16 sierpnia 2021

Od Bolesnego Barku (Rozmarynowego Pędu) [NPC]

tw drastyczne sceny 

Rozmarynowy Pęd zdziwiło zarządzenie Bryzowej Gwiazdy odnośnie patroli. Właściwie tak jak chyba każda jej ostatnia decyzja, nieważne jak niewielka by była. Wpierw myślał, że się przesłyszał, że może nie dosłyszał czyjegoś imienia, lub sama liderka zapomniała kogoś dodać do ich grupy. Jednak nie. Wszystko było właśnie tak, jak ona tego chciała. Wymieniła tylko go i Brunatny Horyzont. Nie, żeby narzekał na możliwość spędzenia czasu ze swoją matką, we dwoje, bez nikogo obok, przeszkadzającego dla ich cudownej, prywatnej chwili. Kochał łączenie przyjemnego z pożytecznym, a zadanie, które oboje dostali, takie właśnie było. Obowiązkiem, ale też sposobem na miłe spędzenie czasu z kimś, kogo kochał całym sercem. Mimo to jakaś czerwona lampka zapalała się z tyłu jego głowy na myśl o tym, że normalnie wymagana liczba psów na patrolu nie będzie się zgadzać. Z jakiegoś powodu to zawsze minimum trójka wojowników tym się zajmowała, no czasem może jakiś uczeń. We dwójkę jest na pewno bardziej niebezpiecznie niż przy większej grupie psów, choć w głębi duszy wierzył, że on i Brunatny Horyzont to duo, które naprawdę trzeba się postarać, by pokonać.
Słońce paliło mu kark, przy okazji go oślepiając. Pora Zielonych Liści dopiero się rozpoczęła, a upały doskwierały bardziej niż kiedykolwiek, zwłaszcza na tak otwartym terenie, jakim są pola. Szkoda, że nie dostali sadu, mogliby się przynajmniej schować przed niebłagalnym słońcem pod cieniem drzew, które z tak bliska na nich patrzyły, kusząc chłodnym schronieniem. A tak? Byli wystawieni na wszystko, co ta pora roku była im gotowa zaoferować — czyli nic miłego. Brunatny Horyzont dyszała mu nad uchem, nawet Rozmarynowy nie był dzisiaj zbyt rozgadany. Nie miał po prostu siły na rozmowy czy pogaduszki, upał go mordował od samego rana. Chciałby po prostu zanurzyć łapy w chłodnej tafli rzeki, nie wychodząc z niej, aż do późnego wieczora. Nie miałby żadnych obowiązków, tylko zimny strumień, przebiegający przez jego futro.
Jego matka jednak w końcu posadziła swój zad na ziemi, zatrzymując patrol.
 — Nie mogę uwierzyć, że Bryzowa Gwiazda to zrobiła — parsknęła Brunatny Horyzont. — Wiesz Rozmarynku, kocham patrole już od szczeniaka! Ale to, jest po prostu kpina, zwyczajną kpina — pokręciła głową. — Żeby wysłać dwa psy, same na patrol, w taki upał...
 — Spójrzmy na jasną stronę — usiadł koło niej — w końcu mamy chwilę dla siebie, nie mamo? 
 — Może i tak.
Wymienili się uśmiechami. Przy niej nawet upał zrobił się trochę bardziej znośny. Szybko jednak mina Brunatnego Horyzontu zbladła.
 — Ale nie zmienia to faktu, że Bryzowa jest okropną liderką. Robi z naszego klanu pośmiewisko swoimi pomysłami. Nawet ja bym się tym lepiej zajęła niż ona, nie interesuje ją nic poza własnym nosem. Doprowadzi nas do ruiny.  
 — Mamo... — jęknął Rozmarynowy Pęd. — Na pewno nie będzie aż tak źle. Bryzowej Gwieździe może i brakuje piątek klepki, ale wątpię, by pozwoliła sobie na zniszczenie "jej wielkiego projektu". Wiesz, jaka zapatrzona jest w to co robi, chce dla klanu jak najlepiej.
 — A ja chce jak najlepiej dla naszej rodziny! Dla Kaczego, dla ciebie, twojego rodzeństwa i waszych przyszłych dzieci! Martwię się o przyszłość, o to co ta wariatka zostawi dla przyszłych pokoleń. Gdyby nie wy, miałabym gdzieś to, co się dzieje z Ventus.
Na pysku Rozmarynowego Pędu wymalował się szok. Słowa matki wywołały w nim chyba jeszcze większe zdziwienie niż wcześniejsze obwieszczenie Bryzowej. Ten dzień chyba naprawdę nie przestanie go zadziwiać. Co będzie dalej? Spotkają yeti, które im pokaże magiczną drogę do magicznego źródełka?
 — Przecież nie możesz mówić serio.
 — Nie Rozmarynku — suka spojrzała mu w oczy. — Od dawna nie byłam tak poważna jak właśnie teraz. Jesteście dla mnie najważniejsi, czy to takie dziwne? 
 — Oczywiście, że nie... Po prostu... — zaciął się. — Sam nie wiem, mamo.
Przez dobrą chwilę siedzieli w ciszy, a samą atmosferę dałoby się ciąć nożem. Temat był trudny dla każdego z nich. Każde z nich martwiło się o konsekwencje poczynań ich liderki, jedno o to jak wpłynie to na ich rodzinę, a drugie jak na cały klan. Takie sprawy nigdy nie są proste do rozwiązania, zwłaszcza gdy tak właściwie to, nie można niczego zrobić. Bryzowa była liderką i nic poza jej śmiercią tego nie zmieni, a ani Brunatna, ani Rozmarynowy nie mieli zamiaru ukrócać jej żywota. Siedzieli w kropce, ganiając i szczekając za własnym ogonem, jakby to miało zmienić jego zachowanie. Tylko odgryzienie go jakkolwiek wpłynęłoby na sytuację.
Pies nie pamiętał czasów sprzed rządów Bryzowej Gwiazdy. Urodził się niedługo po tym jak przestała być zastępczynią, a została liderką. Słyszał tylko historie o poprzednich przywódcach, wręcz legendy o szlachetnej Złotej Gwieździe, która nagle zniknęła, jakby we mgle. Kompletnie bez śladu. Klan pod jej rządami rozkwitał, pierwszy raz po wypędzenia z lasu, trzymali się na własnych łapach, nosząc głowy wysoko. Nie musieli się martwić idiotycznymi pomysłami, przez które z Ventus szydziły inne psy. Żałował, że nigdy nie mógł przeżyć tego sam, nie miał porównania z własnej ręki o tym jak mogło mu się żyć w klanie, który przecież był jego domem. Rozpadał się przed jego oczami, a on tak właściwie nie mógł nic z tym zrobić, tylko rozpaczać. W takich chwilach nawet jego niezmordowany optymizm nie dawał sobie rady.
Rozmaryn nie mógł dłużej tak siedzieć. Poderwał się do góry i oczami pełnymi zapału, zwrócił się do Brunatnego Horyzontu.
 — Chodź! Dokończymy patrol i pójdziemy do Bryzowej Gwiazdy, powiedzieć co o tym wszystkim sądzimy. 
Suka spojrzała na niego, szybko znowu zarażając się uśmiechem swojego syna. Myśl o tym, że w końcu będzie mogła wygarnąć dla tej wariatki co myśli o zamieszaniu, jakie wprowadza w ich życia, była nie do odrzucenia. Sama wstała, stając tuż przy jego boku.
 — Idziemy Rozmarynku.
Ich krok był teraz o wiele bardziej żwawy niż wcześniej. Łapy nie wlokły się pod nimi po ziemi, jakby zmuszane do tortur w taki upał. Szli szybko przed siebie, zaznaczając granice klanu, zapatrzeni w ich misję. Odliczali wręcz sekundy do końca patrolu, przebywając go w ciszy. Każde z nich w głowie układało to jak wygarnie dla ich liderki wszystkie krzywdy, jakie im uczyniła. Każde na swój indywidualny sposób. Długo nie musieliby czekać, gdyby nie jedna rzecz.
 — Czujesz to? — spytała nagle Brunatny Horyzont, marszcząc brwi i poruszając rytmicznie nosem.
Rozmarynowy Pęd się rozejrzał, zatrzymując się. Wtedy to poczuł. Ostrą woń, która wierciła mu w nosie. Nie znał jej, była mu obca, jednak wiedział, że właściciel tego zapachu na pewno nie był puchatym króliczkiem czy szybkim kotem.
 — Tak... Ale co to tak właściwie jest?
 — Wydaje mi się, że niedźwiedź, ten zapach rozpoznałabym wszędzie — mruknęła, podążając za zapachem.
 — Powinniśmy go przegonić — zagarnął Rozmaryn, idąc krok w krok ze swoją matką.
 — I utrzeć Bryzowej nosa! Niech zobaczy, czego jesteśmy warci, może zacznie traktować nas traktować poważnie.
 — Myślę, że ona nie traktuje nikogo poważnie mamo, nieważne co zrobił — zaśmiał się pod nosem.
 — Więc zacznie.
Rozmarynowy Pęd chyba nigdy nie słyszał, jak jego matka brzmiała tak poważnie. Brak jakiegokolwiek cienia tej ciepłej nuty był niecodzienny w jej głosie. Dopiero wtedy zrozumiał, że dla jego matki to było o wiele ważniejsze niż tylko zwykłe "utarcie Bryzowej nosa". Chodziło o nich. O Rozmaryna, o Kaczego, o Burze i o Spadającą. Jasne, że ona o tym powiedziała, jasne, że o tym wiedział, jednak chyba dopiero teraz widział tak naprawdę, jak ważna jest rodzina dla Brunatnego Horyzontu. Wszyscy byli oczkami w głowie suczki, nieważne od ich charakteru czy tego jak często rozmawiali. To nie było ważne, ważne było to, że byli rodziną i koniec końców wszyscy się kochali, nie zważając na okoliczności.
Postawili łapy przed mostem, który prowadził na drugą część wąwozu. Rozmaryn musiał przyznać, miał chyba lekki lęk wysokości, powiem patrzenie w dół wyrwy w ziemi, przyczyniało go o zawroty głowy. Rzadko tutaj był, ale nigdy nie znalazł się po drugiej stronie. Jednak myśl o przejściu przez most, ta lekka ekscytacja, kompletnie eliminowała jego tę dziwną niepewność. Widział to jako początek nowej przygody. Jego serce nawet szybciej biło, z ekscytacji.
Pierwsza na most weszła Brunatny Horyzont, jakby od niechcenia stawiając łapy. Dwa susy i już była po drugiej stronie wyrwy, zerkając na swojego syna, pilnując, by ten podążał za nią. Rozmarynowy Pęd uśmiechnął się i przebiegł po deskach, nawet ich skrzypienie mu nie przeszkadzało. Przy niej czuł się, jakby mógł latać! Oboje iść za zapachem, kierowała nimi Brunatna, ciekawie machając końcówką ogona.
 — To naprawdę cholerka dziwne, że niedźwiedź zapuścił się aż tutaj Rozmarynku, mam nadzieje, że to nie jest wina dwunożnych.
 — Myślisz, że dwunożni mogą być w to wplątani? W jaki sposób? Przecież nie zawołali tego miśka specjalnie na nasze tereny.
 — Ale mogli zrobić coś innego, co zmusiło go do wyniesienia się z domu, są samolubni — mruknęła. 
Do ich nosa doszła woń świeżo zabitej zwierzyny, której truchło szybko się pojawiło pod ich łapami. Rozszarpana, nadjedzona owca. Musiała uciec z pastwiska i zajść aż tutaj. Nim którekolwiek  z nich zdążyło coś powiedzieć, z boku rozległ się ryk, a Brunatny Horyzont została uderzona potężną łapą niedźwiedzia, którego jeszcze przed chwilą tropiła. 
 — Mamo! — wrzasnął Rozmarynowy Pęd, rzucając jej się ratunek.
Nim jednak zdążył do niej dobiec, niedźwiedź wycelował kolejny cios, tym razem w niego. Pies nie zdążył odskoczyć i oberwał, odlatując kawałek. Zawył z bólu. Rozmaryn czuł tylko, jak jego bok rozpala ból, tak wielki, jakiego wcześniej nie czuł. Mieszał mu w głowie, nie dając na niczym się skupić. A przecież musiał ratować swoją mamę, nie mógł się teraz poddawać. Otworzył powoli swoje oczy, ignorując szumienie w uszach. Próby podniesienia się jednak były na nic, jego prawa łapa była do niczego, a każdy jej ruch powodował jeszcze gorszy ból. Gorąca krew brudziła jego brunatne futro i ziemie dookoła, a jej metaliczny zapach wiercił mu w nosie. 
Rozmazany obraz nie pomagał mu w zrozumieniu co się właśnie dzieje i gdzie jest jego przeciwnik. Brunatny Horyzont go potrzebowała, a w tym momencie był bardziej bezsilny niż kiedykolwiek. Nie mógł jej zawieść, ona zawsze była dla niego gdy tylko jej potrzebował. Gdy w końcu udało mu się wyciągnąć coś z tego co ma przed oczami, myślał, że jest już za późno. Stał nad nim niedźwiedź, jego potężne cielsko wisiało nad nim, gotowe do ataku. Odmówił w myślach cichą modlitwę do Gwiezdnych, prosząc, by przyjęli go w swoje szeregi. To chyba ostatnia rzecz, o jaką mógł prosić. W momencie gdy już miał przyjąć ten ostatni cios, wpędzający go do grobu, coś skoczyło na plecy bestii, wbijając w niego swoje zęby i  odwracając tym jego uwagę. Niedźwiedź wbił pazury w bok wybawcy, skutecznie go rozrywając i rzucając psem na ziemię. Czy to Gwiezdny zszedł na ziemię, by mu pomóc? Rozmarynowy Pęd podniósł się, na tyle ile dał rady. Przeraził się. Psem, który go uratował, nie był gwiezdny piesek z hen, hen daleka, lecz jego własna matka.
Krzyk ugrzązł mu w gardle. Nie mógł z siebie wydać nawet pisku. Chciał płakać, kląć, krzyczeć po pomoc, wyzywać niedźwiedzia i swoją głupotę, to, że naraził swoją matkę na takie coś. Ale nie mógł.
Kolejna para łap pojawiła się koło niego, znajomy pysk. To był Pokrzywowy Nos.
 — Rozmarynowy Pęd! Moi Gwiezdni! Musimy stąd uciekać!
Wsadził pysk pod niego, pomagając dla owczarkowatego wstać. Niedźwiedź, zajęty Brunatną, nawet nie zwrócił na nich uwagi.
 — Nie, nie, nie... — jęknął. — Nie możemy przecież zostawić mojej mamy, Pokrzywowy Nosie...!
Ten jedynie zignorował słowa rannego i zaczął z nim jak najszybciej iść z nim w stronę mostu. Wciąż było to ciężkie, jednak z jego pomocą, kroki były odrobinę mniej bolesne. Mimo wszystko, Rozmarynowy Pęd wciąż był lekko nieobecny, jakby na skraju omdlenia. Słyszał, jak Pokrzywowy o coś go wypytywał, lecz nic co wylatywało z jego pyska, nie miało sensu. Papka słów. Każdy krok wydawał się dla niego jak wieczność. Bolesna wieczność. Dopiero po wejściu na most zrozumiał jak daleko zaszli. Obejrzał się, sam nie wiedział, na co licząc.
Gdy zobaczył to co zostało z Brunatnego Horyzontu, zrozumiał, że nie powinien był modlić się za siebie.

***

 — Miałeś naprawdę wielkie szczęście, że cię znalazłem! Wiesz, szedłem akurat do sadu, Manat mnie poprosił o trochę jabłek, bo czuł się nie najlepiej, a z Cynamonką zajmowali się Jaskółczą Burzą. Nie jestem najlepszy w zbieraniu jabłek, ale dla Manacika się nie odmawia. Zawsze mi w czymś pomoże, taki z niego złoty pies. No, ale szedłem do sadu, w sumie to byłem już w sadzie, aż nagle usłyszałem ten wielki raban zza kanionu! Oczywiście, od razu rzuciłem się na ratunek, wiesz, jaki jestem, dobrze, że uszedłeś z życiem, Brunatny...
Rozmarynowy Pęd słyszał tę historię już chyba siódmy raz od kiedy się obudził w legowisku medyka i siódmy raz przypominał sobie, że Brunatny Horyzont nie żyła. Niedźwiedź, ten sam, który go poranił, rozszarpał jego matkę na strzępy, zostawiając po niej krwawą miazgę, pełną futra i wnętrzności, kompletnie opustoszałą z życia. Wpierw, czuł się winny, a nienawiść rozpalona w jego sercu skierowała się w jego stronę. Szybko jednak przeniósł ją na kogoś innego. Bryzowa Gwiazda. Gdyby nie jej idiotyczny pomysł z wysyłaniem jedynie dwójki psów na patrol, możliwe, że Brunatny Horyzont jeszcze by żyła. Możliwe, że nic by się nawet nie stało, że nawet nie spotkaliby tego niedźwiedzia! Ktoś bardziej rozsądny by wybił im ten pomysł z głowy, zmuszając ich do skończenia patrolu bez żadnych pobocznych przygód. 
Jednak nawet ta nienawiść nie mogła dorównać smutkowi i żalu, jaki płonął w jego sercu. Stracił ją. Już na zawsze. To nie była kłótnia, jak ta, którą kiedyś mieli, gdy nie odzywali się do siebie przez dobre pół księżyca. Nie. Tutaj nie mógł jej odzyskać, naprawić, żadne słowa skruchy nie naprawią jej zniknięcia, nie przywrócą jej do życia, nie złożą jej ciała z powrotem w całość. Tamta breja to była ona. Brunatny Horyzont umarła, a Rozmarynowy Pęd nie wiedział, jak miał sobie z tym radzić.

***

 — I co Rozmarynie? Dasz radę ruszać swoją łapą czy nie? Wiesz no, Bryzowa chciała coś dzisiaj o tobie powiedzieć i mi gęga nad głową, byś mógł wyjść o własnych siłach z legowiska medyka.
Rozmarynowy Pęd spojrzał na swoją przednią, prawą kończynę. Wciąż pachniała jak zioła, które Manaci Olbrzym na nią nałożył, ciągle zmieniając opatrunki. Mówił, że cholernie się babrała, dawno nie widział takiej okropnie leczącej się rany. Specjalnie wysyłał Owsiankę po zioła do ogrodów na terenach Tenerbis. W końcu ruszył swoją łapą, stając. Zadrżał lekko.
 — Dam radę — posłał dla Cynamonowej Pestki lekki uśmiech.
Suczka podskoczyła, machając lekko ogonem. Obejrzała go jeszcze dookoła.
 — Mimo wszystko! Przychodź do nas co parę wschodów, musimy zmieniać ci lekkie opatrunki i nakładać maść, niedługo ci powinny zostać już tylko blizny — zamilkła na chwilę. — Oj wcale nie, nie będzie wyglądał źle z bliznami! 
Rozmarynowy posłał jej tylko pytające spojrzenie, lekko przekręcając swoją głowę na bok.
 — No, kicaj! Bryzowa Gwiazda czeka na ciebie.
Tak jak młoda medyczka mu poleciła, tak zrobił. Nie zdążył nawet postawić wszystkich czterech łap poza legowisko medyka, gdy liderka we własnej osobie stanęła z nim pyskiem w pysk. Będąc stuprocentowo szczerym, podskoczył lekko na jej widok. 
 — Rozmarynowy Pędzie! Tu jesteś — prychnęła. — To naprawdę samolubne kazać dla całego klanu czekać na ciebie, to przecież ty jesteś gwiazdą tego show.
O czym ta wariatka gadała tym razem?
 — Show? Jakiego show? 
 — Twojego oczywiście! Twojej ceremonii — wywróciła oczami zirytowana.
 — O czym ty mówisz?
Bryzowa Gwiazda jednak go zignorowała i ruszyła w stronę, gdzie już chwilę temu zebrała się reszta klanu, cierpliwie czekając na to, po co zostali wezwani. Liderka weszła na okrągły stóg siana i dumna z samej siebie, przejrzała się po wszystkich. Dla Rozmarynowego Pędu kompletnie się to nie podobało, jednak usiadł zaraz pod nią. Chwilę mu zajęło dojście do miejsca spotkania, każdy mały krok znowu rozpalał w nim ból. Widział w tłumie swojego ojca jak i rodzeństwo, blisko ściśniętych obok siebie jak nigdy. Brązowa Blizna usiadł po drugiej stronie stogu siano, tak samo skonfundowany jak reszta. Chyba nikt z klanu poza samą Bryzową nie wiedział, po co ona ich tutaj wezwała, jednak Rozmaryn wiedział, że nie będzie to nic dobrego. Czuł to w kościach.
 — Mówię do was ja, wasza liderka, Bryzowa Gwiazda — powiedziała, jakby nikt tego nie wiedział, patrząc na wszystkich z góry. Takiego wrednego pyska nie da się z nikim innym pomylić. — Jak wszyscy dobrze wiecie, nasza wojowniczka, zginęła spod łap niedźwiedzia, rozszarpana nie do poznania. Oczywiście jest to tragiczne zdarzenie... Jednak kierowała nią własna głupota, zadanie, które dostała, było proste i powinna się go trzymać, a nie zgrywać bohaterkę — warknęła cicho, a po pomieszczeniu rozszedł się szmer. — Był też z nią jej syn. Rozmarynowy Pęd, który cudem uszedł z życiem. Przeżył atak niedźwiedzia, wielkiego potwora. Doznał jednak kalectwa, które jest widoczne na pierwszy rzut oka, jego kulenie powinno być dla was przestrogą. By żadne z was nie zapomniało tego, co się stało i jaka jest wola Gwiezdnych dla tych, którzy nie wypełniając zadań powierzonych dla nich przez ich liderów, ja, Bryzowa Gwiazda, mianuję cię Bolącym Barkiem! Aby nikt nie zapomniał o twojej szkodzie.
Już nie Rozmarynowy Pęd, lecz Bolesny Bark, patrzył z pełen szoku na swoją liderkę, razem z akompaniamentem okrzyków jego nowego imienia, zaczętych, po dłuższej chwili ciszy, przez młodą medyczkę.

Brunatny Horyzont umiera.
[2751 słów: Bolesny Bark otrzymuje 27 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz