Lawendek, lekko znudzony, przebierał łapami w kolorowych liściach, leżąc wśród nich. Jego umysł właśnie analizował — chociaż, właściwie próbował analizować — dlaczego korony drzew pozbywają się swoich osadników, oraz czemu ci ów mieszkańcy roślin zmieniają swe ubarwienie. Nie szło mu to zbyt dobrze, ponieważ zbyt skupiony był na podziwianiu piękności ulistnienia, spoczywającego na ziemi. Mimo iż jego głowa próbowała skupić się na rozterkach swojego właściciela, to oczy skutecznie odwracały uwagę Lawendka, pokazując mu coraz to nowsze piękności i wprawiając go w coraz to świeższy zachwyt.
Szczeniak delikatnie chwycił zębami jeden z okazów, zezując, by przyglądnąć się mu uważnie. Był on zielony, z niewielką dozą pomarańczy oraz brązowymi plamami, przechodzącymi raz w większe malowidła, to znowu w mniejsze kropki; pies odrzucił go na bok, stwierdzając, iż nie należy on do najbardziej wyjątkowych. Przed chwilą widział bowiem całkiem podobny, niemal identyczny, z wyjątkiem zmiany ustawień palet odcieni. Zaraz też zlękniony zadał sobie pytanie, czy może one oba nie były jedynymi w swoim rodzaju (powiedzmy, podwójnymi w swoim rodzaju), oraz podjął próby odszukania ich. Marne, niestety. Przeczołgiwał się on raz to na prawo, raz na lewo, szukając swoich zgub. Sam nie mógł uwierzyć, że nie pomyślał nad swoim czynem i bezmyślnie pozbył się przedmiotów, które przecież posiadały wspaniałe zadatki na jego kolekcjonerskie okazy.
Nie znalazł ich przez parę minut, toteż całkowicie porzucił nadzieję. Westchnąwszy, rozciągnął się, obserwując popołudniowe słońce przebijające się przez korony drzew. Ich łyse postacie górowały nad mniejszymi krzakami oraz kupami jesiennych skarbów, tak pospolitych w Porze Spadających Liści. Lawendek jednak nie widział w nich nic zwykłego. Przeciwnie; z racji, iż była to jego pierwsza jesień w swojej krótkiej historii, zapragnął pochłonąć z niej jak najwięcej wrażeń. Mógł to zrobić tylko przez eksploracje, także nic dziwnego, iż niemal cały czas spędzał na dworze. Nikt nie musiał nad nim czuwać, ponieważ szczenięciu już dawno wypadły z głowy dziwne pomysły o ucieczce. Bawił się on grzecznie w granicach obozu, nie próbując nawet zwiedzić dalszego świata.
Jednak za każdym razem, gdy wpatrywał się w niebo i próbował sięgnąć wzrokiem kawałek dalej, budziła się w nim dziwna tęsknota zwiedzenia świata. Często sam mówił do siebie, iż zobaczy to wszystko, gdy będzie uczniem. W końcu ile niebezpieczeństw czyha tam na małego szczeniaczka, zagubionego i z dala od swojego domu?
Teraz też, gdy objął wzrokiem kopułę nieba, nie mógł pozbyć się uczucia tęsknoty. Chciał pobiec tam, w nieznane, poczuć wiatr w swojej sierści i zapomnieć o całym klanowym życiu, mogąc cieszyć się wolnością i samotnością. Wiedząc, że jego oczy błyszczą, a jego łapy z radością nie czują zmęczenia, gdyż karmią się adrenaliną posiadacza. Ze zmieszaniem Lawendek zniżył wzrok na swoje łapy, odcinając się od marzeń. Mógł dokładnie poczuć liście, w których zanurzone były jego łapy; ich kontury, kształt oraz struktura nie miały w tej chwili przed nim tajemnic. Dlaczego więc nie mógłby znać całego świata tak dobrze jak ich?
Te wszystkie ceremonie, tytuły i opowieści o Gwiezdnych wydawały mu się puste i nielogiczne. Dlaczego ich przodkowie wędrują wśród gwiazd? Skoro potrafią nie zatracić się w ciemnościach zaświatów, czemuż więc nie mogą powrócić i ponownie chodzić po ziemi? Czy naprawdę woleli przez wieczność oglądać to wszystko z góry, zamiast brać w tym udział?
Chociaż, przecież może jest z nimi trochę tak jak z nim samym. Przecież on sam woli patrzeć na innych z boku, zamiast podejść i porozmawiać, tak jak to robią inne psy. Oczywiście, nie każdy. Niektórzy, tak jak on i Gwiezdni pewnie, wolą obserwować. Ale czy naprawdę wszystkie dobre psy trafiające do Gwiezdnych tak wolą? Czy nakłada się im jakiś przymus?
Albo może ich władza nie sięga tak daleko i nie mogą przywrócić sobie życia?
Łapy szczeniaka natrafiły na coś dziwnego i ostrego. Lawendek mimowolnie odskoczył, gdyż nagłe natrafienie na nieznany obiekt zboczyło go z tropu. „Przecież chciałeś okrywać nieznane” — powtarzał sobie w myślach pies, gdy powoli zbliżał swój nos do sterty liści.
Jego oczom ukazało się brązowe stworzenie z masą igieł wystających z jego ciała oraz czarnymi, świecącymi oczkami. Samcowi oczy rozszerzyły się ze zdziwienia i ciekawości. Próbował go obwąchać, co jednak nie skończyło się zbyt dobrze; z paniką odbiegł, wyjąc z bólu.
— Mamo, tato! — zawył, czując, jak łzy napływają mu do oczu. — To boli!
Nie natrafił jednak ani na mamę, ani na tatę. Psem stojącym przed nim, na którego nieszczęśliwie wpadł, był sam Jasna Gwiazda. Lider Tenebrisu potrącony został przez maleńkie ciałko, nieuodpornione jeszcze na ból. Ta sama postać wpatrywała się teraz w niego nieobecnie, z bólem, strachem i niedowierzaniem. Zaraz też również ze skruchą, gdy Lawendek uświadomił sobie, jak ważna jest osobistość, której zakłócił spokój.
— Przepraszam — wymruczał.
<Jasna Gwiazdo? Naprawdę przestraszyłem się tego jeża!>
[760 słów: Lawendek otrzymuje 7PD]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz