tw: badziewnie opisane branie narkotyków, bo nigdy nie próbowałem i nie mam pojęcia, jak to wygląda.
Cała ta zaistniała sytuacja powoli przyprawiała mnie o niemały ból głowy. Kompletnie nie wiedziałem, co się wokół mnie dzieje, ponieważ działo się za dużo. Nagle z mojej wielkiej przygody i próby odwiedzenia dawnego znajomego zrobiła się wielka maziaja, której poniekąd nie szło zrozumieć. Myślałem, że jedyne co mnie spotka to ochrzan od starszyzny, jako kara za nasze zachowanie, natomiast zdążyły wydarzyć się rzeczy zupełnie inne. Na drugi plan wskoczył także Laurency z kilkoma Bezgwiezdnymi u boku, na dokładkę psując moje plany, albowiem ledwo nie przyszedłem, a już miałem wracać do obozu, chociaż bardziej my, a nie ja, ponieważ szliśmy w grupie pełnej różnych psów. Tych, którzy nie byli mi znani, bałem się w zasadzie mniej niż zwykle, prawdopodobnie ze względu na ich przyjemny dla oka wygląd, natomiast przykładowo Laurency przerażał mnie doszczętnie. Jego zachowanie pogarszało się chyba z każdą minutą, wzbudzając we mnie coraz to większy niepokój o zdrowie psychiczne kundla; odkąd dowiedział się, że opuściłem teren klanu, by móc odwiedzić przyjaciela, z jego mordy nie schodził perwersyjny uśmiech, którego swoją drogą chyba jeszcze nigdy nie miałem okazji spotkać (i nie zamierzam widzieć drugi raz!), specjalnie próbował iść tuż obok mnie, posyłając spojrzenia nie do zrozumienia, ponadto nieustannie szeptał pod nosem pojedyncze słowa. No, jeśli to nie wygląda jak jedna z chorób, które Leonis ma w zwyczaju leczyć, to nie mam pojęcia jakiego rodzaju opętanie to jest. Może za długie spacery mu szkodzą?
— Hejka, Chwaścik — odezwał się, przyciągając ze sobą niebywałą energię ENFP, a ja zacząłem wątpić w istnienie sensu mojej egzystencji — Nie masz mi może czegoś do powiedzenia?
— Nie, chyba nie — oznajmiłem, jednak moja odpowiedź pozostawiła go nieprzeciętnie zawiedzionym.
— Nie okłamuj mnie, przecież widziałem cię z tamtym dzieciakiem — Aha, serio o to mu chodziło? — Ładny jest nawet, może do niego faktycznie zagadasz, co? Rude psy są totalnie w twoim typie, widać to na kilometr!
Okej, czekaj, co?
Spojrzałem się na niego, jakbym patrzył na niesłychanie niemyślące, może nawet bardziej niż pies, o którym właśnie prowadziliśmy rozmowę, dziecko, opisujące swoje dziwne pomysły i fantazje, nie posiadające żadnego odniesienia do rzeczywistości. Tak, właśnie to robił w tej chwili Laurency.
— Mam do niego zagadać? Pomyśl przez chwilę, przecież chwilę temu się z nim biłem! — odparłem zaskoczony, wpatrując się we wciąż rozdziawiony pysk mentora, który dumnie tupał łapami po niezaschniętnym błocie.
— Oj tam, oj tam, my z Leonisem też tak zaczynaliśmy, a teraz patrz, jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi! — zaśmiał się zadowolony, nawiązując ze mną kontakt wzrokowy. — Uwierz mi, jestem w tym mistrzem.
Ta, bo mój mentor niby się zna na romantycznych relacjach? Przecież nawet nie znam tego jego Ciernia, skąd mam wiedzieć, czy ich związek jest normalny?
— Laurency, nie wiem czy… — zacząłem, jednak jeden z wojowników, którzy postanowili dołączyć do naszej wycieczki w stronę klanu Bezgwiezdnych przerwał mi mój ledwo zaczynający się wywód na temat tego, jak bardzo teoria mentora nie miała ładu ani składu i żeby najlepiej już nigdy nie wspominał o niskim rudzielcu, który wpędził mnie w objęcia śmierci z rąk Słoneczego Pyska, której niechcący spartaczyliśmy stosik kamieni.
— Lemur, tak? Masz chwilkę? Słoneczny Pysk chciałaby zamienić z tobą parę słów — odezwał się ledwo kojarzony przeze mnie głos psa, który znikąd pojawił się między nami, odciągając zagadanego kundla w stronę drugiej wojowniczki.
Przez jakiś czas szedłem spokojnie wydeptaną ścieżką, zastanawiając się nad słusznością teorii spiskowej mentora. Nie, no przecież to kompletnie nie składa się w całość. Chociaż może? Fakt, rudy wcale nie był taki brzydki, ale przecież oboje w dalszym ciągu nie osiągnęliśmy odpowiedniego wieku, żeby w pełni bawić się w takie rzeczy, niektórzy mogliby pomyśleć nawet, że to nielegalne i totalnie nam się w głowach zrobiła różowa papka od tych bijatyk. Czekaj chwilę, czemu się nad tym w ogóle zastanawiasz, Chwast? Westchnąłem. Moje oczy wędrowały mozolnie z ziemi do nieba, wciąż znajdując te same widoki. Jasnozielona trawa, brązowa kora drzew i ich szmaragdowe korony, jakby wieżyczki pałacu. Powieki stawały się coraz cięższe przez brak jakiegokolwiek sensu trzymania ich w górze. Na przedzie paru dojrzalszych, śmiejących się z niezrozumiałych dla mnie żartów, jednak nigdzie brak wrogiego ucznia. Zaraz, brak wrogiego ucznia! Gdzie on poszedł? Tak szybko uciekł?
— Dalej śmierdzisz ptasim gównem, wiesz? — burknął niezadowolony głos, przywołując nagłą falę dreszczy, przeszywających całe moje ciało. Czy on musi się tak skradać?
— A t-tobie to chyba brakuje porządnego wychowania — zająknąłem się, gdy nisko spuszczona głowa przybliżyła się do mojego pyska. — Przepraszam bardzo, ale co ty robisz?
— Chcesz się stąd urwać? — wymamrotał, jakby zawstydzony składaniem propozycji wspólnej ucieczki, nieco rozbawiając moją przerażoną dupę.
Przyjrzał mi się, samemu wyglądając jak inna osoba, niż przed chwilą. Był spokojniejszy, czułem, jakby chęć zabicia mnie ociupinę go opuściła. Ale pewnie nie na długo.
— Nie chcesz, to nie — odparł, odwracając się ode mnie w stronę skrętu ścieżki. A ja podążyłem za nim.
Im bardziej nasza podróż się wydłużała, tym silniejsze odnosiłem wrażenie, iż moje spostrzeżenie sprzed parunastu minut nie było trafne. Nie odzywaliśmy się do siebie ani półsłówkiem, udając, że dla siebie nie istniejemy. Tym bardziej nie wiedziałem, po co zaproponował mi wspólne zboczenie ze szlaku. Przez ciągłą obecność mentora i życie z jego ekstrawertycznym, pociesznym i nader głośnym charakterem byłem nieprzyzwyczajony do tego typu cichych zachowań z drugiej strony. Z tego też powodu kompletnie nie miałem ochoty nawiązywać z nim głębszej więzi, mimo dość długich nalegań Laurencego, któremu zrodził się w głowie pomysł „spiknięcia” mnie z tak skrytym w sobie uczniem z Flumine. Przez całą naszą relację nie słyszałem dziwniejszych słów niż chwilę temu, a Laurency akurat uwielbia rzucać kuriozalnymi stwierdzeniami. Ten stary wojownik, pomijając nawet wszelki szacunek i miłość, którą go obdarzam, kompletnie sobie nie radzi w tych, czy podobnych sprawach. Niewykluczone, że prawie każda jego znajomość opiera się głównie na Laurentowskich wahaniach nastrojów i rozmawianiu o gejach, nie inaczej, oj nie. Jeśli kiedykolwiek przyjdzie mi poznać jego partnera, od razu wypytam się, w jakich okolicznościach się poznali. Mogę się założyć, że podczas jego opowieści zejdę z tego świata albo ze śmiechu, albo z płaczu. Oczywiście nie mówię też, że w tym temacie jestem niemożliwym ekspertem, bo nie jestem, lepiej nie wspominać też mojego braku znajomych i ciągłego otaczania się w towarzystwie na wpół myślącego Bezgwiezdnego i jego ociupinę nierozsądnych znajomych, jednak wolałbym nie przyjmować od niego tego typu porad. Jeszcze się go posłucham, spowoduję jakąś wojnę i co wtedy?
— Mógłbyś się tak nie ociągać? W takim tempie to szybciej się zestarzejemy, niż dojdziemy na miejsce — prychnął naburmuszony towarzysz, jakby sam od początku nie szedł ślimaczym tempem. To przez niego wolniej stawiałem łapy, przecież zamordowałby mnie wzrokiem, o ile nie naprawdę, gdybym stanął mu przypadkiem na ogon!
— Muszę utrzymywać odstęp, żebyś przypadkiem nie skręcił mi karku… — wyszeptałem najciszej, jak się tylko dało, żeby tylko ten rudzielec nie przyswoił do siebie tych słów, ponieważ nie zwiastowałoby to raczej niczego dobrego. Niestety kompan stale szukał konfliktów, odwracając łeb w moją stronę i przyglądając mi się świdrującym wzrokiem, co jedynie zdążyło przysporzyć mi ogromnego bólu coraz mocniej bijącego serca. Hola, hola, oczywiście nie z zauroczenia, ale przez obawę o stratę życia z jego przeraźliwie ostrych szponów. Rzecz jasna moja żądna wiedzy natura nie pozwoliła mi tym razem odwrócić oczu, jak na normalną przerażoną osobę przystało, a coraz bardziej prosiła się o wpatrywanie w bursztynową mordę właściciela ogromnego zada. Co ciekawe, dostrzegłem pewną różnicę, na którą wcześniej mój mózg nie zwracał większej uwagi — mokry nos przypominał barwą bardziej jeden z rodzajów kwiatów, który ma w zwyczaju rosnąć w miejscu mojego pierwszego spotkania z Laurencym, niż korę drzew. Taki mały fun fact do kolekcji wiedzy bezużytecznej.
— Nie gap się tak, bo oślepniesz od patrzenia na moją urodę — mruknąłem z większą pewnością siebie, myśląc, że skoro do tej pory nic mi nie zrobił to raczej opanuje swoją żądzę bycia najpotężniejszym samcem alfa i raczej mnie nie zaatakuje — przynajmniej nie bez ostrzeżenia, ponieważ na walkach to chyba się jeszcze znam. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo gdy ostatnim razem naparzałem się z wiewiórką, to wygrałem!
— Chyba miałeś na myśli brzydotę — warknął ostrzegawczo, co wcale mile nie zabrzmiało. Nie wiedziałem też, dlaczego w przeciągu sekundy zrobił się z niego taki nadąsany burak. Może ma parcie także na pewnych siebie osoby? Albo skrycie mu się podobam, tylko jest kretynem i nie chce się do tego przyznać? Oby nie!
Po zakończeniu krótkiej wymiany zdań, która tak naprawdę nie miała żadnego sensu, ponieważ jedynie pogłębiła dzielącą nas przepaść pełną złości i chęci mordu, zapadła bardzo przyjemna, choć nieco zbyt długa jak na moje przyzwyczajenia cisza, tak naprawdę ratująca mnie w tamtej chwili z opresji. On szedł w swoim tempie, ja w swoim, nie zwracaliśmy na siebie uwagi i było mi to na rękę. Łączył nas jedynie wspólny cel, równocześnie zmuszający nas do przebywania w tym samym miejscu w tej samej chwili, jednak dało się z tym żyć na dłuższą metę. Uczeń z Flumine prowadził mnie przez gęsto zalesiony las, jakby znał go na wylot; dobrze wiedział, gdzie się znajduje, którym zakrętem podążać, czy warto pchać się w tę wielką kałużę, zamiast spróbować ją jakoś obejść. Cieszył mnie taki przewodnik, albowiem miałem jakąś pewność na to, że dojdziemy do Bezgwiezdnego obozu wcześniej, niż wlokąca się za nami starszyzna, która prawdopodobnie wcale się nie ociągała, tylko próbowała nas jak najszybciej znaleźć, ponieważ nikt z obecnych raczej nie zaufałby temu rudzielcowi gdziekolwiek oddalić się ze mną bez dorosłego. No, może oprócz mojego mentora. Mógłbym się założyć o wszystkie moje bursztyny, że w momencie, gdy ja podrywałem się wzajemnie z nowym chłopakiem, ten wypłakiwał oczy za wszelkie lata z obawy, że znowu mnie zgubił. Nie dziwię mu się, też bym się zesrał w gacie, gdyby mój uczeń po raz kolejny uciekł mi sprzed nosa. On kiedyś przeze mnie umrze na zawał.
— No dobra, co teraz, panie przywódco? — zapytałem Krzaka nieświadomie, kompletnie zapominając, że jest on tykającą bombą, którą z łatwością można zdetonować.
— Nic, pomyliłem drogę — wydusił beznamiętnie, odwracając przymuszenie łeb, aby upewnić się, czy jeszcze za nim stoję. — Musimy zawrócić.
— Nie mam na to siły. Wysysasz ze mnie ostatnie krzty energii — odparłem, siadając obok jednego z większych drzew jabłoni. — Możemy chwilę odpocząć?
Nie odpowiedział mi na pytanie. Rudy chyba uznał je za zbyt głupie, aby było jakkolwiek warte uwagi, co nielekko mną poruszyło. Czyżby aż tak mnie nie lubił? Nie, przecież to nie jest ważne, bo jest kretynem, a na co mi taki kretyn? No właśnie, na nic. Powinienem przestać przejmować się bezsensownymi bzdurami.
Usadowiłem się w miejscu, z którego miałem dobrą widoczność na Krzaka, towarzyszący nam krajobraz oraz ewentualną drogę, mogącą nam pomóc, gdy postanowilibyśmy się ruszyć. Obserwowałem nieznaną mi okolicę, żeby później z łatwością zapamiętać wygląd miejsca. Jednym z moich ulubionych zajęć jest zdecydowanie buszowanie między wspomnieniami pięknych miejsc, a to akurat się do nich zaliczało swoją niezwykłą prostotą. Wokół wiele zielonkawych, gdzieniegdzie bursztynowych liści, które ochoczo szeleszczą wraz z ruchem łap. W oddali więcej wysokich żywych wieży, przykrytych wysokimi krzewami i szarymi skałami. Do tego dołączyło się dziwne uczucie, jakby ktoś obserwował ruchy moich gałek ocznych. I miałem rację, ponieważ tą osobą był nie kto inny, jak wrogi uczeń, wylegujący się jak gdyby nigdy nic. Utrzymywaliśmy go przez chwilę, nawet myślałem przez chwilę, że rzuci coś w stylu „masz coś na mordzie”, jednak nic takiego nie miało miejsca, co jeszcze bardziej wprowadziło mnie w zakłopotanie. Czego on ode mnie właściwie oczekuje?
Gdy tylko Krzaczor postanowił zerwać ze mną niewinny kontakt wzrokowy, usadowił się między pnącymi wysoko w górę dębami, chowając się nieświadomie pomiędzy gęstymi zaroślami, co uniemożliwiło mi upewnianie się, czy aby na pewno jestem bezpieczny w miejscu, w którym spoczywałem. Minęło jednak troszkę czasu, co znacząco wpłynęło na moje poczucie bezpieczeństwa. Zdążyłem się nieco rozluźnić, ponieważ z powodu narastającego stresu większość moich mięśni postanowiła zbić się w ciasną kupę, tworząc bolesne uczucie, uniemożliwienie ruchu, przez co jedynym narządem zdolnym robić cokolwiek były moje oczy. Ich czujną uwagę przykuł kolorowy krzew, na którym rosły bladoróżowe maliny, o których niegdyś uczył mnie Laurency. Nie są trujące, to pamiętam. Wzrok zawisł na nich przez jakiś czas, aczkolwiek, gdy oczy znudził ten sam widok, ruszyły nieco niżej, ażeby znaleźć swą następną zdobycz — grzybki. I to nie byle jakie grzybki, albowiem ich kształt nieco różnił się od tych, które zazwyczaj można spotkać na swojej drodze podczas szukania miejsca na poranne gówno. Te były niezwykłe, wyróżniały się, wręcz krzyczały, żeby zwrócić na nie uwagę. A co Chwast lubi najbardziej? Oryginalność. Przy okazji byłem też nieco głodny, toteż nie trzeba było długo czekać na rozwój wydarzeń.
— Hej, Krzaczor — rzuciłem, żeby zwrócił na mnie swoje mordercze spojrzenie. — Co myślisz o tych grzybkach?
Na początku nawet się nie odwrócił, aczkolwiek szum deptanych przeze mnie liści musiał go zaciekawić, przez co jego wzrok powędrował na moje łapy i znajdujące się tuż przed moim pyskiem rośliny.
— Może tego nie jedz, co? Nie wiadomo, czy ci dupy nie rozerwie — warknął zbulwersowany Rudy, zapewne bojąc się konsekwencji zjedzenia nieznanego kwiatu. (Tak, kwiatu, bo nie mam innego synonimu.)
— Oj tam, głodny jestem — mruknąłem zirytowany usłyszanymi wulgaryzmami, jednak wiedziałem, że wszelka próba zwrócenia mu uwagi nie miałaby najmniejszego sensu. Ktoś go serio powinien wychować.
Parę wystających ponad trawę główek grzybów wylądowało w moim pysku, a ja starałem cieszyć się każdym kęsem, żeby zaspokoić wilczy głód, albowiem nie rosło ich w tym miejscu zbyt wiele.
— No i co? Żyjesz tam jeszcze? — Podczas gdy ja wciąż przeżuwałem każdy kęs, zaśmiał się kpiąco, pewnie czekając na wielki wybuch bomby atomowej, co, jestem pewien, ucieszyłoby go niezmiernie, jednakże nic takiego nie miało miejsca, ponieważ w tym właśnie momencie stał się cud na świecie.
— Ależ spróbuj, jakie to dobre! — wrzasnąłem zadowolony z odkrycia smakowitej przekąski, jednak Krzak zamiast się cieszyć, wyglądał na co najmniej zdegustowanego moją postawą. — Co się patrzysz, serio mówię, spróbuj!
Ale moje słowa chyba go nie przekonały, albowiem mimo tego, że towarzysz podniósł wygodnicki tyłek z miejsca, w którym odpoczywał, to wcale nie podszedł skosztować pyszności, a jedynie stanął niedaleko mnie i zastanawiał się, czy przypadkiem nie ma do czynienia z największym debilem na tej planecie.
— Przegrzał ci się mózg chyba — stwierdził, robiąc kąśliwą minę. — Prędzej stanę na dwóch nogach, niż wezmę to do ust ( ͡° ͜ʖ ͡°).
A żebyś się zaraz nie zdziwił!
Fuknąłem na niego obrażony, licząc na kolejny uśmieszek z jego kolekcji „uśmieszków dla totalnych debili”, żebym poczuł się nieco bezpieczniej przed tym, co miałem zamiar zrobić. Wpatrywałem się w niego w intrygą, a na mój kompletny brak ruchu Krzak zareagował w ten sposób, w jaki sobie zażyczyłem. Pozwoliło mi to na działanie, ponieważ wtedy, gdy najmniej spodziewał się reakcji z mojej strony, złapałem za jego futrzasty kark, żeby następnie przycisnąć jego rozdziawiony pysk do mojej zdobyczy, tym samym wpychając mu parę pysznych grzybów do mordy.
— Do reszty ci się w dupie pomieszało? — warknął, próbując wypluć resztki połkniętych roślin. Co za marnotrawstwo jedzenia.
— Przesadzasz — stwierdziłem, poklepując go dumnie po plecach. — No i co? Dobre, nie?
Znowu nie odpowiedział. Jeśli zrobi to kolejny raz, to przysięgam, zamorduję go własnymi łapami do spółki z Laurencym! Wyszarpał się spod mojego objęcia, uciekając na drugi koniec niewielkiej dziury drzew, w której ówcześnie przystanęliśmy. Co za kretyn, jeny, co za kretyn…
Od momentu, w którym postanowił dać mi do zrozumienia, że serio jest coś ze mną nie tak i najprawdopodobniej przydałoby mi się jakieś leczenie, ignorowałem go przez jakieś dwie minuty, do momentu, w którym kopnął mnie nagły zastrzyk energii, w kółko powtarzający „Kurde, Chwast, nie ma na co czekać! Ruszaj tyłek!”. Okazał się być na tyle przekonujący, iż mnie, tego ogarniętego osobnika, opanowała żądza równoczesnego rozlewu krwi i fizycznego dotyku od kogoś, kto znajdował się najbliżej. I tą osobą był niestety pan maruda, który wyszarpałby mi oczy, gdyby tylko miał dobrą okazję.
— Ej, Krzak, chodź na solo — palnąłem, kompletnie się nie zastanawiając nad konsekwencjami wypowiedzianych słów. Jak można było się domyśleć, ze względu na jego naturalne problemy psychiczne, na reakcję nie trzeba było długo czekać. Poderwał się nagle z miejsca, zmierzając w moją stronę. Już z tej odległości można było zauważyć jego połyskujące w słońcu ostre pazury, na których myśl serce podchodziło mi pod samo gardło z czystej ekscytacji. Niemniej w chwili, będącej tą rozpoczynającą starcie, straciłem czucie w przednich łapach, które były niezbędne do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Do pierwszego symptomu doszło także ciągłe przemieszczanie się obrazu, choć nie było ono tak dręczące, jak pozbawienie możliwości wskoczenia na plecy Rudzielca i ściągnięcie go na dół.
— Cholera, czekaj chwilę — jęknąłem z przerażenia, gdy ciemne gwiazdy zaczęły zasłaniać mi wszelki widok. — Twoje dupsko zniknęło mi z pola widzenia!
Usłyszałem obok cichy pomruk, który został poprzedzony cichym szelestem suchych liści. Próbuje mi namącić w głowie, czy co?
— Nie gadaj tyle, bo stracę ochotę — mruknął, rozciągając swoje zaspane mięśnie. — I ty pewnie też, bo się w gacie zaraz zesrasz.
Zaśmialiśmy się synchronicznie na jego słowa, co poniekąd wyprowadziło mnie ze stanu „srania w gacie”, tak jak to Rudy opisał. To nie tak, że bałem się samej walki, ponieważ wierzyłem w swoje umiejętności, dodatkowo ustaliliśmy, iż zachowamy to w tylko i wyłącznie w ramach treningu — tak, aby nikomu nie stała się krzywda. Kto wie, co to były za grzyby? Może dodają magicznej siły? Moją głowę bardziej zaprzątał wirujący wokół obraz świata, który mój mózg chyba przestał już dawno pojmować. Nim ustawiliśmy się naprzeciw swoich pysków, wszystkie kolory zaczęły mieszać się w jedną całość, tworząc coraz to dziwniejsze barwy i wzory, wiele wzorów! Nie potrafię znaleźć w mojej pamięci czegoś, co przypominałoby piękno tamtych cudacznych widoków.
— Ale masz szerokie źrenice! Normalnie, jak dupa Iryski! — wrzasnął Rudy, wyrywając mnie z głębokiego zamyślenia nad prawdziwym kolorem liścia, który właśnie spadł mi na czubek nosa.
— Serio? Ej, a ty już nie jesteś rudy — stwierdziłem z zawodem, chcąc na nowo zobaczyć tamten bursztynowy kolor, który z ostatnim czasem wpadł mi w oko. Ot, takie rozczarowanie.
Podczas gdy ja próbowałem pozbierać się po ataku oczopląsów i narastającego bólu głowy, który odczuwałem mniej więcej pięć razy bardziej, niż zazwyczaj, już niezbyt rudy (a przynajmniej w moich oczach) towarzysz stawiał kroki coraz to bliżej i bliżej mnie do tego stopnia, że w pewnym momencie niemal stykał się ze mną końcówką futra. Gdyby okoliczności różniły się od tych, w które zostałem wtedy wrzucone (oczywiście nie z własnej winy, skąd miałem wiedzieć, żeby nie dotykać tamtych grzybów? Laurency powinien mnie o tym uprzedzić) zapewne dostałby ostrym kopniakiem po mordzie, jednak trująca substancja chyba za bardzo mną zawładnęła, może nawet częściowo wyłączyła mózg, ponieważ bez zastanowienia przysunąłem się do niego bliżej. I nie, wcale nie wyglądało to uroczo, jak u normalnej pary, która jest ze sobą praktycznie całe życie, a bardzo niechlujnie i zapewne zawstydzająco z widoku trzeciej osoby, albowiem nasze łapy leżały na sobie, tworząc jedną całość, natomiast pysk Krzaka sunął powoli w górę, co na przemian mnie przerażało i mocno ekscytowało. W pewnym momencie ciało ucznia praktycznie na mnie leżało, co wzbudziło we mnie chęć krzyknięcia czegoś w stylu „złaź ze mnie, bo żebra mi złamiesz”, lecz gdy popchnął mnie w stronę gęstego buszu, zrozumiałem, o co temu kretynowi chodzi — przynajmniej tak mi się przez chwilę wydawało, ponieważ jak tylko znaleźliśmy się między zieloną zasłoną, zaczął robić rzeczy, o których nawet w najgorszych koszmarach nie śniłem. No, teraz to chyba będę je mieć codziennie.
Jednymi z ostatnich wspomnień, wciąż utrzymujących się w wielkim katalogu retrospekcji, była spadająca z drzewa szyszka, uderzająca prosto w moją cierpiącą z bólu głowę, która jeszcze chwilę przed spotkaniem z twardym kłosem leżała na miękkich plecach rudego towarzysza. Na moje szczęście ostatni, a jak mi się wydaje, najważniejszy fragment naszych grzesznych czynów został mi z pamięci wymazany, jakby za sprawą magicznej różdżki, która chciała oszczędzić mi porannego wstydu, przychodzącego wraz z urywkami wczorajszych wybryków. Ostatnimi słowami, które siarczyście zakończyły moją nieszczęsną podróż do krainy wodnych psów, były głupie wyrazy padające z ust płaczącego z dumy Laurencego, szybko wyłaniającego się zza gęstych, ledwo widocznych krzaków wraz z pozostałymi wojownikami — „Jestem z ciebie taki dumny, Chwaścik! Wiedziałem, że jesteście dla siebie stworzeni!”
<Krzaczasta Brwio?>
[ 3259 słów, Chwast otrzymuje 32 punkty doświadczenia i 5 punktów treningu]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz