30 stycznia 2022

Od Szakłaka CD Orchidei

— Piripiri? — zapytał Szakłak, bo tak lubiła być nazywana Orchidea.
Pies przez chwilę rozglądał się po strąconych rzeczach, licznie zalegających pole walki, to znaczy pole operacyjne, no po prostu kurs Orchidei do ptasiego pióra. W pewnym sensie przypominał on górski czarny szlak. Oznacza on najkrótszą drogę dojściową, stosowaną jednak najrzadziej z racji jej trudności i niedostępności. Szakłak nie zna jednak nikogo, kto, jak na czarnym szlaku, zmarł z kontuzji gdy wspinał się, jak w tym wypadku, po meblach. Ograniczył się więc do patrzenia, chociaż z podniesioną brwią.
Orchidea po przebyciu swojej własnej Doliny Pięciu Stawów na Kozi Wierch stanęła przed Szakłakiem, podając mu zdobyte piórko. — Łap. — ćwierknęła w sposób taki, jaki robi tylko ktoś, kto czuje, że coś osiągnął. Cóż, przynajmniej przed jej zaliczeniem twardego spotkania z podłogą.
Suczka aktualnie czuła się jakby właśnie przeszła własnołapnie wspomniane wcześniej szlaki, jednak otrzepała się po chwili, wstała i spojrzała na brata. Szakłak patrzył przez chwilę zaskoczony, po czym jednak kiwnął ochoczo głową. Wiedział bez mrugnięcia okiem, co zrobić z podarowanym piórem.
W niknącym półmroku jego spojrzenie zdawało się wdzięcznie bardziej ciekłe niż zwykle, niby maślane oczy, chociaż większość zauważyłaby tylko lekkie drgnięcie brwi. Szakłak bowiem czasami dostarcza absolutnego minimum wizualnych wskazówek.
— Rzeczy, przez które dla ciebie przechodzę — zachichotała Orchidea. — Hm, mam nadzieję, że to nie jedno z tych piór od ptaków przenoszących choroby. Chociaż tamten ptak nie wyglądał na chorego. Znaczy... Hej, słyszysz mnie?
Szakłak był zajęty.
Z delikatnością upuścił pióro na podłogę, po czym przytrzymał je przednią łapą przy końcówce osi pióra, nazywaną stosiną (część, od której odchodzi puch). Druga końcówka przy dudce (ostra część) unosiła się przez to nieznacznie, ale wystarczająco, by przy ocieknięciu o nią głowę, ta przyczepiła się do futra za uchem. Po kilku poprawkach te zdawało się utrzymywać idealnie w miejscu.
Orchidea rozpromieniła się. — Pasuje ci to!
— Myślisz?
Szakłak przejrzał się w lustrze ogromnej, brzuchatej szafy.
Zmarszczył brwi — Nie przypominam sobie wyglądania tak staro.
— To nie ty, to ta szafa i dlatego staro odbija — zaśmiała się Piripiri, nie całkiem kłamliwe, albowiem lustro rzeczywiście było jakieś takie pajęczynowe i zdawało się, że zaraz wyskoczą z niego wampiry.
Ale nie wyskoczyły, a Szakłak (teraz z piórkiem za uchem!) i Orchidea szli dalej.
Znaleźli się na pierwszym piętrze. Mieszkańców, jak nie było, tak dalej nie widać, gdzieś się pochowali (to na twój widok, Śnieżynka?), a może już nie żyją (zmarli z rozpaczy jak cię zobaczyli, Szakłak?). Wyobraził sobie w myślach, jakby odpowiadała Śnieżynka i zaśmiał się lekko. Wtedy przypomniał sobie, po co tu przyszedł i zaczął egzaminować miejsce.
Orchidea zdawała się być okupowana na ten moment przeglądaniem mienia pozostawionego przez poprzednich mieszkańców. Szakłak rozejrzał się za to porządnie i spróbował ułożyć w umyśle mapę i rozłożenie budynku. Ogromny prostokąt jako podstawa, a od niego odstające wejście, tam zaczęli! Potem były schody, a pod nimi, zdaje się, odchodziły drzwi do piwnicy. Na każdej klatce znajdował się średniej długości korytarz z sześcioma drzwiami.
— Nie chcę nigdy być uczniem — wzdycha czasami Szakłak.
Nie chce być uczniem, a raczej konsekwencji i obowiązków idących z tym w parze.
Na szczęście dużo mu jeszcze do tego zostało.
Nie musi jeszcze polować, patrolować, ani poprawiać legowiska zaraz po wstaniu. Nawet jeśli ma pomagać w układaniu legowisk, odkłada tę czynność do wieczora, a wieczorem się przecież znowu kładzie więc po co je poprawiać, a w ogóle to wykładanie, poprawianie i antywykładanie, i tak w kółko codziennie aż do zwariowania, to jest jakiś rytuał fiksumowaty. „Fiksumowaty” to przymiotnik odrzeczownikowy, utworzony przez Szakłaka do określenia takiego zajoba, co się go dostaje (fiksum dyndrum brzmi bardziej elegancko niż brzydkie słowo na „z”, a Szakłak jest wielkim estetą i dlatego woli tę formę).
— Oczywiście — odpowiedziała Orchidea.
— Och, Piripiri, bo jak już nim zostanę, to ja skończę jak ten oficer w carskiej Rosji.
— Co to ma do rzeczy?
— Strzelił sobie w głowę, a w liście pożegnalnym wyjaśnił motywy swojego kroku.
Piripiri ziewnęła ostentacyjnie, ale jednak spytała, bo historyjka ją wciągnęła. — I jakie to były motywy?
— Całkiem logiczne. Napisał: znudziło mi się codziennie rano zakładać mundur, a codziennie wieczorem zdejmować mundur.
Piripiri kiwnęła żywiej teraz głową. — Tak… jak będziemy uczniami, nie będziemy mogli w dodatku wymykać się z obozu. Wtedy to nie będzie wymykanie się, a po prostu patrolowanie!
Szakłak zrobił dumną minę. — Technicznie nie wymykamy się teraz z obozu.
I oboje zrobili dumne miny.
— Poza tym żartujesz sobie? Jak będę uczniem, to dopiero mnie popamiętają!
— Oj, Szakłak.
Szakłak poczuł nagle kroplę deszczu na pysku.
Coś tu nie gra.
Z każdym krokiem mróz coraz bardziej szczypał go w policzki, a przecież są wewnątrz budynku. Kroki stawiał cichutko, delikatnie i z przemyśleniem, tak żeby Los nie zauważył.
Zatrzymał się na chwilę.
Stali teraz przed rozbitym oknem, szkło jeszcze leżące na ziemi, deszcz przedostający się do korytarza. Jego wzrok zablokowany był jednak na zewnątrz, jakby w transie.  — Spójrz, jak szybko się przenosi ta burza.
— Zmokniemy, jak tu zostaniemy — powiedziała praktyczna jak zawsze Orchidea.
— Jeszcze chwilę.
— Ale będziemy cali mokrzy!
— Och, wiem, ale to jest takie ekscytujące.
Orchidea przekrzywiła pyszczek w konfuzji, na co Szakłak po chwili milczenia kontynuował poprzednią myśl: — Rzeczy, na które nie ma się wpływu. Widzisz tę dużą burzę zmierzającą w twoją stronę i nie możesz nic o tym zrobić.
— Nie…
— Trzeba wymierzyć to w sam raz —
— Wymierzyć, kiedy wziąć się za powrót, masz na myśli?  — zapytała niepewnie, na co Szakłak posłał tylko tajemniczy uśmiech.
— Oj, nie drażnij mnie, bo dojdzie do łapoczynów — pogroziła Piripiri, co prawda żartobliwie, bo między Szakłakiem a Orchideą nie dochodzi do żadnych łapoczynów, co najwyżej do pyskusji. Ale to brzmi tak ładnie…
— To nawet nie jest prawdziwe słowo.
— Jest, jeśli powiem je z wystarczającą pewnością siebie!
Orchidea nie śmiała już drążyć poprzedniego tematu i dopytywać. Niech to zostanie pytanie otwarte, a właściwie odpowiedź na nie niech zostanie otwarta, wzbogaci kolekcję tych zagadek Wszechświata, których nawet najtęższe umysły dotąd nie umiały zagłębić.
— Dobrze by było być z powrotem przed zachodem. Chodźmy już zająć się resztą budynku — zaproponowała.
— Zabić resztą? — spytał niezbyt przytomnie Szakłak, znad zamyślenia się i poprawił piórko za jego uchem. Albowiem Szakłak ostatnio zasłuchiwał się w opowiadaniach starszyzny, jak i napotkanych nieznajomych, szczególnie takich o kryminałach. Takich co to cała populacja jest w panice, że grasuje przestępca, a dzielny Komisarz pracuje dzień i noc, żeby wytropić zbrodniarza, i przy każdym słowie zaczynającym się na „za…” wyświetla się Szakłakowi w głowie, niczym w leksykonach komputerowych, lista słów zaczynających się od za-, w której to liście na pierwszym miejscu proponowane jest „zabić”, na drugim „zamordować”, a dopiero na którymś z kolei „zająć się” (które szczerze mówiąc w odpowiednim kontekście, służyłoby równie dobrze za synonim poprzednich). Ale w tym przypadku program sterujący leksykonem kierował się też chyba odczuciami Szakłaka do wyżej wymienionych, i powstała komputerowa pomyłka freudowska, ujawniająca jak chętnie to Szakłak by się wziął za powrót.
Od tego momentu zaczęłam pisać z zapętloną playlistą piosenek z Encanto. Za wszelkie zdisnejowania obwiniam właśnie ją. 
Tym razem, gdy wyruszyli na kolejne piętro, Szakłak był trochę mniej ostrożny. Wciąż było wilgotno i zatęchło, ale teraz, wiedział, że najgorsze w tym budynku to najwyżej parę śliskich szczurów, oraz zwandalizowane okno i…
Jak teraz o tym myśli nie brzmi to bardzo zapraszająco.
Mimo to serce nie waliło w jego piersi, łapy nie były spocone i jego oddech był spokojny i w wolnym tempie.
— Powinniśmy?
W obustronnym porozumieniu, chociaż bez konsultacji postanowili dać sobie chwilę na odpoczynek, jeśli i tak muszą zostać tu by przeczekać deszcz.
— Wracając; mam nadzieję, że ta burza się uspokoi przed wieczorem. Ta część miasta nocą przyprawia mnie o ciarki, naprawdę! — pokręciła głową Piripiri.
Szakłak mrugnął. Och.
— Podróż nocą jest cudowniejsza niż cokolwiek na świecie — westchnął czule Szakłak. — W dzień wybierasz się na podróż - w nocy na przygodę. Chociażby dla nieba.
Wszystkie gwiazdy trzymają się swoich kursów i jadą tak samo jak pociągi na swoich torach, ale komety mogą podróżować absolutnie wszędzie; pojawiają się tu i tam, gdzie najmniej się ich spodziewasz.
— Tak jak ja! — powiedział ze śmiechem Szakłak. — One muszą być włóczykijami nieba.
Piripiri spojrzała z oszołomieniem na Szakłaka. — Nie ma się z czego śmiać, to by było straszne, gdyby kometa uderzyła w Ziemię.
Touché. — Och, na pewno. To trochę jak gdy… znaczy to trochę jak… Umm…
— Świetnie ci idzie, mów dalej, to wyjdzie, jak będzie musiało.
— Wow, to było miłe.
— Niee! Hahah, tak.
A Szakłak się zamyślił nad poprzednią odpowiedzią. I wydawało mu się, tak na chwilę, że w tej odpowiedzi tkwiła jakaś szpilka, lecz zanim zdołał sobie uzmysłowić jaka, a w tym bardziej wymyślić na poczekaniu jakąś celną ripostę, jego myśl zabłądziła już gdzieś indziej. Aż zapomniał, co chciał powiedzieć wcześniej.
— Czy mi się wydaje, czy jest tutaj echo? — przygarnęła Orchidea.
Leżeli teraz bez słowa, w tym przyjemnym rodzaju ciszy. Słychać teraz było jedynie deszcz uderzający o dach.
— Wiesz, że kwakanie kaczek nie odbija nigdzie echa, i nikt nie wie, dlaczego?
— ... Szakłak!
 
<Piripiri?>
[1452 słowa: Szakłak otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz