Ten dzień od samego początku był ciężki do przeżycia. Co prawda nie miałem ani długiej, ani zbyt ciemnej sierści, aby móc narzekać, ale upały doskwierały nawet mnie. Pracy w klanie nigdy nie brakowało, zawsze było do czego włożyć łapy – napięte stosunki z Tenebris również nie przysparzały nam okazji do odpoczynku. Miękka podwoiła patrole na granicy, a chętnych na wychodzenie z obozu nie było wielu, więc chcąc pomóc wszystkim Bezgwiezdnym, wychodziłem zarówno na poranną, jak i wieczorną przechadzkę. Pomiędzy tymi zajęciami wybierałem się na polowania, pomagałem przy szkoleniach uczniów czy też zbieraniu ziół dla Leonisa – jednakże męczarnie tamtej doby urozmaicone o napady gniewu, podwójną sesję treningową, patrole i długie polowanie zmęczyły mnie wyjątkowo dobrze; myślałem jedynie o powrocie do ciepłego posłania (no, może jeszcze o co najmniej dwóch dniach nieprzerwanego snu?). Myślałem, że właśnie to mnie czeka – szybki powrót, położenie się spać, koło sześciu godzin snu i kolejny rutynowy dzień, niemniej jednak okazało się, że myliłem się szalenie.
Przyszła ta niezwykła chwila, gdy ujrzałem ukochane blokowisko, zeszły ze mnie wszelkie emocje, a w łapach ciążyło już jedynie zmęczenie. Przyspieszyłem kroku, oddając się niesamowitemu momentowi ocięcia się od własnych demonów w głowie, wszelkich rutynowych spraw i własnych problemów egzystencjalnych. Byłem tylko ja, droga i pragnienie odpoczynku. Dotarcie na miejsce stało się zaledwie okamgnieniem – ułożyłem swoje zesztywniałe mięśnie na wyznaczonym miejscu i zamknąłem oczy. Sen o dziwo nie przychodził zbyt szybko, w przeciwieństwie do zapachu Szałwii. Chwilę później usłyszałem jej melodyjny głos:
— Księżyc, wstawaj, zaginął nam uczeń — zachwyciła mnie jej umiejętność przekazywania tak złych informacji takim pokrzepiającym i pełnym spokoju tonem. — konkretniej to Szloch, ten mały, biało-rudy pies.
Uśmiechnęła się do mnie tak, jakby widziała, że dopiero przed sekundą udało mi się pójść na spoczynek. W tym jednym geście było tak niesamowicie dużo empatii i energii, że wyrzuty sumienia za wyrzucenie na nią całego mojego gniewu nie potrafią mnie opuścić.
— Przez cały dzień haruję, nie mam chwili dla siebie, a Ty słodko oświadczasz mi, że powinienem zwlec swoją dupę z jedynego miejsca spokoju i udać się na poszukiwania zagubionego szczeniaka?! Nie pamiętam, kiedy ostatnio robiłem coś dla siebie, więc teraz, dla odmiany znowu pójdę zrobić coś za was wszystkich, bo nikt inny nie może poszukać naszej drogiej zguby! — Bezmyślnie podniosłem głos, po czym wziąłem kilka wdechów i zacząłem jeszcze raz, dużo spokojniejszym tonem z wyrazem skruchy na pysku. — Wybacz, Szałwio. To nie Twoja wina, a nawrzeszczałem na Ciebie, jakbyś to Ty ściągnęła na mnie te wszystkie zadania; jeszcze raz przepraszam.
Suczka od razu przyjęła przeprosiny i zdawała się nie przejmować tym przykrym zdarzeniem. Miałem wielką nadzieję, że nie zapamięta mnie jako gbura wydzierającego się wniebogłosy przy pierwszej lepszej okazji na niewinne dusze. Rozciągnąłem się, wstałem i przeszedłem po obozie, sondując, którzy wojownicy są najmniej wyczerpani i zdatni do poszukiwań. Po kilku chwilach zebrałem drużynę, składającą się ze mnie, Ostrokrzewu, Ikry i Mięty. Po zmroku lepiej było poruszać się w mniejszej, ale zorganizowanej grupie, niż całym stadem poruszającym się bez celu. Nasze terytorium nie było zbyt wielkie, ale młodego trzeba było znaleźć i to jak najszybciej.
— Jest nas czterech, mamy też cztery główne lokalizacje do przetrzepania. Ikro, przetrzepiesz nasze blokowisko, jesteś silna i szybka, a potrzeba tutaj tempa i wytrwałości w przeczesywaniu pięter. Ostrokrzewiu, pójdziesz na cmentarz, wiem, że nie zawahasz się na tych terenach. Mięto, tobie pozostawiam kościół i jego okolice. — Westchnąłem głęboko. Wiedziałem, że nie będę zbyt udanym przywódcą, jednak to zadanie musiałem wykonać sam. — Musimy jak najszybciej odnaleźć naszą zgubę; przetrząsamy długość ogona po długości ogona bez darowania sobie, chociażby skrawka ziemi. Nie udało się odnaleźć jego zapachu, więc bądźcie gotowi na wszystko.
Machnięciem ogona dałem znak na rozpoczęcie naszej misji i udałem się w kierunku jedynego miejsca, które zostało nikomu nieprzydzielone – czyli na wysypisko śmieci. Co prawda mój nos nie był zbytnio zachwycony tą jakże szeroką gamą zapachów, mimo wszystko nie mogłem odpuścić sobie poszukiwań. Sprawdzałem każdy kąt, starałem się poruszyć niebo i ziemię, oby tylko znaleźć Szlocha i zaprowadzić go bezpiecznie do domu: niestety, przez długi czas całkowicie na próżno. Często traciłem wiarę w powodzenie poszukiwań, miewałem napady złości na samego siebie, iż jestem tak nieudolnym wojownikiem, który nie potrafi znaleźć, chociażby ucznia na swoim własnym terytorium – jednak szybko odzyskiwałem trzeźwość umysłu i skupiałem się na ratowaniu czyjegoś futrzanego zadka. Nagle usłyszałem jakiś pisk. Krótki, jakby szybko zdławiony, ale byłem pewien, że się nie przesłyszałem. Postanowiłem podejść bliżej i sprawdzić jego źródło. Serce zabiło mi szybciej z nadzieją, że nikomu nic się nie stało, a to było jedynie wołanie o pomoc, jednak po raz kolejny tego pieprzonego dnia tak bardzo się myliłem. Długość myszy za granicą z Industrią zauważyłem zbiorowisko: na moje oko dwa psy i dwa… Szczeniaki? Zafurczało aż we mnie, miałem ochotę puścić się w ich stronę sprintem i spuścić komuś ostry wpierdol za dzisiejszy dzień, więc… Dokładnie tak zrobiłem. Niesiony całym ciężarem tego dnia leciałem na łeb, na szyję, a wyhamowałem dopiero przed granicą.
Kiedy rozpoznałem dwóch wojowników Industrii pilnujących jakiegoś burego szczura, który miał czelność trzymać Szlocha za kark, zagotowała mi się krew w żyłach. Starałem się trzymać nerwy na wodzy przy stosunkach międzyklanowych, jednak taka napaść na jednego ucznia? Co oni sobie myśleli? Obdarłbym ich ze skóry i powiesił jako trofeum we własnym legowisku, gdybym tylko mógł. Tymczasowo wybrałem dyplomatyczne wyjście, ledwo kontrolując ton własnego głosu.
— Wybaczcie, jeśli nasz uczeń wszedł na wasz teren, lub narobił wam kłopotów. Jestem pewien, że odpokutuje za swoje występki. Zabiorę go do obozu. — Zacząłem w miarę spokojnie, licząc, że nie będę miał większych kłopotów. Nie warto było zaostrzać konfliktów.
Jednak żaden z psów nie wyglądał, jakby miał chęć oddać psiaka. Zmierzyli mnie wzrokiem, po czym odezwał się najmniejszy z nich.
Jednak żaden z psów nie wyglądał, jakby miał chęć oddać psiaka. Zmierzyli mnie wzrokiem, po czym odezwał się najmniejszy z nich.
— Jestem członkiem Industrii, a ten szczyl wtargnął na nasze terytorium, jakby co najmniej szedł na wypoczynek. — Zaczął buras, poszerzając strach w oczach Szlocha.
Zanim zdołał skończyć swoją myśl, skoczyłem ku niemu, zatapiając zęby w jego karku. Szczeniak pisnął i rozluźnił chwyt na skórze ucznia, dzięki czemu udało się, nasza gwiazda wieczoru mogła się uwolnić. Zrezygnowany rzuciłem tą małą kupą futra o ziemię, po czym biorąc ucznia Bezgwiezdnych w pysk, rzuciłem się do ucieczki. Nie zastanawiałem się, co dalej zadziało się na terenach Ognistych; ważne było, że nikt nie próbował nas gonić, a po dłuższej podróży przez wysypisko i kilka bloków dotarliśmy do naszego obozu. W pierwszej kolejności zabrałem młodego do medyka, a sam powlokłem się do legowiska Miękkiej i zdałem relację z całej naszej pseudo przygody.
Wyszedłem od przywódczyni niezwykle zadowolony. Ten nieszczęsny dzień mógł się wreszcie skończyć, a ja mogłem udać się do swojego przytulnego kąta na chwilę odpoczynku. Czułem, że jutro będę musiał udać się do medyka: piekły mnie całe poduszki łap, mięśnie nóg i szyi paliły, a w przedniej łapie brakowało mi jednego pazura. Mimo wszystko byłem zbyt zmęczony, by na cokolwiek narzekać, więc po prostu powlokłem się do siebie. Zwinąłem się na posłaniu i już zamykałem oczy, gdy usłyszałem cichy, przestraszony głos.
— P-przepraszam, ja… Dziękuję. — Szloch zdawał się prawie trząść ze strachu.
[1150 słów: Księżyc otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia + 10 Punktów Doświadczenia za przygodę]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz