12 lipca 2021

Od Jazgotu do Miodowej Szarańczy

Otworzył oczy bardzo powoli, z dużym trudem. Świat rozmywała się przed nimi, wszystko było mieszaniną beżu i szarości. Spróbował wziąć wdech, ale poczuł ból w piersi. Znów zacisnął powieki, pogrążając się w ciemności. Słyszał dźwięki, ale nie był w stanie skupić się na żadnym z nich. Zacisnął powieki jeszcze mocniej, starając się ograniczyć bodźce. Oddychał źle. Nie umiał określić, co to znaczy, ale wiedział. Żadna konkretna myśl nie mogła utworzyć mu się w głowie. Chciał usnąć. Nawet go nie obchodziło, co działo się wokół niego. Zapachy docierały do jego nosa, ale nie umiał ich nazwać.
Ktoś był obok niego. Słyszał głos przy swoim oku. Liczył, że zniknie, ale on się nie zamykał. W końcu nie wytrzymał. Zebrał się w sobie i uniósł lekko łeb, otwierając oczy. Powoli plama kolorów stawała się wyraźniejsza.
— ...zgot? Jazgot! — Ktoś był na niego zdenerwowany. Jazgot skulił się, ukrywając pysk pod łapą. Osoba westchnęła, a potem złapała go za kark. Spróbował odsunąć się, ale nie miał siły.
Mruknął, mając nadzieje, że pies zrozumie. Proszę, daj mi spokój, próbował przekazać. Poczuł, że podkłada mu coś pod nos. Spróbował się odsunąć, ale łapa na karku była ciężka.
— Zjedz to — powiedział pies. Posłuchał się go. Smakowało jak trawa. Łapa zniknęła, gdy w końcu przełknął zioła. Znów miał spokój.
Nie usnął, ale też nie był w pełni świadom. Leżał w bezruchu, bojąc się bólu. Nie miał pojęcia, ile czasu minęło. Czuł się tak cholernie zmęczony. Przełykanie było trudne, oddychanie gorsze, myślenie niemożliwe. Nie wiedział nawet, na co czekał. 
W pewnym momencie, bardzo wolno, zaczął rozpoznawać dźwięki. Chrobot pazurów o podłogę. Szum wiatru. Chrzęst mielonych ziół.
— Witaj w świecie świadomości — powiedziała Kurka. Jazgot jęknął i pokręcił łbem. To był zły pomysł. Coś strzeliło w jego karku.
— Co się stało? — zapytał, mrugając kilkakrotnie. Czekał, aż obraz stanie się wyraźniejszy. Samica patrzyła na niego z góry, stojąc na starym krześle.
— To ty powinieneś mi powiedzieć. Przynieśli cię tu z ulicy. Miałeś bliskie spotkanie z potworem.
— Kto przyniósł?— Co ty masz z tymi pytaniami? Nie wiem, kto przyniósł, nie było mnie wtedy. Jak przyszłam, to Leonis już cię całego obmacał. Będziesz miał ładny ślad, jeśli ci futro go niezarośniętej —  wskazała łapą. Jazgot spróbował się wyciągnąć. Czując ból w karku, syknął, ale udało mu się uchwycić różową rysę, przechodzącą przez okolice jego żeber.
— Będzie dobrze. Jak drasnęły mnie koty, to nawet ślad nie pozostał. Tylko, jak się przyjrzysz. 
— To nie to samo idioto. Nawet nie będę próbować ci tłumaczyć.
Kurka odwróciła się do niego tyłem i uznał to za koniec dyskusji. Jego umysł wciąż był zamglony. Miał wrażenie, że jeśli tylko spróbuje skupić się na czymś poza tu i teraz, to znowu odpłynie. Miał ochotę ułożyć się na boku, ale domyślał się, jak bardzo zły to byłby pomysł, więc ograniczył się do lekkiego poprawienia ułożenia łap.
— Masz. — Samica zeskoczyła z krzesła i podsunęła mu miskę pod nos.
— Co to?
— Papka. Jedz.
— Wygląda jak przeżute mięso i jakieś zioła. 
— Naprawdę będziesz mi teraz narzekał? Innego nie strawisz.
— Nie narzekam, zastanawiam się.
Smakowało jak przeżute mięso. Nie było złe, ale to może przez głód. Jego żołądek był zaciśnięty, a i tak burczał.
Tak prosta czynność go zmęczyła. Nie zagadywał już do uczennicy medyka, tylko zamknął oczy. Usłyszał, jak Leonis wrócił, ale nie miał siły go powitać. Słyszał jednak zaskoczenie w głosie Medyka, gdy dowiedział się, że Jazgot się obudził. Zastanawiał się, jakie zioła mu dali, ale postanowił nie pytać.
Zorientował się, że prawie nie czuł już zapachu Kasztana. Zastanawiał się, gdzie był samiec. Przecież musiał wiedzieć, prawda?
Odpłynął, nawet nie wiedząc kiedy. Mógłby przysiąc, że ani na moment nie stracił świadomości, ale gdy otworzył oczy, było już ciemno. Musiał zamrugać kilkakrotnie, by dostrzec kształt przed sobą.
— Masz szczęście, że tak wolno jechał — usłyszał. Nie był w stanie podnieść łba wyżej, więc tylko obrócił się w jego stronę. Pył leżał na ziemi i wpatrywał się w niego swoimi smutnymi oczami. W tym świetle rzeczywiście były krwawe, światło księżyca dodawało mu barwy. Nie mógł uwierzyć, że nigdy wcześniej nie zauważył. 
— Gdzie… jest… Kasztan — bolało go gardło. Odkaszlnął, wypluwając z siebie czerwoną maź. Chciał wierzyć, że to resztki posiłku. Pył popatrzył na nią z obrzydzeniem, ale nie skomentował.
— W legowisku. Leonis w końcu się wkurzył i powiedział, że siedząc tutaj, tylko przeszkadza. I coś o tym, że jeśli zależy mu na tobie, to ma się wynieść i wykonywać polecenia. Tak mniej więcej. — Jazgot pokiwał delikatnie łbem. 
— Czemu ty tu jesteś? — zapytał.
— Mnie nie wyganiał. Poza tym już usnął. Wymęczyłeś go. — Jazgot spojrzał w stronę przejścia do głównego pomieszczenia. Jeżeli się skupił, mógł nawet usłyszeć ciężki oddech medyka. — Leżysz tu już cztery dni — kontynuował Pył. — Budziłeś się kilkukrotnie, pamiętasz coś z tego? — Jazgot pokręcił łbem.
— Tylko raz. Była tu Kurka. 
— No trudno. Było z tobą krucho, ale Leonis nie miał wątpliwości, że z tego wyjdziesz. Warczał na każdego, kto próbował nawet to kwestionować.
Samiec wstał i podszedł bliżej, podsuwając mu wodę w starej misce. Jazgot chłeptał ją przez moment. Nie wiedział nawet, że był spragniony.
— Kto mnie znalazł? — zapytał, między łykami. 
— Ja. Przyniosłem cię. Widziałem, jak uderza w ciebie potwór. Akurat wyjeżdżał zza rogu, nie zdążył zdobyć prędkości. 
— Bolało — jęknął Jazgot, nie mogąc się powstrzymać. Spróbował chociaż trochę się podnieść, by zmienić pozycje.
— Hej, masz się nie ruszać — powiedział Pył, kładąc łapę na jego grzbiecie. Jazgot odsunął się. Samiec powoli odłożył ją na ziemię. — Oczywiście, że bolało. Co tam się stało? — zapytał.
— Błędy — wypalił Jazgot. — Bezmyślne działania. Niepotrzebne wybuchy. Rzuciłem się na niego. Byłem nabuzowany i nawet nie jestem pewny, co powiedział, ale…
Zatrzymał się. Miał wrażenie, że wszyscy w blokowisku słyszą jego słowa. Teraz dopiero, przyzwyczajony do ciemności, mógł naprawdę zobaczyć minę samca. Starał się ukryć to pod warstwą spokoju, ale robił to nieudolnie. Był zaniepokojony. 
— To nie był Jasne Serce, prawda? — wymamrotał. Widział, jak oczy Pyła rozszerzają się.
— Co?
— Psem, który zaatakował Mlecza, nie był wcale Jasne Serce. Powiedziałeś tak tylko dlatego, bym był bardziej zdenerwowany.
— Tak — Nawet nie próbował zaprzeczać. — Wyczułem na nim woń jakiegoś kundla z miasta. Nie wiem jakiego, ale Mlecz nam go opisał. Wypuścili go już od Leonisa. Zajmiemy się sprawą.
— Szyszka to też nie on, prawda?
— Tego nie wiem.
— Wiem, że nie wiesz —  warknął. — Pytam cię o zdanie.
— Nie — powiedział w końcu Pył. — Nie. Po namyślę stwierdzam, że to raczej nie był on.
— Po namyślę? — zapytał Jazgot. Poczuł ból między łopatkami, gdy podniósł się odruchowo do góry. Pył drgnął, słysząc jego syk, ale nie ruszył się. — A historia z partnerem? Ta chociaż była prawdziwa? Z byciem moim wujem? Jest coś, czego nie zmyśliłeś?
— A spytałeś go o to? Czy zaprzeczył?
Nie. Pamiętał, że nie zaprzeczył, ale cała jego postawa się zmieniła, a wzrok stał się chłodniejszy. 
— Nie kłamałbym o czymś takim — powiedział, jego głos zadrżał. — Nie po tym, jak milczałem przez lata. Wszystko, co mówiłem o Jasnym, o twojej matce, o mnie. Wszystko było prawdą, tylko… 
— Tylko co.
— Mogłem być trochę zaślepiony. Nie wiedziałem, że wiesz o jego istnieniu. Kiedy zapytałeś…
— Zamknij się — stęknął Jazgot. — Błagam, zamknij się. 
Pył popatrzył na niego i widać było, że chce coś powiedzieć, ale milczał. W końcu pokręcił łbem, jakby zawiedziony i wstał.
— Przykro mi, że to tak się skończyło. Wierzę, że wyjdziesz stąd niedługo.
— Co ty myślałeś, że się stanie? Że go zabije?
— Może — odpowiedział Pył cicho, patrząc w podłogę. — Też działałem bezmyślnie. Wiem, że nie mogę dosięgnąć zemsty moimi własnymi łapami, więc zdecydowałem się użyć twoich.
— Zraniłem kogoś za zbrodnie, które mnie nie dotknęły. — Pokręcił łbem. — Przecież Tenebris… Tenebris może to uznać za atak. Za wypowiedzenie wojny.
— Nie wysłali żadnego poselstwa.
— Jeszcze. Muszę z nim porozmawiać. — Coraz trudniej było mu utrzymać otwarte powieki. — Muszę porozmawiać z Jasnym Sercem… i z tą suką. Z Mlecznym Okiem. Muszę…
— Nie możesz stąd wychodzić — powiedział chłodno Pył. — Jeśli spróbujesz, tylko ci się pogorszy. Minie pewnie z księżyc, zanim będziesz mógł się gdziekolwiek ruszyć. Leż Jazgot. Pozwól im też się uleczyć. 
Nie miał siły się kłócić. 
— Muszę to naprawić.
Pył nie odpowiedział. Jazgot był w stanie zasnąć, dopiero gdy przestał słyszeć jego kroki na schodach.
Leonis podawał mu zioła na sen. Dowiedział się tego, dopiero po paru dniach, gdy przypadkiem zasłyszał rozmowę medyka z uczennicą. Wszystko nabrało większego sensu po tej rewelacji. Budził się raz albo dwa na dzień, a przynajmniej tyle pamiętał. Dostawał porcję jedzenia i zazwyczaj odpływał na nowo. Czasem czuł jeszcze woń Kasztana, ale nie udało mu się złapać samca. Wiedział, że tak szybciej wyzdrowieje. Jego całe ciało było obolałe, ale za każdym razem, gdy się budził, świtała mu w głowie jedna myśl. Musiał się dowiedzieć, czy jego akcje miały konsekwencje. Nie, wiedział, że miały, pytaniem było jakie.
Z całych sił walczył ze zmęczeniem i ziołami, by pozostać przy świadomości, gdy wróci Leonis. Nie miał nic przeciwko Kurce, ale to medyk częściej przy nim krążył, mamrocząc przekleństwa pod nosem.
— Obudź mnie, jeśli przyjdzie tu Cichociemny — poprosił. Nie usłyszał odpowiedzi samca, ale widział, jak ten ostatecznie kiwa łbem. Jazgot uśmiechnął się na ten widok i odsunął od siebie miskę z mięsem. 
Sen wydał mu się niezwykle krótki. Ledwo odpłynął, gdy już ktoś nim potrząsał. Ciemne oczy Cichociemnego były zbyt blisko, ale nie miał siły się odsunąć.
— Leonis wyszedł — powiedział, a w jego głosie brakowało zwyczajowej melodyjności.
— Gdzie? 
— Nie wiem, nie pytałem. Jak się czujesz, kuzynie?
Jazgot jęknął. Cichociemny uśmiechnął się. 
— Boli — odpowiedział, bo nic lepszego nie był w stanie wymyślić. Czuł się przytłumiony, czyli zioła jeszcze działały. — Możesz wejść na tereny Tenebrisu? — Cichociemny przechylił łeb.
— Na pewno nie teraz. Słyszałem, że dwa psy z ich klanu trafiły do medyka. Podobno są mocno poranione. — Jazgot poczuł gule w gardle.
— Skąd o tym wiesz?
— Plotki szybko się rozchodzą. Deszcz zdążył już zmyć krew z granicy, gdy ty spałeś. Ale nie, nie było żadnej oficjalnej delegacji, jeśli o to się martwisz.
— To dobrze — westchnął Jazgot. Nawet jeśli już się tego domyślił, to lepiej było usłyszeć te słowa.
— Chcesz mnie wysłać do nich z kwiatami? — zapytał.
— Z przeprosinami, ja… —  odchrząknął, by jego głos zabrzmiał mniej łamliwe. —  Ja chciałbym się z nimi skontaktować, jeśli Jasne Serce będzie chciał. Na jego warunkach. Nie powinienem… 
— Rzucać się z zębami na kogoś? 
— Tak. Czy będziesz mógł to dla mnie zrobić? — zapytał.
— Oczywiście. Ale nie dziś, nie jutro i na pewno nie w tym księżycu.
— Dlaczego? — Zmrużył oczy. 
— Pomyśl Jazgot, nie jesteś durny. Może zioła zaćmiły ci trochę mózg, ale wiesz, że to nie byłby najlepszy pomysł.
Jazgot wypuścił ciężko powietrze. Miał rację. Oczywiście, że miał rację. Musieli chociaż trochę wyzdrowieć, pozwolić ranom się zabliźnić. To byłoby niebezpieczne, w tym momencie prosić Cichociemnego by wszedł na ich ziemie. Już wcześniej sytuacja była napięta, co dopiero teraz.
— Jak będę silniejszy. 
— Bądź cierpliwy. — Poklepał go po łapie. — To jest bardziej przydatne.
— Chciałbym cię jeszcze o coś prosić — powiedział. — Opowiedz Miękkiej o tej sytuacji. — Uśmiech zniknął z jego pyska.
— Co?
— Nie o całej, omiń siebie i Pyła. Po prostu powiedz jej, że zaatakowałem psa na granicy. Psa z Tenebrisu i zastępczyni rzuciła się mu pomóc.
— Dlaczego chcesz jej o tym mówić? — zdziwił się.
— Bo jeśli przyjdzie do niej posłaniec, oskarżający o zaatakowanie członków Tenebrisu, to chce, żeby wiedziała na kogo wskazać. Mówisz, że nie było żadnych oskarżeń z ich strony i bardzo się cieszę. Nie oznacza to jednak, że nie będzie. Nie chcę, żeby mieli na nas jakiegokolwiek haka.
— Dobrze, będę twoim posłańcem. — Przewrócił oczami.
— Dziękuję Cichociemny. — Wypuścił wstrzymywane powietrze. Nie chciał wciągać do całej sprawy większej ilości osób. Cichociemny i tak wiedział, od czego to wszystko się zaczęło. Nie wiedział, czy ufał mu z przekazywaniem informacji, ale nie miał zbyt wielkiego wyboru.
Samiec poprawił swój szaliczek i wstał. 
— Powinienem czuć się wykorzystany.
— Odpłacę ci się kiedyś — obiecał.
— No mam nadzieje. — Cichociemny uśmiechnął się i spojrzał na niego z góry. Poklepał Jazgota lekko po barku.— I porozmawiaj z Pyłem, jak znowu przyjdzie cię przepraszać.
— Co? 
— Porozmawiaj z nim. Możesz pokrzyczeć, ale lepiej będzie, jeśli się pogodzicie. Mimo wszystko, trochę mu na tobie zależy.
— Nie rozumiem cię — Jazgot pokręcił łbem. — To ty powiedziałeś Jasnemu o mnie. Teraz chcesz, bym godził się z Pyłem. Dlaczego? Co cię to wszystko obchodzi? — Nie było w tym nawet zawiści czy nuty oskarżeń, naprawdę chciał wiedzieć. Nie rozumiał czemu jeden z psów, z którym miał minimalny kontakt, nagle zaczął wchodzić w jego życie z łapami.
Cichociemny uśmiechnął się i wyglądał nagle młodziej. Jazgot przypomniał sobie, że dzieliło ich zaledwie dziesięć księżyców. Nawet niewinność zdawała się kryć w jego oczach.
— Nasza rodzina ma smutną i skomplikowaną historię. Nie chce dodawać do niej więcej cierpienia. Już jesteśmy rozrzuceni na trzy klany. Ja nigdy nie widziałem swojego młodszego rodzeństwa. Mleczne Oko wciąż nie może wybaczyć wszystkim, którzy ją zostawili. Pył ciągle nie wybaczył Jasnemu Sercu. Jasne Serce nigdy tak naprawdę nie wybaczył mojemu ojcu odejścia. Ty jeszcze masz szansę chociaż trochę naprostować sytuację rodzinną.
— Jasne Serce nie jest dla mnie rodziną — powiedział, bez goryczy czy złości. To był po prostu smutny fakt. Cichociemny pokiwał łbem. — Kasztan jest. Dym, Leonis, Bezgwiezdni. Ty i Pył,  bo jesteście ich częścią… ale wiem za mało, by tak reagować. W ogóle nie powinienem się na niego rzucać, tylko…
Ugryzł się w język. Żadnych wymówek. 
— Będziesz musiał się napracować, żeby to poskładać — powiedział Cichociemny. — Wydobrzej, to załatwię ci spotkanie.
— Dziękuje ci Cichociemny.
— Nic ci nie będzie. Zanim się obejrzysz, a będziemy tańczyć z księżycem.
Jazgot nie miał siły myśleć, co to oznaczało. Leonis niedługo później wrócił, rozpoznał jego kroki. Medyk popatrzył na niego, dotknął łapą łba i zadowolony ruszył na drugi kraniec pomieszczenia. Jazgot wdychał znajomy aromat pomieszczenia medyka, który powoli go usypiał.
— To nie może się stać już nigdy więcej — powiedział, zamykając powieki, gdy Leonis mieszał zioła.
— Rzeczywiście, byłoby lepiej, gdybyś nie wbiegał więcej pod potwory — stwierdził medyk.
— Nie, nie to —  odparł Jazgot, wtulając się w swoją łapę.
Tak nie może być więcej. Głupie słowa i parę kłamstw doprowadziły go do ataku na niewinnego samca. Potrafił się powstrzymać na zgromadzeniu, to czemu nie teraz? Jeżeli chciał być przydatny, coś takiego nie mogło się więcej przydarzyć.
Wiedział, co sprawiało, że tykał. Wiedział, co popychało go w złą stronę, co zaćmiewało jego umysł gniewem i paniką. Nie wiedział, jak to zmienić. Bo jak powstrzymać swoje ciało, przed wpadnięciem w spiralę przerażenia? Tyle krwawych obrazów pojawiało się pod jego powiekami, a teraz miało dołączyć ich jeszcze więcej.
Co miał robić? Jak wyjść na prostą? Jak przestać się trząść, przestać szczerzyć zęby i widzieć łzy przed oczami? Nawet nie widział wojny, a już się rozpadał. Przecież on sobie nie poradzi, gdy będzie musiał zmierzyć się z większą ilością śmierci.
Nie mógł skończyć, jako stary, złamany pies. Nie mógł być nieprzydatny. Musiał poradzić sobie z bałaganem w swojej głowie i z tym, który sam stworzył. Zacznie od Jasnego Serca. Potem się zobaczy.
Wreszcie udało mu się zobaczyć z Kasztanem. Medyk zaczął dawać mniej ziół do posiłku. Powiedział, że nie może się uzależnić. Miał niedługo zacząć dłużej przebywać w krainie świadomości. Otworzył oczy i zobaczył przed sobą znajome, kasztanowe futro. 
Przez moment myślał, że Kasztan go przytuli. Może nawet chciał, ale Jazgot spróbował się podnieść, a jego łapy się trzęsły. Samiec kazał mu się położyć, posłuchał go. Na pytanie, jak to w ogóle się stało, skłamał gładko. Dopiero później piekł go język z tego powodu. Kasztan się martwił i musiał być wyrzucany z sali medycznej prośbą i groźbą, a Jazgot nie mógł mu nawet zaoferować prawdy.
Chyba zrozumiał, że coś jest nie tak, bo nie siedział długo. Jego były mentor zapytał tylko o samopoczucie, o to jak medyk go traktuje i prosił, żeby uważać. To ostatnie wywołało u Jazgota uśmiech. Nie, żeby mógł się daleko poruszać.
Prawie nie widział już ziół w swoim mięśnie, ale tym samym znów zaczął myśleć nad jego smakiem. Nie mógł wybrzydzać, nie w takiej sytuacji.
Leonis wreszcie przestał na niego warczeć, gdy próbował wstawać. Łapy miał ciężkie, ale był w stanie na nich ustać. Miał wrażenie, że ktoś zamienił je na dwa kije. Jakby wszystkie mięśnie mu się zrosły i musiał na nowo przypomnieć sobie, jak ich używać. To było tylko chwilowe. Po prostu osłabł.
Oczywiście, że chciał wyjść z sali medycznej, ale Kurka mogłaby go za to zabić, a Leonis jej pomóc.
Nie rozumiał w pełni co było z nim nie tak. Nie chciano mu wytłumaczyć, co nie było dobrym znakiem. Jednak, jak mówił Pył, Leonis nigdy nie wydawał się przejęty. Medyk był pewien, że wszystko będzie w porządku, to wszystko będzie w porządku. Patrzył tylko z większą lub mniejszą irytacją na powolne odzyskiwanie sił, a czasem jeszcze sprawdzał jak bardzo bolą mięśnie.
Jazgot prosił go każdego dnia o pozwolenie, by zejść na posiłek. Leonis uparcie powtarzał, że nie może i to tylko zepsuje całą jego pracę. Nie sprzeciwiał się tylko z szacunku do niego. I faktu, że nie był pewien, czy będzie w stanie wspiąć się potem po schodach. Przynajmniej miał więcej kontaktu z innymi psami.
Kasztan przychodził codziennie. Głównie Jazgot mówił, o wszystkim i o niczym, a on przytakiwał. Znikał szybko, by wypełniać obowiązki, a czasem Jazgot go wyganiał. Nie mógł pozwolić, by samiec jeszcze bardziej zagniewał Medyka.
Pozwolono mu przesiadywać w głównym pomieszczeniu, o ile nie hałasował za bardzo. Nudził się, ale przynajmniej miał do kogo pysk otworzyć. Mięta była raz, bo zrobiła sobie coś w łapę. Szmaragda coś ugryzło. Ostrokrzew widywał najczęściej, bo miał problemu żołądkowe i musiał codziennie przychodzić po zioła, a gdzie Ostrokrzew, tam wianek. Mlecz przyszedł go odwiedzić. Nie było na nim nawet widocznych blizn. Nawet Dyma widział, bo ten odwiedził Pumę.
Zastanawiał się, czy byli razem, czy tylko tak się zachowują. Omijały go prawie wszystkie plotki, tylko Laurency cośtam mu opowiedział. Brakowało mu przebywania z grupą. Brakowało mu jedzenia z innymi, spania, patroli. Bał się o Drzazgę, ale Mlecz miał się nią zająć. Wypytywał uczennice o treningi, za każdym razem, jak przychodziła do niego. ufał mu z nauczaniem suczki, ale nic nie powiedział. Jego uczennica przychodziła niemal codziennie i zdawała raport z tego, czego się nauczyła. Pilnował, by za każdym razem chwalić ją, mówić, że jest dumny z progresu oraz powtarzać, że nie mógł doczekać się treningów z nią. To było prawdą. Chciał w końcu stąd wyjść.
Zaczął już spać niemal normalną ilość godzin, gdy zioła przestały już krążyć w jego organizmie. Bez nich wróciły koszmary. Już niemal zapomniał, jak bardzo ich nienawidził.
— Szczerze, to zawsze myślałem, że do tego momentu staniesz się już pełnoprawnym medykiem — powiedział do Kurki, przekręcając się na grzbiet.
— Byłabym medykiem, gdyby ktoś mnie uczył — warknęła. Leonis tylko machnął na to ogonem. Jazgot nie mógł się powstrzymać i prychnął śmiechem. — Przestań się śmiać i idź się przydać. Przynieś mi trochę rumianku.
To zdanie sprawiło, że Jazgot obrócił się i podniósł z ziemi.
— Mogę stąd wyjść? I nawet mnie nie zamordujesz.
— No idź żesz. Pogadaj sobie z kimś. Ale zanim słońce zajdzie, masz tu wrócić z całym pękiem kwiatów, jasne?
— Dzięki Leonis. Jesteś najlepszy. Kocham cię. 
— Nie biegaj!
Prawie spadł ze schodów na łeb. Uratowała go szybka reakcja i jeszcze szybszy ruch łap. Mógł zjeść posiłek z innymi. Udało mu się złapać spojrzenie Cichociemnego, a ten pokiwał mu bez słowa. Jazgot uśmiechnął się i nawet krwisty kawał mięsa nie smakował tak źle. A Leonis dostał od niego wielki bukiet rumianków, gdy wrócił do niego grzecznie po kolacji.
W końcu dostał pozwolenie, by sypiać wraz z innymi. Nadal miał stawiać się do Medyka, by ten sprawdzał jego stan, ale wracał do normalności. Ciągle łapy go bolały, jak wykonał nieodpowiedni ruch, a w kręgosłupie coś nieodpowiednio strzelało. Wiedział, że jest znacznie słabszy niż zwykle, ale mógł normalnie funkcjonować. Rozpoczął nawet na nowo trening z Drzazgą, która na szczęście nie narzekała, na to jak wolno im to idzie. Nadal czuł się z tym źle. Planował zrobić z niej najlepszą wojowniczkę, żeby nigdy nie mogło ją dorwać niebezpieczeństwo. Ani razu, przez ten cały czas, nie zamienił słowa z Miękką.
Dowiedział się, że Szrama odeszła. Uderzyło go to, że nawet nie przyszła się pożegnać. Zabolało go to. Nie była może Kasztanem, ale nadal… miło by było, gdyby chociaż powiedziała pa. Może jeszcze ją zobaczy, jeśli będzie krążył w okolicy Ventusu. Starał się nie mieć żalu i nie myśleć o tym, jak o zdradzie, naprawdę się starał. 
Cichociemny przyszedł do niego po pięciu dniach, od kiedy Jazgot wyszedł z sali medycznej.
Powiedział, że Jasne Serce zgodził się na spotkanie pod pewnymi warunkami. Po pierwsze, odbędzie się ono na granicy. Po drugie, ma je obserwować Cichociemny. Po trzecie, ma prawo do wzięcia ze sobą jednej osoby, by upewnić się, że wszystko pójdzie gładko.
Jazgot zgodził się na wszystkie. Przez moment nawet chciał wziąć ze sobą Kasztana, ale uznał, że ten może mieć zbyt wiele pytań. Myślał o Pyle, ale to nie wchodziło w grę, Laurency i Cierń byli kochani, ale zbyt niepoważni. Potrzebował kogoś, to nie będzie gadał. Skończyło się na Kurce.
— Będziesz mi za to sprzątał medyczną przez księżyc — powiedziała po raz kolejny, a Jazgot po raz kolejny przytaknął. Stwierdził, że medyk może być nawet bardziej przydatny niż wojownik, a poza tym nie chciał wyjść na agresywnego. Samica była równie mała jak on i miała niemal szczenięcy pysk. Była wielce niezainteresowana psami, które nachodziły z drugiej strony.
Spodziewał się, że Jasne Serce weźmie ze sobą Mleczne Oko. Nie był pewien, czy w ogóle kiedykolwiek go widział. Z drugiej strony, do ostatniego zebrania nigdy nie przykładał szczególnej wagi do Tenebrisu na zgromadzeniach. Kurka i drugi pies usiedli daleko, czuł na sobie jej znudzone spojrzenie. Cichociemny też stał w oddali, jakby znalazł się tu zupełnym przypadkiem. Wszyscy poza zasięgiem ich słów. 
— Dzień dobry Jasne Serce — tym razem odezwał się pierwszy. Patrzył na samca, szukając widocznych ran na jego ciele. — Dziękuję, że się na to zgodziłeś.
— Nie ma za co — odpowiedział. Rozdzielała ich droga, tak było bezpieczniej dla nich obu. 
— Moje zachowanie było niedopuszczalne — zaczął. — Nie dałeś mi powodu, a ja cię zaatakowałem, najmocniej przepraszam. Pozwoliłem sobie na nieprzemyślane działanie i nawet gdyby moje podejrzenia były prawdziwe, nie powinienem wybierać agresji. Jedyne czego chciałem, to abyś wysłuchał moich przeprosin i przekazał je Mlecznemu Oku.
Pies milczał i patrzył na niego. Jazgot nie mógł rozszyfrować, co kryje się za jego oczami. Smutek? Zawód? Ostatecznie jednak uśmiechnął się, sztucznym, uprzejmym uśmiechem, ale Jazgot wiedział, że nie ma co liczyć na nic więcej.
— Również cię przepraszam. Zostawiłem cię po walce, gdy byłeś ranny. Powinienem był zabrać cię wraz z nami albo odnieść do Leonisa, zamiast tego zająłem się wyłącznie Mleczną.
— Nie mam ci tego za złe — odpowiedział Jazgot, chociaż nie wiedział, jaka jest prawda. Nie zastanawiał się nad tym szczególnie. Był zbyt skupiony na tym, co on zrobił źle. Czy Jasny powinien mu pomóc? Możliwe. Pewnie tego wymagał jego kodeks, o którym Jazgot tyle słyszał. Im nie wystarczała moralność, musieli mieć jej podstawowe zasady zapisane.
— Wydajesz się być zdrowy — powiedział samiec. Milczenie nigdy nie było wrogiem Jazgota, ale teraz przeszkadzała mu jak nigdy. Miał wrażenie, że słyszy każdy oddech Jasnego, każdy ruch futra, nawet wiedząc dobrze, że to niemożliwe. Cieszył się, że samiec chociaż próbował ją przerwać. 
— Tak, nasz medyk wykonał bardzo dobrą robotę — odpowiedział. — Ty też zdajesz się być w dobrym stanie — dodał.
— Tak, czuje się dobrze. Dziękuje. 
Co więcej można było powiedzieć? Jazgot czuł swój ciężki język na podniebieniu. Zwykle w takich sytuacjach słowa były lekkie, wypadały z niego bezmyślnie, by potem mógł ich żałować. Teraz nie potrafił ułożyć zdania.
Patrzył na tego psa i nawet nie wiedział, co czuł. Nie był mordercą, a przynajmniej nie tym, na którym mu zależało, ale zabijał. Pieprzył się z matką, a jednocześnie nigdy nie zainteresował się, co dalej się z nią stało. Wydawał się mieć łagodne spojrzenie, ale ono zniknęło, gdy wspomniał o partnerze Pyła. Nie chciał mieć w nim wroga, nie potrzebował ich.
— Czy zechciałbyś kiedyś spotkać się jeszcze raz? — zapytał. Nie był pewien, czy naprawdę tego chciał, wydawało się to jednak odpowiednim działaniem. Ten pies był ważny w klanie, co więcej, w klanie z którym nie mieli najlepszych relacji. Jazgot mógł je jeszcze bardziej pogorszyć. Chciał jedynie wypracować odpowiedni poziom neutralność między nim i Jasnym, którego jeszcze brakowało.
— Moje życie znajduje się teraz w zwrotnym punkcie — powiedział Jasne Serce. Jazgot próbował zrozumieć, do czego dąży— I następuje w nim dużo zmian. Nie jestem pewny, czy poradzę sobie z kolejną z nich.
— Rozumiem — odpowiedział Jazgot. — Mówiłem w ogólnym kontekście przyszłości. Nie najbliższym czasie.
— Dobrze. Ustalimy ewentualne spotkanie poprzez Cichociemnego — postanowił Jasny. Nie podobało mu się, że ten już zdecydował o sposobie komunikacji, ale przełknął gorycz. To jedyny, sensowny sposób, a on był jedynie uprzedzony do Jasnego.
— Bardzo dziękuje za powierzony mi czas.
— Nawzajem — Jasne Serce uśmiechnął się nieco bardziej szczerze, ale Jazgot nie umiał tego odwzajemnić, więc jedynie kiwnął głową.
— Miłego dnia Jazgot.
— Miłego dnia Jasne Serce.
Powietrze stało się lżejsze, gdy przestał czuć jego woń. Zamknął oczy na moment, czując nagle, jak wielki ciężar spoczywa na jego łapach. Chciał gdzieś usiąść i odpocząć. Miał dopiero trzydzieści księżyców, czy powinien czuć się tak staro?
— Już? Opłacało ci się tu iść dla dwóch minut rozmowy? — zapytała samica.
— Nie wiem — odpowiedział szczerze.
Czuł się ciężko. Jakby te kilka słów wymienionych z Jasnym było większym sekretem, niż psy, które miał na sumieniu. Najgorzej było, gdy patrzył na Kasztana.
Nie był pewien, czy samiec coś podejrzewał, ale patrzył tymi samymi spokojnymi oczami, a nawet się uśmiechał. Nie chciał go martwić, ale bał się, że jakimś sposobem, Kasztan dowie się o powodzie wypadku i będzie zawiedziony. Wolał powiedzieć mu sam.
Miał ochotę uciec na cmentarz, ale nawet jak wszystkie kończyny go tam ciągnęły, skierował się w kierunku wysypiska. Szedł za znajomym zapachem, aż dostrzegł jego rudą sylwetkę. Próbował nawet zagaić rozmowę o pogodzie, opadłych liściach i humorkach Szałwi, ale nie mógł. Sam wiedział, że wszystko wychodzi mu koślawo.
— Dobrze się czujesz? — zapytał Kasztan i wtedy Jazgot wiedział, że spieprzył. — Byłeś dziś u Leonisa?
— Tak… Kasztan, posłuchaj, chciałem z tobą porozmawiać o wypadku. Właściwie to nie był wypadek, chociaż nie jestem pewien. Nie wiem, czy wiedziała, co robi… — Potrząsnął łbem i wypuścił powietrze. — Pamiętasz, jak mówiłem ci, że poznałem imię swojego ojca? Był z Tenebrisu. I miałem zły dzie… nie, po prostu byłem zdenerwowany i nabuzowany, zupełnie niepotrzebnie. Zasłyszałem plotki i potem spotkałem się z nim. Rzuciłem się na niego.
— On wrzucił cię pod potwora? — zapytał Kasztan, a w jego głosie zabrzmiała groźna nuta, której nie słyszał wcześniej.
— Nie. Na pomoc przyszła mu inna suka. To ona to zrobiła. Chciała zatrzymać walkę, rozumiem ją.
— Masz prawo gniewać się na niego, za to, co ci zrobił… — Jazgot spojrzał na niego zaskoczony.
— Co mi zrobił? Przecież tu nie chodzi o mnie. Myślałem, że zamordował Szyszkę! Teraz już tak nie myślę. Zachowałem się, jak nieodpowiedzialny szczeniak. Przecież to mogło jeszcze bardziej pogorszyć nasze stosunki! — Pokręcił łbem. — Widziałem się z nim parę dni temu. Żeby upewnić się, że żyje i nie chowa zbyt wielkiej urazy. Nie potrzebujemy kolejnego wroga wśród Ciemnych.
— I… co dalej z tym zrobisz? — zapytał Kasztan. Jazgot przechylił łeb.
— Nic. Nie chce wsadzać naszego klanu w jeszcze większe bagno. Jeśli on nie zamierza nic dalej robić z sytuacją, jestem zadowolony. Tylko chciałem, żebyś wiedział.
Nie wspominał o Pyle. Nie był nawet pewny czemu. Nie chciał zdradzać jego tajemnic nikomu, nawet Kasztanowi. To była wina Jazgota, że go posłuchał. 
Chciał porozmawiać z Miękką. W żaden sposób nie skomentowała jego bezmyślnych działań, ani wyjścia z izby medycznej. Patrzyła na niego bez żalu, chociaż ostatnim razem nazwał ją okropnym liderem, o ile dobrze pamiętał. A jednak czuł, jakby jej oczy go nie opuszczały.
Wyczuł jej zapach, gdy wychodził z medycznej. Wciąż musiał uczestniczyć w regularnych kontrolach, ale zazwyczaj ograniczały się one do bycia obracanym przez Leonisa i poleceniach, by się oszczędzać. Ruszył za wonią na górę. Samica siedziała na ostatnim piętrze, patrząc przez rozbite okno.
— Nie jest ci zimno? — zapytał, siadając tak, by zachowali między sobą dystans.
— Myślisz, że siedziałabym tu, gdybym marzła? — zapytała, odwracając się do niego. Pokręcił łbem.
— Nie umiem określić, czy jesteś na mnie obrażona czy…
— Nic nie czuje — odpowiedziała.
— Słyszałem to już kiedyś od ciebie, ale uważam, że to nieprawda. Każdy coś czuje, na przykład niechęć.
— Zależy ci, bym cię lubiła, Jazgocie? — zapytała z nutą kpiny w głosie. Nie odpowiedział, bo wiedział, że nie musi. — Dlaczego?
— Chce, żeby wszyscy mnie lubili — odpowiedział. — A ciebie kiedyś widziałam jak niemal kolejną matkę. Nie martw się, to już minęło. I nie zrobiłaś nic, by do tego doprowadzić. Po prostu byłem zagubionym dzieckiem, które potrzebowało zastąpić sobie kimś rodzica.
— Czemu przestałeś?
— Bo wydoroślałem. Nie potrzebuje zastępować sobie już rodzica. Ale chcę, żebyś mnie lubiła. Jesteś liderką mojego klanu, teoretycznie podejmujesz wszystkie decyzje.
— Czy to jest powód, dla którego przyjaźnisz się z Dymem? — Spojrzał na nią urażony.
— Był jednym z dorosłych, który chciał spędzać ze mną czas. A teraz nam zostało.
Miękka milczała. Czuł, że to nie jest jeszcze koniec dyskusji. Spojrzał na parapet, gdzie we wgłębienie zaczęła gromadzić się woda. Pochylił się i zaczął ją chłeptać.
— Uważasz, że byłbyś dobrym liderem? — zapytała, a on zakrztusił się. Kaszlał przez pare chwil, a ona czekała cierpliwie.
— Co? Nie. Oczywiście, że nie.
— Dlaczego?
— Jestem nieopanowany, sama tak uważasz. Staram się za dużo zrobić, a za mało myśle. Nie, myślę też za dużo, ale nie na potrzebne tematy.
— A Dym?
— Nie 
— To kto się nadaje?
— Nikt — odpowiedział, nawet bez chwili zastanowienia. Miękka odpowiedziała mu na to jedynie przechyleniem łba.
— Wytłumacz — powiedziała w końcu.
— Jest równie bezmyślny jak ja. Chce zemsty, daje się kierować emocjami. Kasztan by się nadawał moim zdaniem, ale nie jego. Poza tym on nie nadaje się do rozmów z innymi. Cierń i Laurency są wspaniali, ale nie poradziliby sobie z organizacją bez silnego zastępcy. Szałwia jest za łagodna. Wybranie Pumy to jak wybranie Dyma. Ikra i Szmaragd mają w sobie za mało empatii. Na każdego da radę coś się znaleźć.
— To, kogo byś wybrał? 
Wiedział, że to pytanie nadejdzie. 
— Klematis, gdyby nas nie zostawił — odpowiedział i wiedział, że żal wcisnął mu się do głosu. Tak to nie wiem. Nie ja muszę się tym martwić.
— Ale się martwisz. I myślisz. A potem robisz bzdurne rzeczy, jak walka na granicach.
— Miękka…
— Czego ty chcesz, Jazgot?
— W jakim sensie? — zapytała powoli.
— Są dwie drogi, jakimi możesz pójść. Chcesz być zapamiętany czy coś zmienić? — Popatrzył na nią, szukając odpowiedzi w jej pysku, bo sam nie był jej pewny. — Aby zostać zapamiętanym, musisz być liderem. Zastępcy nie są znani, o ile lider nie był beznadziejni. To na nas spływa odpowiedzialność i na nas spływa chwała, niezależnie od tego, co robimy lub nie robimy. Ale aby coś zmienić, nie ma takiego warunku. Co wolisz Jazgocie.
— Zmienić. Chciałbym zmienić to jak działamy. To jak na nas inni patrzą.
Samica milczała, mierząc go wzrokiem. Zastanawiał się, czy to była dobra odpowiedź, ale nie wiedział, czy istniała zła.
— Czy uważasz mnie za dobrego lidera.
— Nie.
— Nie powinieneś tego mówić. 
— Dlaczego, przecież już wiesz… — zaczął, ale wcięła mu się w zdanie.
— Chciałbyś wszystko robić sam. Nie, myślisz, że musisz wszystko robić sam. To nieprawda. Mówisz, że kochasz Bezgwiezdnych, a nie wierzysz w ich inteligencje.
— To…
— Nie przerywaj mi Jazgot. Sądzisz, że jesteś jedyną osobą, która chce coś działać i planuje.
— Po prostu zauważam…
— Jazgot — jej ton był cichy i spokojny, ale widział błysk irytacji w jej oczach. — Czy ty naprawdę nie słuchałeś niczego, co ci mówiłam? Jak chcesz cokolwiek osiągnąć, gdy kłapiesz językiem, co tylko ślina ci przyniesie? Myśl dzieciaku, nie zamartwiaj się, tylko myśl. To jest twój problem. Za bardzo skupiasz się na sobie. Na tym, co ty możesz zrobić w tej chwili. 
Nie powiem ci, czy zostaniesz liderem, czy nie. I nawet mnie to nie obchodzi. Ale jeśli chcesz zacząć liczyć się w tym klanie, musisz się uspokoić. Nie mów tego co myślisz, mów to, co chcą i potrzebują usłyszeć. Naucz się kontrolować swój strach, bo inaczej cały czas będziesz przed nim uciekał, pędząc na łeb na szyje. Nieważne jest, czy masz dobre pomysły, czy złe, masz umieć je przedstawić. Czasami musisz kłamać, czasem będziesz mówił półprawdy albo przemilczał fakty. Naucz się grać w tę grę, Jazgot. Zrozumiano? Jeśli odmawiasz, to będziesz tylko kolejnym z wojowników.
— Tak liderko.
— Dobrze. To teraz daj mi spokój. Idź rozprostować swoje łapy.
Odszedł stamtąd z mętlikiem w głowie, ale ten jakoś dziwnie szybko się uporządkował. Przestał czuć zimne oczy Miękkiej na karku. Miał wrażenie, że spełnił wszystkie zadania, jakie zostały mu wyznaczone, a nawet o tym nie wiedział. Zaczął nawet wpadać w znajomy rytm, gdy musiał już coraz rzadziej odwiedzać Leonisa.
Treningi z Drzazgą nareszcie zaczęły naprawdę przypominać treningi. Prawie po każdym kończył z obolałymi mięśniami, ale lubił sobie wmawiać, że z każdym dniem jest lepiej. Samiczka szybko rosła i miał wrażenie, że pewnego ranka obudzi się i nie będzie jej sięgał nawet do brzucha.
Sprawa z Szyszką wciąż była nierozwiązana. Nie powiedziałby, że przeszli z nią do porządku dziennego, ale przynajmniej temat wojny przestał być tak często poruszany. Wiedział, że nie mogą sprawy zamieść pod dywan, ale byli rzeczywiście pozbawieni ruchów, jeśli nie chcieli wywoływać katastrofy.
Fakt, że Cykuta miał dzieci, był… zaskakujący, by nie powiedzieć bardziej dosadnie. Nie wierzył w jego zdolności rodzicielskie i martwił się o przyszłość młodych, ale przynajmniej mieli dzieci w rodzinie.
Jazgot czuł się lepiej. Może nie silny, ale już nie słaby. Maluchy nie miały żadnych koców, żadnych zabawek do gryzienia swoimi słabymi ząbkami. Uważał to za absolutnie niedopuszczalne. Cykuta próbował zbyć go, ale Jazgot był uparty. Te dzieci były Bezgwiezdnymi. Miały mieć lepszy los niż on, nawet jeśli ich ojciec najprawdopodobniej był wariatem. 
Z pewnością znalazłby coś ciekawego na wysypisku, ale postanowił dać sobie wyzwanie. Nie był w mieście od dawna. Tęsknił za jego budynkami. Potwory stanowiły problem, z którym i tak musiał się zmierzyć. 
Wybrał trasę, która omijała główną drogę. Krążył między płotami i ścianami, wciągając nosem znajomy zapach. Chciał dotrzeć do rynku, tam zawsze były najciekawsze rzeczy. Zatrzymał się, gdy wychodząc zza rogu, ujrzał przed sobą jakąś postać. 
Rudy pies stał zagubiony, patrząc na rozwidlenie duch. W pierwszej sekundzie myślał, że patrzył na Klematisa. Nie, byli tylko podobni.
— Wszystko okey? — zapytał. Samiec podskoczył zaskoczony i odwrócił się. Zdecydowanie nie Klematis, trochę mu ulżyło.
— T-tak — powiedział, jąkając się lekko. — O-oczywiście.
— Po prostu wyglądałeś na niezdecydowanego — odpowiedział Jazgot, podchodząc bliżej. Pies był od niego wyższy, ale chudszy. Może nawet zwinniejszy, ale nie ma pewności.
— T-tylko idę d-do d-domu — powiedział, jego jąkanie tym razem znacznie wyraźniejsze. Samiec prychnął sfrustrowany. Jazgot postanowił nie skomentować tego, tak wymagała uprzejmość.
— Właściwie to stoisz. Tak od dłuższego czasu. Nie chciałem szpiegować, ale wyglądałeś dziwnie.
— Nie m-mogę sobie przy-rzypomnieć drogi — powiedział, jakby zawstydzony. No tak. Nawet po Bezgwiezdnych widział, że wielu nie znało miasta. On był pozostawiony samemu sobie w latach szczenięcych, więc spędził niezliczone godziny w tych uliczkach i zaułkach.
— Jeśli chcesz, to cię odprowadzę — zaproponował, samiec spojrzał na niego zaskoczony. — Gdzie tylko chcesz. No, chyba że mieszkasz za rzeką, to wtedy może być problem. 
— Nie. — Pies pokręcił łbem. — W-wystarczy do parku. Potem s-się odnajdę. — Jazgot uśmiechnął się, gdy pies odpuścił. Nadal jednak wydawał się zdenerwowany. Tak się przejął zagubieniem? Jazgot gubił się masę razy i zawsze w końcu się odnajdywał. 
— Jestem M-miodowa Sz-szarańcza.
— Miło cię poznać — odpowiedział. Mentalnie zdecydował, że jest to zdecydowanie za długie. Miodowa Szarańcza. Już samo Szarańcza brzmi lepiej. Albo Miodowy. Albo o, najlepiej, Miodek. — Nazywam się Jazgot.
— Jazgot? — pysk psa wykrzywił się w ten sam sposób, jak Malwowego Ogonu na zgromadzeniu. Jakby doszedł do niego smród niewierzących i nie mógł ukryć obrzydzenia. Jazgot w pierwszym odruchu chciał wyprostować pierś, spojrzeć na niego z dumą i powiedzieć „Tak, jestem Bezgwiezdnym”. To byłoby dokładnie to, przed czym ostrzegała go Miękka. Bezmyślne działanie butnego szczeniaka. Dlatego właśnie uśmiechnął się, szeroko i uprzejmie, a potem powiedział:
— Wiem, na szczeniaka nie wyglądam. Po prostu wszyscy tak do mnie mówią z przyzwyczajenia. Jestem… — Jazgotliwy Krzyk? Szept? Może Jazgoczacy? Jazgoczące co? Ptaki. Nie. Krzesło… — Szyszka. Jazgocząca Szyszka. Chyba rozumiesz, dlaczego nie używam pełnego imienia — zaśmiał się. Pies wydawał się odrobinę bardziej rozluźniony. — Pochodzę z… — Wziął głębszy wdech. Mięta, miód, mokre drewno. Ryby. Miodek jest z Flumine. — Tenebrisu. Znasz tam kogoś?
— Niestety nie.
— To teraz znasz! — Jazgot uśmiechał się szeroko. Miodek nie.
— Cieszę się — powiedział bez przekonania.
— Co ty taki nerwowy? — zapytał, przechylając łeb. — Nie bój się. Odprowadzę cię do domu całego i zdrowego, jestem dżentelmenem. — Uderzył go lekko barkiem. Miodek nareszcie wykrzesał z siebie coś na kształt zadowolenia. Nadal jednak był zdenerwowany.
— Dzięki.
— Nie ma za co.
Szli w ciszy do pierwszego skrzyżowania. Jazgot zatrzymał się i zmrużył oczy.
— Wolisz drogę szybszą, ale w towarzystwie ludzkich potworów czy wolniejszą? 
W duchu prosił, by pies zdecydował się na drugą opcję. Za każdym razem, gdy słyszał pisk opon, miał wrażenie, że jego łapy bolą ciut bardziej. 
<Miodek?> 
[6036 słów: Jazgot otrzymuje 60 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz