zdziwił się Jazgot. — No cóż, może kiedyś uda nam się do
jakiegoś podejść, ale pamiętaj, że trzeba przy nich bardzo uważać.
—
Dobrze — uśmiechała się delikatnie i powoli pokiwała głową. Oczywiście,
że, w razie ewentualnego spotkania z Dwunożnymi, zamierzała uważać. Nie
mogła przecież zawieść Jazgotu! — No to teraz chyba twoja kolej —
zauważyła, poszerzając swój uśmiech.
Nie
dane jej było jednak usłyszeć autoprezentacji młodego wojownika,
ponieważ zaledwie chwilę później od strony granicy, przy której się
znajdowali, słyszeć się dało jakieś dziwne krzyki.
—
Chodź, Drzazgo, wrócimy do naszego obozu. Nie będziemy się pakować w
kłopoty pierwszego dnia twojego treningu — zakomenderował Jazgot i znowu
uniósł ją na swój grzbiet.
Tym
razem nie było jej tu tak wygodnie jak wcześniej. W całym swoim ciele
czuła jakieś dziwne napięcie. Po raz pierwszy w życiu słyszała takie
wrzaski, pełne strachu i bólu, i sama nie wiedziała, co to tak właściwie
mogło oznaczać.
Zastanawiała
się również, czy słowa Jazgotu oznaczały, że gdy będzie już starsza i
bardziej doświadczona, będą mogli pakować się razem w kłopoty.
Treningi
teoretyczne nie były tak złe, jak mogłoby się na początku wydawać.
Poruszając się po terenach własnego klanu i tych neutralnych, dostępnych
dla każdego psa, bez względu na to, gdzie znajdował się jego obóz (i
czasem naginając te zasady, nie znajdując lepszego przejścia),
podchodzili do granic pozostałych klanów. Tam zawsze poświęcali trochę
czasu na to, by Drzazga mogła zaznajomić się z zapachem członków danej
grupy. Wodni w swoim zapachu mieli coś przywodzącego na myśl morze i
ryby, Wietrzni siano i owoce z sadu, Ogniści kartonowe pudełka i dym z
rozpalanych przez Dwunożnych ognisk, a Ciemni kurz pokrywający stare
meble w ruinach — a przynajmniej tak twierdził Jazgot, ponieważ Drzazga
nie widziała żadnych z tych miejsc i rzeczy, od których podobno
pochodziły te wonie.
Jej
łapa najpierw goiła się, a potem wracała do dawnej sprawności. Czas
ten, którego nie potrafiła tak właściwie określić, zajęta pouczającymi
wycieczkami z jej nowym mentorem, mimo wszystko dłużył jej się
niemiłosiernie. Oprócz przekazywania jej informacji na temat innych
klanów, Jazgot uczył ją też o kodeksie, teorii polowań i walki, lecz nie
było to w stanie zastąpić prawdziwych przeżyć, jakie na pewno musiały
towarzyszyć każdemu, kto sam polował czy walczył.
Dlatego
też, gdy tylko Leonis stwierdził, że jej łapa jest już w pełni sprawna i
może ona uczestniczyć w najprawdziwszych treningach, a nie ich
dostosowanych do panujących do tej pory warunków odpowiedników, była
zapewne najszczęśliwszą uczennicą na świecie. Biegnąc na spotkanie ze
swoim mentorem, tworzyła już w głowie swoją radosną wypowiedź, w której
zakomunikować mu chciała, że teraz nareszcie mogli przystąpić do
treningów praktycznych.
Gwiezdni mieli jednak dla niej inne plany na ten dzień.
—
Drzazgo! — usłyszała za sobą wołanie matki. W jej głosie słyszała coś
na tyle niepokojącego, że zatrzymała się natychmiastowo, prawie ryjąc
łapami ziemię, i równie szybko odwróciła się, by na nią spojrzeć.
—
Co się stało, mamo? — spytała niepewnym głosem, uważnie przyglądając
się swojej rodzicielce, tak, jakby chciała w mowie jej ciała wyczytać
odpowiedź na swoje pytanie.
— Szyszka... — wydusiła z siebie jedynie suka i, wyraźnie walcząc ze szlochem, nie była w stanie mówić dalej.
Zamarła.
Jej siostry już od kilku dni nikt nie widział, a kolejne patrole, które
jej szukały, do obozu powracały z niczym. Aż do tej pory.
—
Co z nią? Co się stało z Szyszką? — naciskała, nie panując już nad
swoim głosem i prawie krzycząc. Bała się usłyszeć najgorsze, lecz
jednocześnie, jeśli miała być szczera, dokładnie tego się spodziewała.
—
Nie żyje. Przykro mi, Drzazgo. Wyrazy współczucia, Szałwio —
odpowiedział za nią Jazgot, który nagle, tak, jakby wyrósł z ziemi,
pojawił się obok nich.
Nie
myśląc długo (a nawet wcale), młoda suczka jednym krokiem zbliżyła się
do swojego mentora, wtulając się w jego sierść, w cieple jego ciała
szukając jakiegoś ukojenia i tak właściwie nie wiedząc, czy je znalazła.
Sama nie była pewna, co tak właściwie czuła, mając świadomość, że
Szyszka stała się nicością. Być może czułaby więcej, gdyby wierzyła w
tych całych Gwiezdnych i teraz wmawiała sobie, że jej siostra była teraz
jedną z nich?
— Odpuścimy sobie dzisiaj trening, dobrze? Właściwie to możemy nawet poczekać do następnego kilka dni, żebyś mogła...
—
Nie. Nie chcę tego odkładać. Wybierzemy się jutro na trening? Proszę...
— wyszeptała z pyskiem wciąż zatopionym w jego sierści.
—
Dobrze — odpowiedział z westchnieniem i zamilkł, prawdopodobnie jedynie
czekając na moment, w którym jego uczennica gotowa będzie się od niego
odsunąć i udać do swojego legowiska.
Tuż
obok niej zawsze leżała Szyszka — tak było i wcześniej, w żłobku, i
teraz, w legowisku uczniów. W ciągu ostatnich kilku nocy pusta
przestrzeń u jej boku wytrącała ją z równowagi. Teraz jednak, gdy
uświadomiła sobie, że już nigdy nie zaśnie u boku swojej siostry, ukłuło
ją to prosto w serce.
Szyszka nie żyła, a do Drzazgi chyba dopiero zaczynało to docierać.
— Jak umarła Szyszka? — zapytała, zanim zdołała ugryźć się w język.
Siedzieli
w cieniu jednego z wielu stojących na terenach zajmowanych przez
Bezgwiezdnych wielkich budynków zwanych blokami. Oddech uczennicy nie
zdążył się jeszcze uregulować po pierwszych próbach wykorzystaniu w
praktyce tego, co przez ostatnie tygodnie próbował włożyć jej do głowy
jej mentor. Ataki i uniki okazały się zaś być o wiele trudniejsze niż
teoria, którą udało jej się do tej pory już przynajmniej w większości
opanować.
W
pierwszej chwili myślała, że Jazgot uda, że nie słyszał jej pytania, a
potem, że szybko ją zbędzie. Najwyraźniej jednak po prostu go nie
doceniała, ponieważ on postanowił wziąć na siebie wyjaśnienie młodej
suczce wydarzenia, które mogło być naprawdę trudne nawet dla dorosłych
psów.
—
Twoja siostra została zabita przez bardzo złego psa. Ale nie bój się,
tobie nic nie grozi, jeśli tylko będziesz trzymać się domu. Szyszka
wyszła poza nasze tereny, a tam nie było nikogo, kto mógłby ją obronić.
Tutaj jesteś bezpieczna, bo tu jest twoja rodzina i przyjaciele.
—
Czy to znaczy, że psy z innych klanów są złe? Albo te, które nie należą
do żadnego z nich? — spytała, gdy pierwszy szok wywołany tym, czego się
właśnie dowiedziała, minął.
— Nie, Drzazgo. To nie przynależność do danego klanu lub jej brak decyduje o tym, czy ktoś jest dobry, czy zły.
— Czy to oznacza, że... — zaczęła, lecz urwała wpół zdania.
Pytanie,
które zamierzała zadać, miało brzmieć następująco: „Czy to oznacza, że w
naszym klanie też są złe psy?”. Bała się jednak, co dla niej samej
oznaczać miała potencjalna twierdząca odpowiedź jej mentora. Nie chciała
o tym myśleć, nie chciała zastanawiać się, czy każdy pies, którego
spotkała w okolicach blokowiska był dobry, czy zły. Wolała mieć zaufanie
do swojej rodziny i przyjaciół, jak to ich określił Jazgot, nawet jeśli
to oznaczało okłamywanie samej siebie.
—
Gdyby jakiś zły pies jednak postanowił mnie zaatakować, obroniłbyś
mnie? To znaczy... gdybyś był w pobliżu — zapytała tylko dlatego, że on
patrzył na nią wyczekująco. Wcale nie dlatego, że chciała naprawdę znać
odpowiedź na to pytanie. Wcale nie dlatego.
— Jeśli tylko byłbym w pobliżu, oczywiście, że bym cię obronił — uśmiechnął się delikatnie. — To co, wracamy do treningu?
—
Zaczekaj chwilkę, proszę. Ja... Właśnie sobie uświadomiłam, że nigdy
nie opowiadałeś mi o sobie. No wiesz, tak jak ja opowiadałam o sobie w
ten dzień, w którym zostałeś moim mentorem... — wymamrotała.
Nie
chciała jeszcze wracać do treningu, nie chciała też już myśleć o
Szyszce, śmierci i złych psach. Wolała choć na chwilę powrócić do bycia
tą beztroską suczką, którą była jeszcze tak niedawno temu i której
największym zmartwieniem była kontuzja łapy.
<Jazgot?>
[1547 słów]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz