Akcja dzieje się bardzooo daleko w czasie (przed śmiercią Krzaczastego Cienia).
tw: depresja, ed?, samobójstwo.
Tego dnia mieliśmy się spotkać; obiecał mi to, bo widział, jak bardzo cierpię, przeżywam wszystko to, co się wydarzyło. Nie czułem się tak wtedy pierwszy raz — uczucie było mi znajome, ponieważ w dniu, w którym ostatni raz widziałem pysk Laurencego coś we mnie pękło. Już wtedy część mnie domyśliła się, że nigdy go już nie zobaczę, chociaż odpierałem tę myśl z całej siły przez długi czas, by siebie bardziej nie ranić. W końcu dotarło do mnie, że zostałem praktycznie sam na tej ziemi. Każdy, kogo mogłem nazwać rodziną, poszedł do piachu, a reszta? Cóż, reszta uznała mnie za „martwego” — nie cieleśnie, a duchowo. Nawet Jazgot nie był w stanie wydusić ze mnie chociażby słowa, tak wielce samolubny jestem. Współczułem mu, stracił ukochanego przyjaciela, a teraz jeszcze musiał tracić energię na mnie, zamiast zająć się własnymi trudami. Ostatnio wpadły mu w łapy małe szczeniaki — zapytał się mnie, czy nie chciałbym ich poznać, moglibyśmy wtedy wspólnie spędzić trochę czasu. Z początku planowałem mu odmówić, ponieważ nie wiedziałem, w jaki sposób się zachować w obecności maluchów. Jak taki zgred mógłby się przecież z nimi dogadać? Nie pozwoliłbym sobie przecież zepsuć im dobrej zabawy z moim brakiem chęci do chociażby poruszenia łapą, toć standardowe dni szczeniaków polegają tylko na ciągłym bieganiu i śmianiu się. Koniec końców wyszło jednak na to, że do spotkania na razie nie doszło, co może wyjdzie im na dobre.
Początkowo otoczenie uważało, że nic złego się ze mną nie dzieje — po stracie taki stan jest bowiem normalny, tak więc brakowało elementów, które wprawiałyby w niepokój. Z czasem jednak coraz więcej kundli zaczynało postrzegać mnie jako dziwaka, szaleńca, od którego lepiej się trzymać z daleka. Kto to widział kundla, który nie odezwałby się zapytany? Który nie wychodził z posłania, nawet gdy słońce raziło w oczy? Albo takiego, co umyślnie odmawiał jedzenia, chociaż nie był pochłonięty chorobą? Przez takie zachowanie sam siebie pozbawiłem nie tylko przyjaznych osób, które były chętne do pomocy, lecz także znacznej części zdrowia, głównie fizycznego. Sierść nie błyszczała tak, jak kiedyś, w niektórych miejscach straciła nawet swą barwę i skręt — największy atut. W oczach nie widać było żadnego żywiołu, który pokazywałby, iż istnieje w nich jakakolwiek dusza. Moje mięśnie, o ile cokolwiek z nich jeszcze zostało, znacznie osłabły przez brak ruchu, który niegdyś dostarczałem im nawet w nadmiarze. Ostatnio nawet krótki spacer, by się napoić, stanowi dla mnie wyzwanie. Męczę się bardziej, niż niedołężny staruszek, co, jak nie sposób nie zauważyć, przygnębia Jazgota. Nieraz zaglądał do mnie, by sprawdzić, jak i czy w ogóle się jeszcze trzymam. Wiem, że boli go taki widok, dlatego najchętniej zakazałbym mu przychodzić — albo pokłóciłbym się z nim, by następnie uciec z obozu, żeby więcej go już nie ranić. Ale nie mam na to siły.
***
Na jakiś czas przed wschodem słońca nie mogłem zmrużyć oka — to także była jedna z sytuacji, która w ostatnim czasie stała się dość częsta. Zdążyłem więc wypracować sobie pewien sposób, który ułatwiał mi zasypianie w takich chwilach. Zazwyczaj przychodziłem wtedy w pewne miejsce, które od wielu księżyców jest mi bliskie — droga, jak na moje siły, jest długa i kręta, lecz relaksująca, by przejść ją spacerem, dlatego gdy na ogół po takiej podróży jestem już na tyle padnięty, by być w stanie bez większego problemu zamknąć oczy i odpocząć. Wobec tego podniosłem się z legowiska z zamiarem opuszczenia terenu obozu.
Cichy szum wody od razu uspokoił moje nerwy, które zebrały się przez wspomnienia przychodzące wraz ze wkroczeniem do tego miejsca. Mimo tego, że niegdyś omal nie straciłem tu życia, chyba już zawsze będę przywiązany do tej płycizny. W końcu to tutaj przez wiele dni się poznawaliśmy, cieszyliśmy wspólnie spędzonym czasem.
Wypatrzyłem wygodne na spoczynek miejsce — był to mały dołek pod jednym z kwitnących jeszcze drzew, jednak gdy ułożyłem pod nim swoje obolałe ciało, coś wciąż nie współgrało. Próbowałem przekręcić się w bok, zmienić pozycję głowy czy łapy, ale nic nie zdołało pomóc. Skończyłem na tym, że podszedłem bliżej wody, układając się raz jeszcze. Początkowo było mi dość przyjemnie; plusk wody mnie uspokajał, przez co byłem na skraju świadomości i snu, jednakże moje uszy wyczuły nieznajomy szum, dochodzący z buszu krzaków. Natychmiast zerwałem się, by upewnić się, że nie jest to nikt, kto zagrażałby mojemu odpoczynkowi, lecz nikogo nie zdołałem ujrzeć. Rozglądałem się jeszcze przez chwilę, mimo tego nie wypatrzyłem nic podejrzanego, nawet małej wiewiórki, czy ptaka. Doszedłem do wniosku, iż musiałem się jedynie przesłyszeć, także z zamiarem ponownej próby zaśnięcia, skierowałem się w stronę ówczesnego miejsca, w którym leżałem, lecz właśnie wtedy moje oczy go dostrzegły. Ta sama sylwetka, może kolor sierści — nie wiadomo, w końcu było ciemno, jednak coś mówiło mi, że to był właśnie on — a może to tylko widmo, którym mózg chce mi namieszać? Nie, to musi być on, może jednak miałem rację? Mrugnąłem parę razy, by się upewnić, że wzrok mnie nie zawodzi, lecz właśnie wtedy obraz kundla zniknął mi sprzed ślepi, zostawiając mnie w rozpaczy. Warknąłem ze złości, wkurzenia, nie, przez smutek i tęsknotę. Zniżyłem głowę, by zakryć sobie ją niestabilnymi z emocji łapami. Przecież chwilę temu tu stał, dlaczego znowu zniknął?
— Do diabła z tobą! — syknąłem, będąc na skraju płaczu. — Jak możesz znowu mi to robić?!
Całe moje ciało trzęsło się nieokiełznanie, a ja nie mogłem ruszyć łapą choćby o kawałek dalej. Wtedy z mojego pyska wydobył się krzyk, którego nie mogłem powstrzymać — to tak, jakbym wydusił z siebie całe moje cierpienie, które tak bardzo chciałem w sobie stłumić. Podniosłem wtem głowę, by zapłakanymi oczami spojrzeć jeszcze raz przed siebie, upewnić się, że go tam nie ma. I nie było.
— Dlaczego mi wtedy nie powiedziałeś? Dlaczego ze mną nie wróciłeś, tylko odszedłeś? Co myślałeś, że bez ciebie zrobię?! — krzyknąłem łamiącym się głosem. — Bez ciebie jestem nikim, nie rozumiesz? Dlaczego mnie zostawiłeś? Mogłeś ze mną wrócić, mogliśmy jeszcze tyle przeżyć…
Przez chwilę wpatrywałem się jeszcze w ciemną przestrzeń, chociaż wiedziałem, że nikt nie słucha moich słów. Powoli podszedłem do płycizny, by następnie spojrzeć się w dół — odbicie w szklanej tafli wody jedynie przypominało mój pysk, ponieważ spadające w głąb łzy sprawiały, że poruszała się niespokojnie i zniekształcała jego rysy. Zmarszczyłem brwi, cicho szlochając. Próbowałem zrozumieć, dlaczego stało się tak, a nie inaczej — co zrobiłem jako szczeniak, żeby teraz tak cierpieć? I dlaczego nie dostaję od nikogo odpowiedzi?
— Nie, to nie twoja wina. Kazałeś mi wtedy iść, ale przecież mogłem zostać — wyjęczałem, a moje łapy ugięły się z bezsilności, gdy postawiłem je w wodzie. Przez moją głowę przeszła jeszcze kompulsywna myśl, by przejść przez płyciznę do głębszego miejsca, w którym mógłbym ze sobą skończyć, ale byłem wtedy na to za słaby, dobrze wiem, że nie dałbym rady tego zrobić, bo jestem zwykłym tchórzem, który jedynie obwinia innych za własną głupotę.
— To i tak nie ma sensu, dobrze o tym wiesz, Chwast — mruknąłem do siebie, będąc już nieco spokojniejszym. Jeszcze raz spojrzałem się na swoje odbicie, wpatrując się w nie nieco dłużej. Chciałem jak najdokładniej zapamiętać ten widok, żeby wiedzieć, jak żałośnie wtedy wyglądałem — do jak mizernego stanu się doprowadziłem. Wkrótce potem odszedłem stamtąd, kierując się do miejsca przy brzegu, w którym wówczas leżałem.
— Laurency, zawsze ci mówiłem, że nie jesteś zbyt mądry — wyszeptałem, kładąc się z powrotem ze zmęczenia. — Ale i tak cię kocham, zawsze będę.
***
Gdy tylko palące w powieki promienie słońca okryły moją sierść ciepłem, uznałem, że jest to ostatnia pora na podniesienie się, by nie zmarnować tego dnia — w końcu miał być idealny, to miał być ten, w którym zbiorę siły, by na nowo stanąć na cztery łapy. Wstałem, chociaż nogi ledwo trzymały mnie w górze, a następnie jeszcze raz spojrzałem się w miejsce, w którym wcześniej przeżywałem katusze. Opuściłem wzrok, przypominając sobie każdą wczorajszą myśl, co było chyba bardziej bolesne, niż samo przeżywanie ich, jednak postanowiłem nie martwić się tym ani sekundy dłużej — muszę w końcu odpuścić, chociaż na chwilę, chociaż dzisiaj nie myśleć o przeszłości i skupić się na tym, co jeszcze mogę zmienić.
Z miejsca, w którym się znajdowałem aż do obozu Flumine droga wiodła przez teren Industrii — klanu, który tak naprawdę nic do nas nie miał, dlatego spokojnie mogłem udać się drogą na skróty, co zaoszczędziło mi dużo czasu. Podczas spaceru doszedłem do pewnego wniosku. Psy z Flumine zdecydowanie różnią się od naszych; wydaje mi się, że są nieco bardziej niespokojne, jeśli chodzi o rozwiązywanie konfliktów, przynajmniej na podstawie Krzaka mogę wyciągnąć takie wnioski. Odkąd pierwszy raz się spotkaliśmy widziałem dwa razy więcej bójek, niż w całym moim życiu. Ostatnio jednak stał się nieco spokojniejszy — rozmawiał ze mną inaczej, traktował też innych jako swoich sprzymierzeńców, a nie wrogów, co nieco mnie zdziwiło. Myślałem, że zawsze będzie uważał każde słowo padające z ust kogoś innego (nawet moich!) jako pretekst do odburknięcia „a co, masz jakiś problem?” i zaczęcia fizycznej walki. Nie wiem, czy się z tego cieszę, ponieważ nawet jeśli nie było to zdrowe, to jednak była to wielka część jego osobowości, a teraz jakby z niego wyparowała. Wiem, że bycie dorosłym zobowiązuje do pewnych zmian, chociaż ta wydawała mi się bardzo dziwna z jego strony. Rozumiem też, że związek między dwoma kundlami oznacza, że są oni sobie niespotykanie bliscy i troszczą się o siebie nawzajem, ale także bym się tego nie spodziewał, że nawet w moim obecnym stanie, będzie traktował mnie tak czuło, jak przez ostatni czas. Nie powiem, iż nie czułem się wtedy bardzo przez kogoś kochany — mówiąc szczerze, podniosło mnie to na duchu. Istniała chociaż jedna osoba, po której nie było widać, że się o mnie martwi i która z całego serca pragnęła, bym poczuł się lepiej.
— Chwast, obiecajmy coś sobie, dobrze? — wymruczał, patrząc w niebo. — Że będziesz o siebie dbać. Bo wiesz, że musisz zacząć, prawda? Nie zawsze będę w stanie ci pomóc.
Leżeliśmy wtedy na trawie, ciesząc się ciepłym powiewem wiatru, który nieregularnie rozwiewał nasze sierści. Podniosłem łeb, by spojrzeć na jego pysk, myśląc, że ujrzę jeden z najpiękniejszych uśmiechów tego świata, jednak oczekiwania nie spełniły się w rzeczywistości. Na jego twarzy malował się niepokój powiązany ze stresem, czy nawet przerażeniem. Nie wiedziałem wtedy, o co dokładnie mu chodzi.
— Ja… w-wiem o tym, Cieniu, ale nie potrafię tego do końca przetrawić — wymamrotałem, stresując się jego reakcją. Nie chciałem zawieść jego oczekiwań, przecież wystarczająco dużo dla mnie zrobił, powinienem być mu wdzięczny i w końcu sam wziąć się za siebie, nie mogę oczekiwać, że on zrobi to za mnie, nie mogę…
— Chodzi mi o to, że musisz o siebie zawalczyć, bo wiesz, jesteś dobrą osobą — odpowiedział cicho. — Nie chcę patrzeć, jak się marnujesz. Chcę, żebyś żył tak, jak kiedyś żyliśmy razem, pamiętasz? Tak, jak kiedyś byłeś szczęśliwy, jak wtedy, kiedy razem byliśmy dziećmi. Obiecaj mi to, Chwast.
Przez chwilę utrzymywaliśmy kontakt wzrokowy; ja z rozdziawioną gębą, niemogący uwierzyć w jego słowa, próbujący ułożyć je sobie w głowie i on, ukrywający swoje napięcie pod lekkim uśmiechem. Nie odpowiedziałem mu nic, jednak skinąłem głową, żeby potwierdzić, iż dotarło do mnie cokolwiek, co z siebie wydusił. Wtedy wstał i obejrzał się za siebie. Z tamtej strony dopływała do nas morska bryza, a także cichy śmiech szczeniaków, które bawiły się nieopodal. Ruda sierść połyskiwała w słonecznym blasku, a ja jedynie wpatrywałem się w jego piękno.
— Wydaje mi się, że to dobry moment, żeby się pożegnać — oznajmił Krzaczasty, odwracając się w moją stronę.
Stanąłem wtedy naprzeciw niego, by raz jeszcze przyjrzeć się brązowym ślepiom. Były lekko przymrużone, jakby był zmęczony tym dniem. Nie dziwiło mnie to, dlatego też nie chciałem protestować, by pozwolił mi zostać na dłużej.
— Dziękuję, Chwast, że przyszedłeś — dodał jeszcze.
— N-nie, to ja dziękuję — speszyłem się, ponieważ spojrzał się na mnie z kokieteryjnym uśmieszkiem. — Kocham cię, pamiętaj.
Opuścił wzrok, zawracając następnie w stronę szumiącego morza.
„Po co ja to powiedziałem, pewnie się zawstydził” powiedziałem pod nosem, karcąc się też w myślach — w końcu nic nie odpowiedział, więc pewnie uznał mnie za głupka przez takie słowa.
Słońce powoli zaczynało dawać znaki, że czas dzisiejszego dnia dobiegał końca, jednak nie chciałem jeszcze wracać do domu. Mimo tego, że zostałem sam, pragnąłem jeszcze raz przejść się po terenie klanu — posiadali ciekawsze miejsca, niż my. A może tak mi się po prostu wydawało, bo byłem tu zaledwie kilka razy i tak dobrze nie znałem tego otoczenia? Kto wie. Ciekawiło mnie także, dlaczego wcześniej Cień ruszył w stronę morza, choć posłania jego rodziny leżą w zupełnie innym miejscu. Postanowiłem więc rozejrzeć się po tej okolicy. Tuż obok wielkiego zbiornika wody mieściła się drewniana kładka, po której można było spacerować. Wziąłem przykład z tamtejszych psów i zacząłem podążać prostą drogą stworzoną z desek. Usadowiłem się na jej końcu, by podziwiać piękny widok; podobnie jak rano promienie słońca oświetlały taflę wody, która mieniła się na wiele kolorów. Był to tak naprawdę ładniejszy krajobraz, niż nasze zwykłe jezioro. Cieszyłem się przyjemnym odpoczynkiem, jednak trwało to niedługo. Kilka chwil po tym, jak skończyłem porównywać obydwie perspektywy, zaczęły dochodzić do mnie krzyki znad brzegu. Początkowo uznawałem je za radosne, jednak wkrótce zrozumiałem, iż były to błagania o pomoc. Wspiąłem się na wszystkie cztery łapy tak szybko, jak ciało mi pozwalało, by następnie zbiec z kładki i dostać się do miejsca, w którym działo się zamieszanie. I wtedy do mnie dotarło, jak bardzo samotny jestem. Chwast, który jeszcze kilka chwil temu cieszył się z tego, że jego życie zaczyna budować nową, szczęśliwszą ścieżkę, nagle rozpłynął się w powietrzu. Moje przerażone ślepia od razu zwróciły uwagę na dwóch dorosłych wojowników, którzy aż po szyję zanurzeni byli w tak pięknej, nieskażonej grzechem wodzie, i od razu odkryły prawdę, powodującą cały ten zgiełk. Poczułem ostatnie dwa bicia mojego serca, tuż przed tym, jak upadłem na mokry piach, po czym martwym spojrzeniem wpatrywałem się w przychodzącą morską pianę. I wtedy zrozumiałem, że nawet po upływie tysiąca księżyców, choćbym dalej stąpał po tej ziemi, moje oczy nigdy nie zapomną widoku rudej sierści, płynącej w blasku błękitnego morza.
[2276 słów: Chwast otrzymuje 22 PD]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz