Mam wrażenie, że ten dzień nie może być już gorszy. W końcu jak można inaczej nazwać to, że na śniadanie dostałem zbędną wycieczkę z medyczką byłego klanu, na obiad upierdliwą walkę z lisem, a na kolację… no właśnie, do stu Dwunożnych. Ten przeklęty dzień się jeszcze nie skończył, a to znaczy, że może być gorszy.
Lustruję zmęczonym wzrokiem ciało Ciemnego Kła: sprawdzanie stanu wojownika po bitwie to istne spaczenie medyka, z którym muszę się mierzyć na co dzień, nawet jeśli chodzi o kogoś zupełnie dla mnie obcego. Być może to dlatego, że na lecznictwo nie patrzę pod kątem pomagania innym, a samej fascynacji swoim zawodem.
Szkarłatna ciecz spływa po boku suki, mieniąc się w słońcu na jej czekoladowej sierści. Porównuję ranę do drugiej, zadanej nieco później, kiedy zwierzę było już osłabione i uznaję, że ugryzienie w łapę wygląda o wiele gorzej. Krzywię się, widząc, że Ciemna będzie potrzebowała kuracji: a przecież nie musieliśmy walczyć. To nie był nasz obowiązek, zresztą, gdyby rudzielec spotkał się z kilkoma Bezgwiezdnymi wojownikami, prawdopodobnie padłby bez życia szybciej niż po szamotaninie z parą medyków.
— Nazwanie tego dobrą robotą to kwestia punktu widzenia — mamroczę. — Możesz wstać?
Ciemny Kieł kiwa głową w odpowiedzi, choć nie wiem, czy po to, żeby mnie zbyć, czy faktycznie czuje się na siłach. Kolejny raz zerkając na jej łapę, podejrzewam, że raczej chodzi o to pierwsze.
Medyczka po krótkiej chwili podnosi się z podłoża, kiedy jednak próbuje stanąć na zranioną łapę, wzdryga się z bólu i ponownie ją podkula. Wywracam oczami.
— Wybrałaś się po zioła dla pacjentów, a teraz sama wymagasz leczenia. Chyba nie na tym polega praca medyka.
— Daruj sobie — mówi półszeptem. — Poradzę sobie.
— Po drodze, w pobliżu gór, znajdują się łąki — mówię. — Nie znajdziemy tam lnu, ale z całą pewnością są tam rośliny idealne na rany takie jak twoja.
Brązowa wzdycha ze zrezygnowaniem, ostatecznie potakując mi w odpowiedzi.
— Skoro jest po drodze…
Ruszam parę kroków do przodu, kątem oka jednak patrząc za siebie, żeby zobaczyć stan mojej towarzyszki. Przez Ciemnego Kła nasza wycieczka będzie widocznie dużo spowolniona, a przynajmniej do czasu aż nie zrobimy czegoś z ugryzieniem na jej łapie. Choć na ranę nic obecnie nie poradzę, to za jedyne wyjście w tej sytuacji (oczywiście poza powrotem, co dla mnie byłoby najwygodniejszą opcją) uznaję wykorzystanie resztek empatii z mojej strony. Zwalniam kroku, żeby zrównać go z medyczką, po czym zbliżam się do niej na tyle, żeby własnym ciałem podeprzeć jej bok. Rzuca mi swoje zdziwione spojrzenie, ale postanawia to przemilczeć, prawdopodobnie, żeby nieoczekiwanie mi się nie odwidziało.
Krocząc przez pagórek, dochodzi do mnie, że odgłosy miastowych Potworów zaczynają cichnąć. To dobry znak — coraz bardziej oddalamy się od nowego domu, a tym samym wkrótce wyjdziemy na polankę na obrzeżach. Nabieram w nozdrza świeżego powietrza niemal nieskalanego smrodem Dwunożnych, przypominając sobie o życiu w lesie. W cichszych terenach miasta jest coś sentymentalnego, co zawsze pobudzało wszystkie moje zmysły. To jak droga pomiędzy światem klanów, a Bezwłosych, jak pośmiertna Pustka, ziemia nienależąca ani do psów, ani do Dwunogich, a równocześnie łącząca ich po dwóch stronach.
Po nieco wydłużonej męczarni pod górkę ostatecznie stajemy na szczycie. Patrząc w dół, widzę to, czego aktualnie szukamy: rozłożyste łąki przyprószone różnokolorowymi kwiatami i zielskami wszelkiej maści, niektóre szkodliwe, niektóre wręcz przeciwnie. Wdycham przytłumiony odległością zapach roślin, po czym skupiam się na krajobrazie za polanami, przedstawiającym rozłożyste góry pokrywające region dawnego domu.
— Obrzeża miasta — zaczyna Ciemna. Wzdycha. — Nie wiedziałam, że tereny Dwunożnych też mogą wyglądać tak pięknie, jak nasz dawny dom.
— Pozostań czujna. Pamiętaj, że to przez Dwunogich nasz dawny dom, obrzeża i wszystko, czego dotkną, jest skażone ich niszczycielstwem.
Popycham ją delikatnie w stronę polanki.
— Schodź powoli, możesz się o coś potknąć i–
Bum. Nawet nie wiem jak, kiedy i gdzie, ale moje leniwe cielsko obsuwa się z górki na pazurki i ze stłumionym hukiem ląduje wśród polnych kwiatów. Słyszę, jak Ciemny Kieł chichocze na szczycie pagórka.
— Tak. Właśnie tak. To był tylko pokaz tego, czego masz, do stu Dwunożnych, nie robić! — krzyczę do niej z dołu.
Suka zdecydowanie ostrożniej ode mnie schodzi w dół, starając się tym samym nie zranić chorej łapy. Tymczasem ja zajmuję się zbieraniem najpotrzebniejszych rzeczy, przemykając wśród wysokiej trawy. W morzu zieleni rzuca mi się w oczy jasnożółte ziele, które bez wahania zrywam i przynoszę Ciemnej.
— Nawłoć?
— Musisz się tym tymczasowo zadowolić, nie mamy zbyt dużego wyboru — narzekam. — Kawałek dalej znajdziemy pajęczyny, żeby utrzymać czymś okład.
Ciemny Kieł zgadza się z moimi słowami bez wahania. Z odległości lisiego ogona czuję aromatyczną woń kwiatów nawłoci, a medyczka wzdryga się, kiedy ostry smak uderza jej kubki smakowe. Nadrabiając mój pesymizm, postanawia nie narzekać z pełnym pyskiem i wkrótce wypluwa żółtą papkę prosto na ranę. Ku niezadowoleniu mojego perfekcjonizmu, okładu nie wystarcza już na krwawiący bok. Suka zastyga w bezruchu, czekając, aż nawłoć wyschnie na tyle, żeby breja z chlupotem nie wylądowała wśród trawy, zupełnie jak ja jeszcze chwilę temu.
Pomagając jej wstać, szukam sposobów na przetransportowanie niektórych ziołowych skarbów stąd do obozu. Uznaję, że najlepszym pomysłem będzie zebranie ich w drodze powrotnej — dzięki temu nie stracimy czasu, który możemy przeznaczyć na szukanie docelowego lnu. A ja wtedy ostatecznie będę mógł się jej pozbyć.
— Gdzie dalej? — dopytuje Ciemny Kieł, przyglądając się ukradkiem jej łapie. Krew nie ścieka już na ziemię, ale medyczka wciąż nie może na niej stanąć.
Jak gdyby nigdy nic, ignoruję jej pytanie, ruszając przed siebie w stronę gór. Ciemna na miarę własnych sił próbuje dogonić mi kroku, najwyraźniej już przyzwyczajona do moich nagłych zmian humoru, ostatecznie postanawiając nie kontynuować tematu. W duchu mam ochotę ją wyśmiać — technicznie rzecz biorąc, przecież mogę ją wyprowadzić gdziekolwiek zechcę, a suka ufa mi na tyle, że dałaby się zepchnąć z klifu do morza w poszukiwaniu lnu. No, może gdybym nie był zbyt leniwy na realizację takich pomysłów. W ten sposób przecież mógłbym się wyzbyć upierdliwego problemu.
Zamyślony idę jak w transie, nie zważając na grunt pod łapami. A przynajmniej do momentu, aż go nie tracę. ZNOWU.
Tym razem jednak nie jest to tak zamortyzowane, jak było poprzednim razem na polance. Obolały mrugam kilkukrotnie, próbując przyzwyczaić wzrok do ciemności. Zdumiony odkrywam, że znajdujemy się w nieznanym mi dotąd miejscu, choć równocześnie nie wygląda mi to na kłusowniczą pułapkę na zwierzynę. Dziura, którą wpadliśmy z Ciemnym Kłem, zostaje teraz zasypana ziemią, odcinając nam drogę wyjścia i dostęp do światła.
— Co to za miejsce? — pyta moja towarzyszka lekko drżącym głosem.
Rozglądam się wokół, wyłapując wzrokiem otaczające mnie zewsząd dziwne rzeźby skalne.
— Zgaduję, że wylądowaliśmy w podziemnej, do stu Dwunożnych, jaskini. — Jakby problemów było mało.
Medyczka podnosi się z ziemi, otrzepując sierść.
— Musimy się stąd wydostać.
— To oczywiste. Nie spieszy mi się do umierania w towarzystwie upierdliwej, Gwiezdnej medyczki — ripostuję. — Nos mówi mi, że ktoś tu był. Dawno. Z całą pewnością jednak już go nie ma. Minusy? Droga wyjścia być może została już zasypana. Albo on mógł umrzeć. Możliwe, że zeżarły go nietoperze, ale psi smród pozostał.
— Zawsze jesteś taki optymistyczny?
— Chcesz znać plusy? — Zbliżam się do półki skalnej, przez chwilę jej się przyglądając, po czym zdejmuję z niej coś czubkiem nosa i uśmiecham się z dumą. — Przynajmniej mamy pajęczyny na twoje rany.
<Ciemny Kle? Nie mam pojęcia, na ile spotkanie podziemnej kopalni jest prawdopodobne na polanie XD>
[1173 słowa: Leonis otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz