24 stycznia 2022

Od Orchidei do Kurki

Mogłaby mieć takie podejście przez całe życie, a już na pewno przez cały okres szczenięctwa. W końcu suka, jak na razie, nie wiedziała jeszcze nic o nieprzyjemnych aspektach istnienia, toteż nie czuła się na obowiązku wymazywania ich z życia innych. No, albo choćby pomagania im. A już ostatecznie, chociażby zdobycie się na zostawienie ich w spokoju, by mogli dokończyć swoją pracę i udać się na spoczynek.
Kurka, medyk klanowy, miała się o tym jeszcze nieraz przekonać. Orchidea ewidentnie musiała ją wkurwiać; wszędzie łaziła za nią, ze znudzoną miną dopytując się, czy to, co usłyszała o ziołach, jest prawdą. Nie zamierzała się poddać, oj nie. Planowała wykonywać swoje cudowne zadanie uprzykrzania jej życia aż do momentu, w którym ta poczwara nie zgodzi się przygarnąć ją na uczennicę. A potem jeszcze tylko przez kilka księżyców. Kto wie, może po mianowaniu na medyka Piri całkowicie zejdzie jej z drogi?
O, a ta Piripiri to był jej niedawny pomysł. Jak zostanie medyczką, to na mianowaniu zmieni sobie imię na jakieś bardziej zabawne —  Orchidea brzmi strasznie poważnie, a to drugie wprawia ją w wesoły nastrój (o ile kiedykolwiek miewa wesoły nastrój).
— To coś jest na ból dupy? Przyda ci się — powiedziała do Kurki, wąchając ostrożnie nieznaną roślinę.
—  Jestem gotowa odstąpić ją tobie —  mruknęła dorosła, prawdopodobnie bliska brutalnego wyrzucenia szczeniaka z legowiska.
Były do siebie całkiem podobne. I to właśnie był jeden minus, jedyny słaby punkt w całym planie Orchidei, gdyż ona sama wątpiła, że wytrzyma z inną marudą niż ona sama cały trening. A gdyby o tym pomyślała, mogłaby dojść do wniosku, iż gdyby zachowywała się bardziej przyjacielsko i miło to Kurka polubiłaby ją. Albo chociaż coś w ten deseń.
Wojownicze życie wydawało się Orchidei nudne i notoryczne. Wciąż patrole, polowania i… walka. Tego ostatniego bała się skrycie. Nikomu o tym nie mówiła, jednak wątpiła, że byłaby w stanie kiedykolwiek nauczyć się samoobrony, nie wspominając o ataku. Myśl, że stałaby na polu bitwy, z założonymi łapami, przyprawiała ją o dreszcze. Że ona? Ona miałaby się bić za Bezgwiezdnych, którzy nawet nie są jej rodzinnym klanem?
Zdawała sobie sprawę, że Jazgot robi wszystko, by zapewnić im dobry dom. Patrząc logicznie, to nie powinno być trudne; co drugi pies w Bezgwiezdnych urodził się poza klanem i przybył tutaj jako przybłęda. To jednak była ich własna decyzja. A Orchidea nie była pewna, czy mogłaby ją podjąć.
Nie myślcie nawet, że wierzyła w Gwiezdnych. Uważała to za wymysł pogrzybkowy i miała ochotę się śmiać, kiedy uświadamiała sobie, że ktoś naprawdę w to wierzy. W gromadę psów z sierści z Gwiazd, chodzących po niebie i zsyłających nam sny. To wszystko nie trzymało się kupy. A w tych czterech klanach jacyś idioci naprawdę wierzyli w te brednie.
Mimo wszystko doskonale wiedziała, że tutaj powinna być. Należy się to choćby Jazgotowi, który przygarnął ich; bez niego Orchidea mogłaby już nie żyć. I chociaż miała wątpliwości przed nazywaniem go ojcem, to zdecydowanie czuła się na obowiązku okazywania mu lojalności. A to lojalność powinna przejawiać się obecnością w tym klanie.
Orchidea bez pożegnania wyszła z legowiska Kurki, w zamyśleniu nawet nie zastanawiając się, czy to na pewno dobry pomysł; w końcu kiedy wróci, może być ono zabarykadowane, i nici z dalszego prześladowania klanowej medyczki.
W jej szczenięcej głowie zakwitł pomysł, czy nie mogłaby prosić swojego opiekuna o rozkazanie Kurce, by ta przyjęła ją na uczennicę? W końcu jest zastępcą! To nic nie kosztowało-
Aż zatrzymała się, z przekąsem uświadamiając sobie swoją naiwność. Przecież to żałosne. Jazgot musi traktować wszystkich równo, a z pewnością już traktować równo swoich podopiecznych. Ewidentne stawianie wyżej kogoś, ponieważ ten jest z nim związany, raczej nie poprawi zdania klanu na temat samca. Orchidea podrapała siebie po nosie, wykrzywiając pysk. Że też nie patrzy tak szeroko…
Rozejrzała się po obozie, bystrym wzrokiem szukając czegoś ładnego. Nie oczekiwała niczego konkretnego, jednak powinna spróbować planu B. Cóż, bycie miłym nie wychodziło jej najlepiej, skoro jednak nie da się osiągnąć swojego celu inaczej, co innego ma zrobić?
Zebrała z ziemi parę liści, tak naprawdę nie oglądając ich wcale. W miarę możliwości ułożyła je w jakiś sensowny bukiet. Nie starała się i doskonale o tym wiedziała, ale była leniwą kreaturą.
Był jeden mały problem. Kurki nie było w legowisku medyka.
Piripiri syknęła z oburzeniem, że ta debilka odważyła się zostawić ją samą w obozie.
Rzuciła swoimi liśćmi o podłogę i postanowiła, że odszuka samicę. Nie ma innej możliwości; przecież nie zdołała odejść daleko.

<Kurko?>
[733 słowa: Orchidea otrzymuje 7PD]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz