16 października 2019

Od Praxidike'a CD Carmen

Ze snu przebudził mnie okropny chłód. Nad ranem bywało najgorzej, zanim słońce wzeszło nad horyzontem, a ostatnie ciepłe promienie tego roku zechciały ogrzać ten zimny świat. Sierść nie dawała mi wystarczającej ochrony. Tak jak i kawałki kartonu, czy innych materiałów, które miały imitować posłanie.
Potrzebowałem natychmiast pobudzić krążenie. Zerwałem się z ziemi na równe łapy. Jesienny podmuch nastroszył sierść na grzbiecie i przyprawił o dreszcze. Biegiem ruszyłem przed siebie. Nie zastanawiała mnie droga. Potrzebowałem jedynie rozgrzać swe ciało, by nie zamarznąć na śmierć.
Każdy krok sprawiał mi ból. Skostniałe kończyny nie chciały współpracować, ale nie mogłem dać im za wygrane. Nie zwalniając, pokonałem kilka stopni prowadzących pod drzwi parterowego, drewnianego domu. Podparłszy się o coś przypominającego kosze na śmieci, wdrapałem się na płaski dach, którego dachówki, choć śliskie, swoją kadmową czerwienią rozpalały ciało i duszę.
Nareszcie!
Przymknąłem powieki, by dać odpocząć źrenicom. Pysk, na którym zawitał delikatny grymas zadowolenia, uniosłem wyżej, by móc napawać się resztką dóbr tej krainy. Ognisty olbrzym przegonił mrok i chłód. Napawał nadzieją i koił nerwy. Jakby czas na chwilę łaskawie przestał pędzić. A ten tłuściutki, drobny ptaszek odpowiadał na moje myśli.
Natura nigdy nie jest tak delikatna, za jaką uchodzi. Potrafi sobie z ciebie zażartować w każdym momencie. Nie wiem, ile czasu straciłem, marząc na dachu bezpańskiej chaty, ale pierwsze krople zignorowałem. Jednak one zaczęły się mnożyć i mnożyć jak mój narastający gniew. Nie miałem ochoty nawet szukać schronienia, było mi obojętne, że woda tak łatwo odbiera ciepło, ale te szmery...
Nie dawały spokoju mojej czujności. Chociaż dom stanowił świetny punkt obserwacyjny, to wzrok nie był moim sprzymierzeńcem. Zapach samicy zwracał na siebie uwagę. Pozwoliłem by, prowadził mnie słuch, gdyż obca nawet nie starała się ukryć swojej obecności. Powolnym krokiem zbliżała się w moim kierunku. Nie chowałem się, pragnąłem stanąć twarzą w twarz z przybyszem. Zza rogu wyłoniła się ona. Suka wyraźnie nie spodziewała się takiego spotkania. Wbiła we mnie swoje ciemne ślepia. Miała piękną wilczą posturę, stonowaną szlachetną bielą. Nawet deszcz nie mógł odebrać objętości tej sierści. Niewielka zdobycz w jej zębach wciąż wierzgała. Zdawała się być mi znajoma.
Ciężko mi było zebrać myśli. Obserwowałem każdy jej ruch jak w transie. Widać było, że cisza sprawia samicy niezręczność.
— Praxidike. — Odparłem prawie szeptem, jakbym mówił do siebie. Uniosłem lekko pysk, by dorównać wzrostem śnieżnobiałej i natychmiast poprawiłem swój ton wypowiedzi. — A Ciebie jak zwą?
Nie wyglądała na specjalnie zainteresowaną rozmową ani moją osobą, kiedy jedzenie uciekło jej sprzed nosa. Odchrząknąłem by zwrócić na siebie uwagę, a wnet rozbrzmiał delikatny, ale pewny siebie głos Carmen. Miała na imię Carmen. Pasowało to do jej oblicza, jak i do całej tej otaczającej, chłodnej scenerii.
— Potrzebujesz pomocy?
Nie spodziewałem się po sobie, że z warg moich padną takie słowa. Jej osoba mnie ciekawiła i intrygowała. Wyglądała na dosyć młodą. Możliwe, że widziałem ją ostatnio, jako szczeniaka, ale nie miałem wyraźnych wspomnień. Wydaje się, jakby przeszłość była za mgłą.
<Carmen?>
[479 słów: Praxidike otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz