Gdybym miał nazwać swoje życiowe traumy, jedna z nich zwałaby się Boguś. Z czego wiem, wiele osób ma skłonność do nazywania roślin, przedmiotów, do których są przywiązani, w tym nawet kamieni. Ja sam, gdy byłem jeszcze małym, głupim wypierdkiem (a raczej mam nadzieję, że byłem i już z tego wyrosłem), nazywałem rośliny, które i tak po paru miesiącach wymierały, by dać miejsce śniegowi i, po jego stopieniu, kolejnym pędom. Powtarzające się co cztery sezony koło. Boguś, co przyszło mi do głowy zupełnie przypadkowo, brzmi zapewne komicznie, lecz dzięki temu doskonale oddaje istotę mojej niezręczności w kontaktach z innymi, o której również zapewne wie większość tych, co miała ze mną do czynienia. Bezgwiezdni szczerze wydawali się bardziej bliscy sobie niżeli inne klany (choć może to było tylko moje wrażenie, bądź pewne, mieszane uczucia związane z samym Tenebris), lecz nie oznaczało to i tak, że czułem się wśród nich lepiej. Możliwe nawet, że właśnie to wywoływało u mnie przytłoczenie, dziwne odczucie, że i tutaj nie pasuję.
— Podobno w Bryzowa podwoiła patrole
Spojrzałem na Szmaragda kątem oka, nie odzywając się ani słowem. Jedna z wielu kropel deszczu opadła prosto na jego czarny nos, wystający zza spod dachu. Teren wokół był obmyty błotem, podobnie jak nasze łapy — jeszcze poprzedniego dnia znajdowała się tu biel, czysty puch, na którym widać każde zanieczyszczenie. Z połączenia śniegu oraz opadów otrzymaliśmy breję. Jednym słowem, było obrzydliwie.
— No co? — dopytał, zauważając wyraz mojego pyska.
Spięcie z Tenebris mnie bawiło.
— Powinniśmy się ruszyć — zignorowałem go. — Czemu tu w ogóle siedzimy?
— Ach, chciałem spędzić z tobą trochę czasu. Przeszkadza ci to? — Uśmiechnął się szeroko, zerkając na mnie.
Nie odezwałem się znowu, przymykając oczy z zirytowaniem. Nienawidzę rozmów „o pogodzie”, szczególnie gdy ta nie służy jak najszybszemu oddaleniu się od niechcianego towarzystwa — podniosłem się, zauważając przy tym uciekających panicznie przed deszczem, jakby zawierały żar i kwas, Dwunogich. Osłaniali się trzymaną na kiju zasłoną o okrągłym kształcie, by po chwili móc się schronić w swoich ciepłych domach. Momentami byłem zazdrosny o taką wygodę.
— Przyjaźnisz się z samymi szczeniakami, stwierdziłem, że dobrze ci to posłuży — dodał, zauważając moją mimikę. — Och, wybacz. Sam jesteś... dość, cóż, młody. Mógłbyś być moim synem. No, może przesadziłem. Prawie.
Ty za to wzbudzasz we mnie staruchofobię, bo jesteś niesamowicie durny, ale jakoś tego nie komentuję. Upomniałem siebie w myślach za tę obelgę, choć spodziewałem się, że za jakiś czas znowu zacznę go bezmyślnie urażać. Wybacz, Szmaragdzie, choć i tak tego nie słyszysz, dzięki czemu zapewne postrzegasz mnie jako niewinnego oraz miłego.
Jakieś małe dziecko zaczęło skakać w kałuży, mocząc swoje ubrania, a jego — prawdopodobnie — opiekun w postaci — zapewne — rodzica uniósł na niego głos i pociągnął gwałtownie za ramię, wywołując okropny płacz.
— Idziemy, Szmaragdzie.
— Ależ formalnie — prychnął ironicznie. — W porządku, szanowny paniczu liderze Żonkilu.
To żeś mi podniósł ego.
Sprawiał, że resztki mojej dobrej chęci zachowywania się w sposób serdeczny i życzliwy zanikały, jednak może nie był aż taki zły, choć nie dość, że jest upierdliwym prymitywem, to i, delikatnie mówiąc, gdyż wykorzystałem swoje pozwolenie na ubliżanie innym, kobieciarzem. Ale kim ja niby jestem, by wygłaszać o nim swoją ocenę.
Spojrzałem na czarno-białą, zwiniętą w kącie kulkę. Westchnąłem cicho i położyłem się niedaleko niej, rozkoszując się chwilową ciszą w bloku. Nieco zgniły zapach, obdarte ściany, wybite szyby i światło wpadające przez dziury mogłyby wielu odstraszyć, lecz mi dawało specyficzny komfort — szczególnie że akurat to pomieszczenie było rzadko odwiedzane, więc mogłem pobyć w samotności. Powoli przestało padać, a moje kończyny były oziębłe oraz ścierpnięte. Musiałem odpocząć. Bolały mnie nawet zatoki. Modliłem się, aby nie wpadła za moment do bloku Miękka czy jej wkurzający zastępca, by zaczął wydawać kolejne polecenia, które i tak wnosiły niewiele do stosunków pomiędzy nami, a innymi klanami. Wszyscy, szczególnie ci stojący na wyższych pozycjach zachowywali się od jakiegoś czasu, jakby mieli się zesrać na sam widok obcego pyska na swoich terenach. Nie potrafią rozwiązać logicznie czy pokojowo kompletnie niczego.
Usnąłem z trudem, a ten trud okazał się zmarnowanym wysiłkiem, gdyż po niedługim okresie — czterdziestu, może pięćdziesięciu minutach — poczułem szturchanie. Lotos postanowiła mnie pomęczyć, a ja, po raz z resztą kolejny, zezwoliłem na to.
— Chcę na plażę — powiedziała wprost.
— No i? — mruknąłem ledwo przytomny. — To sobie idź.
— Nie lubię sama. Co, jeśli się zgubię, albo ktoś mnie porwie?
Upierdliwiec. Zlitowałem się, doskonale wiedząc, że zrobiła to specjalnie, próbując jeszcze jakoś wzbudzić we mnie poczucie winy. Jednak sam się o to prosiłem, decydując się tego jednego, pierwszego razu na spędzanie czasu z Lotosem. Możliwe, że nie jestem aż tak asertywny, jak myślałem, co jednak zbytnio przygniotłoby moje ego, abym przed sobą to przyznał.
Lubiłem przebywać na plaży. Ciepły piasek, choć nie raz irytujący, przynosił mi ukojenie, podobnie jak delikatne, chłodne fale, moczące moją sierść. Choć był to neutralny teren, nie widywałem innych osobników zbyt często, a gdy już zawidziałem, mogłem spokojnie znaleźć ustronne, cichsze miejsce. Nie czułem się dzięki temu tam aż tak niepewnie.
W pewnej chwili Lotos znikła mi z oczu. Rozejrzałem się wokół speszony — dostrzegłem ją jako daleką, niewielką plamę, kilkanaście metrów od siebie, obok nieznanej mi osoby. Poczułem spięcie.
No tak, Lotos nie jest... tak niezręczna w relacjach międzypsich, jak ja. Właściwie to jest nad wyraz zręczna w tej sferze życia. Na tyle, że musiała truć dupę jakiemuś przypadkowemu gościowi.
Odetchnąłem cicho.
Nadal nie sądziłem, aby ten szczeniak był wciąż na tyle samodzielny i rozsądny, by rozpoznać niebezpieczeństwo — jest zbyt pewna siebie, dlatego musiałem się między nich wtrącić. Czułem potrzebę opieki nad nią.
— Lotos, zostaw pana. Jeszcze cię ugryzie — powiedziałem nerwowo, pokazując suce, że naprawdę nie powinna ot tak zaczepiać obcych, jakby wspólnie dzielili klan. — Przepraszam, pewnie przeszkadza.
Białośnieżny, szczupły pies może i nie wyglądał groźnie, lecz mogły być to jedynie pozory. Postanowiłem trzymać się na przynajmniej dwa metry odległości.
— W niczym nie przeszkadza — odparł. — Pokazywałem jej glony.
Och. Zmarszczyłem czoło odruchowo. Och. Rozumiem. Znaczy, nie do końca rozumiem, ale nie mam ani najmniejszego zamiaru w to wnikać.
— W każdym razie, Lotos, idziemy — pogoniłem ją, obawiając się, że natrafiłem na jakiegoś czubka lub wariata.
— Może ze mną zostać. Nie zjem jej ani nic. Jestem zupełnie nieszkodliwy.
Poddałem się, gdy Lotos burknęła coś w moją stronę, śmiertelnie się obrażając i usiadła na piasku, nie mając zamiaru się ruszyć z plaży. I tak mam zbyt dobre serce.
Czemu szczeniaki tak się zachowują? Też taki byłem?
Westchnąłem cicho. Nie lubiłem obcych, a pies był w moich oczach delikatnie podejrzany. Szybko poczułem się zmęczony. Poza tym nie chciało mi się tu siedzieć i ich obserwować. Nie wiedziałem, co niby mam ze sobą zrobić.
Jak się okazało, obcy o lodowych oczach miał bardzo ciekawe zainteresowanie, które zainteresowało i Lotos. Mianowicie, rozmawiali o... tak, glonach. Chyba nigdy nie słyszałem bardziej bezsensownych — na tyle, że szybko porzuciłem próby zrozumienia dziwnych rzeczy, które rozumiała jakimś cudem Lotos — wywodów, od tych, wychodzących z pyska białośnieżnego.
— Hej, spójrz na to! — Zwróciła nagle moją uwagę Lotos, wskazując na czerwono-brązowawą, wyłowioną z wody roślinę, przypominającej korzenie. — To nazywa się Czerwonowąs. O, a to jest... gumowiec muszelkowy. W środku tej muszli jest taki glut, który można zjeść! Chcesz spróbować? Pan powiedział, że można.
Próbował tego obrzydlistwa? Zerknąłem na niego kątem oka z zdegustowaniem. Co za dziwak.
— Nie, dzię...
— To nie glut — wymamrotał obrażony pies, bezczelnie mi przerywając. — To gumowiec. Mięczak. Z tej samej grupy, co ślimak.
Nagle zaczął stwierdzać jakieś akademickie fakty. Uśmiechnąłem się krzywo do samego siebie, pozorując obojętność.
— Do jakiego klanu Pan należy? — spytała, zapalając czerwoną lampkę w mojej głowie.
Po pierwsze, taki nadmiar grzecznościowych zwrotów — których użyła może dwa, trzy razy — ani odrobinę do niej nie pasował. Po drugie, samo pytanie pokazało mi, że próbuje wprowadzać jakieś intrygi i kompletnie nie zwraca uwagi na to, że może mi się to nie spodobać.
— Do Ventus.
— O! — Zamerdała ogonem. — Jak ja dawno tam... czy mógłby Pan mnie oprowadzić?
— Lotos, nie... — jęknąłem cicho.
— Bardzo proszę — naciskała.
Doskonale wie, że nie powinna przekraczać cudzych granic. Ja ją tego uczyłem, mentor ją tego uczył. Miałem jednak nadzieję, że białośnieżny jest rozsądny i jej odmówi, bo jego też ktoś z pewnością nauczył czego można, a czego nie.
— Ja... dobrze.
Chrząknąłem, zwracając na siebie uwagę. Zaczynałem czuć się, jakbym był niewidzialny, a nie podobało mi się to ani trochę. Nie będę piątym kołem u wozu.
— Powinniśmy wracać, Lotos.
— Nie, nie musimy nigdzie wracać. — Bezczelna.
Zbytnio daję sobą pomiatać. To ostatni raz, gdy to robię — postanowiłem, że mimo wszystko pozwolę, aby szczeniak przez chwilę pobył na swoich starych terenach. Szanowałem granice innych klanów i nie chciałem po prostu mieć kłopotów.
Będę mieć ich na oku.
<Lodowy?>
[1403 słowa: Żonkil otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz