Przeciągnąłem się, podążając w głąb sadu za Jaskółczą Burzą.
Było wcześnie rano; słońce na niebie leniwie muskało poniektóre gałęzie najniższych drzew, oświetlając pomarszczone z powodu niedawnej suszy liście. Tu czy ówdzie można było dojrzeć wijące się robale na korze jabłoni, wokół których pni wiał ledwie wyczuwalny, zimny wietrzyk. Odetchnąłem, doganiając mojego mentora. Złoty wojownik miał mnie odprowadzić do sadu i samemu zawrócić do obozu. Bo oto właśnie zaczynała się moja ocena.
Nie mogłem powstrzymać się od triumfalnego spojrzenia, gdy rano, stając wraz z wschodem słońca, wyminąłem moje śpiące rodzeństwo; słodko chrapali w posłaniach uczniów.
Uśmiechnąłem się lekko; najpewniej Gołąbek, Polarka i Miętek nadal drzemią, podczas gdy ja pokonuję ostatnią prostą w drodze do zostania wojownikiem.
— Pamiętaj o moich naukach. Będę cię obserwował — głos Jaskółczego wyrwał mnie z zamyślenia. — I powodzenia.
Kiwnąłem nieznacznie głową, wbijając wzrok w otoczenie za wojownikiem; ciągnące się po horyzont wiejskie pola, wśród których w oddali majaczył Gwiezdny Szczyt.
— Dzięki — wydukałem z siebie, przejeżdżając językiem po zębach. Jaskółcza Burza wyszczerzył się, mierzwiąc mi łapą sierść na głowie; syknąłem, niezadowolony i zmieszany. Instynktownie rozglądnąłem się po okolicy, szukając morderczym wzrokiem chichoczących świadków; zaraz potem, gdy dotarło do mnie, że przecież nikt tego nie widział, uszy zapłonęły mi z zażenowania.
— Pokaż wszystkim, kto cię szkolił! — rzucił żartobliwym tonem na odchodne i błyskawicznie zniknął wśród owocowych drzew; jego złote futro zamigotało jeszcze na tle ciemnej kory, po czym w zupełności rozpłynęło się w powietrzu.
Zaśmiałem się nerwowo, pusto.
Ruszyłem z miejsca; pierwsze kroki postawiłem niepewnie, ostrożnie, ale, gdy moje myśli zostały skupione na tropieniu zwierzyny, chód stał się szybszy, cichszy i zwinniejszy.
Wonie roślin, dwunożnych i wojowników z klanu mieszały się, tworząc jedną całość. O tak wczesnej porze mój mózg nie potrafił się skupić na jednym zapachu; tropy zwierzyny uciekały mi sprzed nosa. Prychnąłem, przystając na chwilę.
Otworzyłem lekko pysk, pozwalając, by aromaty z okolicy osiadły mi na języku; po chwili wahania skupiłem się na świeżym tropie myszy, pozwalając, by nos wskazał mi do niej drogę.
Posrebrzona od szronu trawa chrzęściła pod łapami, a liście na drzewach zaczęły zmieniać kolory; gdzieniegdzie wśród zieleni przebijała się czerwień, czy pomarańcz. Deszcz jednak już od jakiegoś czasu nie spadł, co zaczynało coraz bardziej martwić wszystkie klany.
Przybrałem pozycję myśliwską, słysząc cichy szelest.
Wysokie trawy przede mną, osłonięte przez kolczaste krzaki, poruszyły się, a moje postawione uszy wychwyciły cichy pisk; bure ciałko wynurzyło się z roślinnej gęstwiny, tuptając łapkami. Małe pazurki z cichym skrobaniem zdrapywały z łodyg szron.
Skradałem się przed siebie, czujnie poruszając uszami. Łapa za łapą. Sprawdzić kierunek wiatru. Obserwować ruch zwierzyny. Uważać na gałązki i kamienie. Te szczegóły, które niegdyś były dla mnie trudne, z czasem zaczęły przychodzić z łatwością.
Mysz znowu czmychnęła w krzaki, jednak zrobiła to spokojnie, niuchając w poszukiwaniu jedzenia; nie była świadoma mojej obecności. Gałązki powoli przysłaniały jej ciałko, aż w końcu cała zniknęła wśród buszu.
Poczułem, jak energia się we mnie gromadzi; zmusiłem się do sterczenia nieruchomo, próbując najdokładniej określić położenie ofiary.
Przekręciłem głowę, słysząc cichy oddech, nierówne kroki i szelest jesiennych liści.
Mysz z powrotem zaczęła przedzierać się przez zarośla, wydając z siebie zadowolone piski. Przysunąłem się bliżej, przytrzymując ciężar ciała na udach, dopóki nie zbliżyłem się na długość skoku; po paru uderzeniach serca skoczyłem, wybijając się z całej siły z tylnych łap.
Zwierzę wytrzeszczyło oczy, rzucając się do ucieczki, jednak nie zaszło daleko; trzy razy krzywo machnęło łapkami, po czym, przeraźliwie piszcząc, wylądowało w moim pysku.
Instynktownie zacisnąłem szczęki na ciepłym ciałku, tym samym uśmiercając drobne stworzenie.
Dopiero potem zdałem sobie sprawę, że upolowana przeze mnie mysz jest, albo raczej była, kulawa.
Schyliłem się, kładąc martwe ciało z powrotem na ziemię. Zaniepokojony, dokładnie je obwąchałem; mimo moich obaw, że mysz mogłaby cierpieć na jakąś chorobę, pachniała bardzo dobrze i zdrowo.
Z ulgą zakopałem truchło w ziemi, by ukryć je przez innymi drapieżnikami. Po niedługiej chwili ruszyłem w dalszą drogę, bacznie obserwując okolicę.
Owocowe drzewa otoczone krzakami zaczęły się przerzedzać, odsłaniając coraz wyraźniej otwartą, usłaną opadłymi liśćmi przestrzeń. Gdy usłyszałem cichy szelest, odwróciłem się, ze zjeżoną sierścią, węsząc w powietrzu; w mój nos uderzyły zapachy zgnilizny, błota i, bez wątpienia, psa z klanu. Rozluźniłem mięśnie, przekonując się, że nie jest to odór włóczęgi, tylko dobrze znany mi aromat Jaskółczego; to oznaczało, że wojownik, tak jak powiedział, mnie obserwuje.
Pod wpływem jesiennych promieni słońca szron zaczął znikać, a temperatury nieznacznie rosnąć; nie był to jednak upał, wprawiający w drżenie powietrze. Chłodny wiatr nasilił się, podnosząc do tańca opadłe liście.
Przyśpieszyłem do truchtu, zmobilizowany, by upolować coś lepszego i bardziej posilającego od marnej, kulawej myszy.
W mój nos uderzył zapach królika; postawiłem uszy, sprawdzając kierunek wiatru. Po niedługiej chwili, zadowolony stwierdziłem, że podmuchy wieją w moją stronę, tak więc ofiara nie ma prawa mnie wyczuć.
Skradałem się, podążając za apetycznym zapachem.
Wraz z moimi krokami, woń stawała się coraz wyraźniejsza, bliższa; nerwowo oblizałem wargi. Muszę zdać ten egzamin. Muszę zostać wojownikiem. Po to się urodziłem.
Przede mną mignął szary ogon. Przywarłem do ziemi, ukrywając się za kilkoma krzakami i stertą liści przed wzrokiem ofiary.
Serce zabiło mi mocniej, gdy po paru sekundach zwierzę stanęło do mnie tyłem. Machając w skupieniu ogonem wyskoczyłem z kryjówki, przechodząc do biegu najszybciej, jak mogłem.
Udało mi się dogonić królika; szybko wbiłem pazury w jego bok, i chociaż niemal wywaliłem się na śliskich liściach, udało mi się złapać go w zęby.
Przerażone zwierzę dało mi kopniaka prosto w miękkie podbrzusze, przez co śniadanie podeszło mi do gardła, a ciało przeszył piorun. Lekko rozluźniłem chwyt, jednak, gdy stworzenie już niemal wyrwało mi się z pyska, zacisnąłem kły na jego kręgosłupie i pociągnąłem w prawo z całej siły.
Wraz z głośnym chrupnięciem, przyszła satysfakcja; długouchy zwisał mi bezwładnie ze szczęk.
Byłem pewien, że zaliczyłem tą ocenę i, jak okazało się później, nie myliłem się.
[950 słów: Pszczela Łapa otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia i 2 Punkty Treningu]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz