Zaliczanie oceny parę wschodów słońca po śmierci matki nie jest dobrym pomysłem. Ostatnie, o czym myślałam, to było zamartwianie się wojowniczym imieniem i błaganiem przodków, abym złapała cokolwiek. Nawet mysz. Mimo tego rozumiałam Pustynnego Wiatru — mój mentor widocznie chciał odciągnąć zarówno swoje, jak i moje myśli od tragicznego wypadku. Być może dla niego podwojenie swojej pracy było właściwą koncepcją, ale dla mnie ewidentnie nie; nie mogłam się na niczym skupić, ciągle będąc rozproszona najmniejszymi myślami i czynnikami otoczenia. Wciąż zamyślałam się, a trzeźwość przychodziła zbyt późno. Akurat w momentach, kiedy ptak, spłoszony moją nieostrożnością, odlatywał z gałęzi.
Po każdym polowaniu, które do najlepszych nie należało, przychodziłam do mojego mentora ze zwieszoną głową. Tych każdych tak naprawdę nie było dużo, bo o ocenie dowiedziałam się trzy polowania po nocnym czuwaniu.
— Myślę, że jesteś gotowa zostać wojowniczką — odezwał się wtedy do mnie mój mentor, delikatnie uśmiechając. Wiedziałam, że przysparza mu to trudność, więc odwzajemniłam uśmiech. Oboje mieliśmy okazję poćwiczyć umiejętności aktorskie.
— Będę cię oceniał podczas łapania zwierzyny — dopowiedział Pustynny Wiatr. — Nie przejmuj się twoimi ostatnimi… nieudanymi próbami. Każdemu zdarza się pech.
Kiwnęłam głową, a mój egzamin się zaczął.
Tak naprawdę nie byłam szczególnie zdenerwowana — nigdy nie słyszałam o zawalonej ocenie. Jeżeli ktoś miał zostać wojownikiem, logiczne, że potrafił upolować choćby mysz. Nie takie rzeczy robi się na treningu.
Kiedy wyszłam z obozu w poszukiwaniu świeżego tropu, moje łapy dotknęły mokrej, chłodnej ziemi. Poczułam w swojej sierści ciepły, wiosenny wiatr, który wydawał się przenikać mnie na wskroś i ogrzewać od środka. Mocniej oparłam się łapami o ziemię, ciesząc z okazji do pokazania swoich umiejętności. Wyruszyłam spokojnie, rozglądając się na boki.
Miasto w ten wieczór prezentowało się spokojnie: lampy świeciły ciepłym blaskiem, łagodnie zalewając swym światłem ulice. Młodzi ludzie spacerowali, śmiejąc się i żywo gestykulując. Patrząc na nich, mimowolnie poczułam się samotna. Przystanęłam, spoglądnęłam na nich pogodnie, obserwując czystym wzrokiem. Usiadłam, zamiatając swoim ogonem twardy chodnik.
Przez szare chmury blask księżyca i gwiazd jedynie prześwitywał delikatnie, jednak ich wsparcie nie było mi potrzebne — miałam pewność, że Fenkułowa Plamka i tak obserwuje mnie. W końcu tyle czekała na tę chwilę, prawda? Zapewne siedzi teraz obok nie. Popatrzyłam się w bok, jednak nikogo nie dostrzegłam.
Cicho przemknęłam w stronę kempingu, idąc w śladzie wyznaczonym przez cienie rzucane przed domy. Wydawało mi się nieodpowiednie podążać teraz w świetle. Zresztą, zdarzenie sprzed chwili odebrało mi chęć pokazywania się światu. Chociaż mogło to być głupie, czułam dziwny żal na myśl, że moja matka być może nie istnieje. Skąd wiemy, że po śmierci nie czeka nas pustka?
Wydaje się, że medycy rozmawiają w snach z Gwiezdnymi. Równie dobrze...
Na tym skończyłam swoje rozmyślania, gdyż w taki piękny wieczór nie chciałam niepotrzebnymi myślami zaprzątać swojej głowy. Ważniejsze było teraz zadanie, jakie zostało mi zlecone.
Ruszyłam więc przed siebie, a z każdym susem domy dwunożnych ustępowały na rzecz bujniejszej roślinności. Z racji, że teren ten znałam doskonale, dobrze wiedziałam, że zbliżam się do jeziora. Nawet gdyby znalazłby się tu szczeniak, po mokrej ziemi i odorze wody musiałby się domyślić, że gdzieś niedaleko jest zbiornik wodny.
Moim oczom ukazała się tafla wody, w której odbijały się pojedyncze legowiska ludzi; ich żółte światełka tańczyły po delikatnie falującym jeziorze, na której powierzchni pływały kaczki. Obrałam sobie za cel jedno z ptaszysk, gdyż uznałam je za godne tak ważnego egzaminu.
Jedna z nich podpłynęła blisko brzegu, a ja chciałam wykorzystać okazję: bez większego przygotowania czy przemyślenia sytuacji zareagowałam nagłym skokiem, tak odmiennych od perfekcyjnych manewrów, jakimi mentorzy karmią swoich uczniów. Wiadome było, że kaczka zwiała.
— Po pierwsze — zaczął — nie kłócimy się i szanujemy siebie nawzajem. Jesteśmy sprawiedliwi i umiemy znieść porażkę.
Wymieniłam z moją matką porozumiewawcze spojrzenie, mówiące „Ale on jest upierdliwy”.
— Po drugie nie obniżamy mi poziomu prestiżu i wkładamy wszystkie starania w to, co robimy. Musicie przysłużyć się klanowi do ostatniej kropli krwi.
Sranie w banie. Nikt go już nie słucha.
— Kolejną zasadą jest…
— Zaczynamy — mruknęła Fenkułowa Plamka. Fajna jest w sumie. — Tylko się nie pozabijajcie.
Miałam szczęście, że ptaki były przyzwyczajone do dziwnych zdarzeń. Skoro przyjmowały pożywienie od dwunożnych, dlaczego miałyby uciekać od zdziczałego, brudnego drapieżnika?
Opadłam na ziemię, w ciszy czekając, aż któreś ze zwierząt podpłynie wystarczająco blisko by dać się złapać.
— Jeszcze chwila — mruknęłam sama do siebie, próbując nie wiercić się na widok apetycznych stworzeń. Od samego czekania czułam duże zmęczenie, spotęgowane stresem i uczuciem, że jestem obserwowana.
— Zmęczona? To jeszcze tylko chwilkę. Możemy poćwiczyć teraz podchodzenie do zwierzyny — powiedział Pustynny Wiatr. Niemal niezauważalnie kiwnęłam głową, przyzwalając na dalsze prowadzenie treningu. Niezrażony wojownik zaprezentował pozycję, którą przybierały czające się psy.
Obserwowałam z uwagą, które mięśnie napina, a które pozostają rozluźnione. Starałam się odtworzyć jego ruchy, kierując wzrok w kierunku, w którym patrzył mój mentor, i ignorując dławiące poczucie zmęczenia. Pustynny nosem zmienił ustawienie moich łap i obniżył ogon. Przyglądał się mi krytycznym wzrokiem, chcąc wyłapać wszelkie niedogodności.
— Hm… — zastanawiał się przez chwilę, ale koniec końców się rozluźnił. — Dobrze jak na pierwszy raz. Koniec treningu.
Przyjęłam właściwą pozycję, widząc kolejną nadarzającą się okazję.
Skok.
Szarpnięcie.
Ała.
Gotowe. Miejmy nadzieję, że to zobaczył. Dobrze mi wyszło.
Otrzepałam się z wody, kładąc moją zdobycz na ziemi. Na moim pysku pojawił się grymas bólu, gdy poczułam ucisk w miejscu, w którym ptak w desperacji uderzył mnie dziobem. Była to jednak całkiem nieznacząca przeszkoda, dlatego – jak uznałam – powinno mi się udać bez problemu dotrzeć do obozu.
– Dobra robota – usłyszałam głos mojego mentora. Odwróciłam się nagle, przestraszona.
Na pysku Pustynnego Wiatra zakwitł delikatny uśmiech. Momentalnie pomyślałam o swojej matce.
Widziałaś to?
***
Położyłam moją zdobycz na stosie zwierzyny. Z delikatnym uśmiechem do kaczki dołożyłam mysz i kawałek mięsa dwunożnych, które znalazłam w drodze powrotnej. Rozejrzałam się po obozie, w samą porę, aby dojrzeć Promiennego biegnącego w moją stronę.
— Dreszczczko! Zaliczyłaś ocenę? Jak super, super, gratulację! — merdał ogonem pełen entuzjazmu. Zaraz mina mu zrzedła, a oczy zaszły łzami. — Szkoda... Że... Mama tego nie widziała.
W ciszy wysłuchałam mojego brata, który po chwili znowu się uśmiechnął. Widocznie nie chciał dopuszczać do siebie negatywnych emocji.
— E tam, na pewno na ciebie patrzyła. Byłab- Je-e-st z ciebie dumna!
Skinęłam krótko głową, pochylając łeb. Czułam się obserwowana. Ukradkiem spoglądnęłam w prawą stronę, a w moim polu widzenia znalazł się Kruczy. Czarny uczeń ze złośliwym uśmiechem podbiegł do mnie, trącając nosem upolowaną przeze mnie mysz.
— Nieźle, szczur. Normalnie jak na pierwszych polowaniach, prawda? — ironicznie spytał. Domyśliłam się, że mi zazdrości, a w dodatku nie umie sobie poradzić ze zmianą mentora, dlatego jedynie obdarzyłam go twardym spojrzeniem. Każdy ma czasem gorszy dzień, chociaż ten ekhem... szczeniak... chyba naprawdę nie umie być w dobrym humorze.
— Dre- żącą? Gratuluję, dobra robota? — powiedział zdziwiony Jazgoczący. — To była twoja ocena?
— Tak — krótko oznajmiłam. Jazgot wydawał się być szczerze zdziwiony, jednak jego pochwała również zdawała się być szczera.
Nie mogę się doczekać, kiedy dostanę wojownicze imię.
Chciałabym, żeby było ono ładne. Najważniejsze jednak, abym wreszcie je dostałam. Ooh, i ten, abym dożyła tej chwili. Zabawnie by było, gdybym teraz się wyjebałam pod jakiegoś potwora.
[1180 słów: Drżąca Łapa otrzymuje 11PD oraz 3PT]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz