Laurency był jak dziecko — interesowało go wszystko, kiedy nikt tego od niego nie wymagał, a nic szczególnego, jeśli zachodziła taka potrzeba. Miał nienaturalną skłonność do zajmowania rzeczami skrajnie absurdalnymi, to po pierwsze, nieodpowiednimi dla pięcioletniego, jak warto podkreślić, dorosłego samca-wojownika z wielomiesięcznym stażem, po drugie, oraz, po trzecie, kompletnie niepotrzebnymi, których zagłębianie, w najbliższej przyszłości, nie mogło przynieść absolutnie, ale to absolutnie żadnych korzyści. Myśląc całkowicie trzeźwo, kto w pełni sprawny na psychice, zamiast Mimo wszystko brnął w to tak czy inaczej, ponieważ sądził, iż dopóki robi to, co sprawia mu największą przyjemność, zamiast przymuszać się do jakichś mdłych, nużących rytuałów odprawianych przez inne psy każdego ranka, wieczora, popołudnia (niepotrzebne proszę skreślić, żyjemy w wolności), ma prawo do nazywania się szczęśliwym, niepodległym Laurencym. To był cytat wypowiedziany do siebie samego, tak zaznaczę dla uwypuklenia tego, jak niewielu przyjaciół ma w swoich wesołych kręgach.
Z niemałą skrupulatnością śledził zmiany zachodzące w przyrodzie — odkąd na stałe wrócił do miasta, urządzał sobie jeszcze częstsze przebieżki po jego obrzeżach, żeby poprzyglądać się okolicznym drzewom, których złoto-brązowe liście wirowały w powietrzu i z godną pozazdroszczenia gracją opadały na usypane kupy zeschniętych drzewnych łapek. Każdy czas jest odpowiedni na opowiadanie ciekawostek, tak więc, przy okazji wspomnienia o owych „drzewnych łapkach” wyjaśnię, iż tegoroczny Laurency, po serii tych wszystkich namnażających się negatywnych doświadczeń poprzednich miesięcy, postanowił zmienić swój światopogląd na, o zgrozo, jeszcze bardziej optymistyczny i zacznie doszukiwać się piękna w każdej, choćby najmniejszej rzeczy — w deszczu moczącym jego posłanie do cna, umierającym z wyziębienia bezdomnym, topiącym się w kałuży robaku czy nawet zgniłym jabłku, które rzucano mu zamiast mięsa, bo taki sezon. Jego sposobem na ubarwianie sobie tej szaro-burej, taplającej się w błocie rzeczywistości było nazywania rzeczy po swojemu. Tym sposobem zbliżał się do natury, chociaż był to prędzej efekt placebo, niż jakakolwiek bliższa relacja z matką naturą — jak wszyscy wiemy, taki z niego biseksualista, że boi się kobiet. Tak więc liście ochrzcił łapkami, dżdżownice ogonami, jabłka księżycami, a ich ogryzki — rogalami, bo właśnie tak wygląda księżyc w pierwszej lub, prędzej, ostatniej kwadrze. Słownik Lauriego obejmuje więcej synonimów, niemniej jednak nie warto ich przytaczać, bo są równie nieistotne dla sprawy co sama idea wymyślania fikuśnych nazw dla całkowicie ordynarnych rzeczy. Sednem sprawy jest fakt, iż Laurency zaliczył swoisty postęp w dążeniu do wyznaczonego celu — był faktycznie coraz to szczęśliwszy.
W kościach czuł, iż z każdym następnym dniem mogło robić się coraz chłodniej, więc w jego malutkim mózgu zapaliła się lampka — należałoby przejść jeszcze pewien dystans, zanim trawy pokryje szron lub, jeszcze gorzej, śnieg, a ryzyko zamarznięcia przy okazji krótkiego spaceru gwałtownie wzrastało do poziomu co najmniej dziesiątego, zakładając, że jest ich, strzelam, ze dwanaście, chociaż co to ma być za kretyńska metafora. Tak czy inaczej, miał ten swój szósty zmysł i postanowił, iż jeszcze tego jednego dnia wybierze się na dłuższy spacer, najlepiej w stronę sadu, bo wokół jabłoni było z reguły najwięcej jabłek. Brzmi całkiem logicznie.
Owych sadów było w okolicy od cholery, więc Laurency wybrał ten, w którym gościł najczęściej, nieopodal rzeki — tamtejsze owoce smakowały najlepiej spośród wszystkich innych, więc, dla uczczenia początku jesieni, pokierował się w tamte strony i postawił sobie za cel skonsumować w trakcie spaceru cokolwiek, co matka natura postawi mu na drodze (jak się prędko okazało, był to mały, szczurowaty pies, niemniej jednak jemu popuścił i pozwolił zbierać ziółka dalej, do tego przejdziemy za akapit albo dwa). Spacer płynął w przyjemnej atmosferze, chociaż spędzony w błogiej samotności. Laurie obserwował rozmoknięte łapki pływające w zbrązowiałych, brudnych od błota kałużach, rozbryzgującą się wodę, kiedy deptał po rzadkiej ziemi i chmury gromadzące się nad jego łbem, które, na pierwszy rzut oka, nie zapowiadały deszczu. Sceneria była wyjątkowo sielska, więc czerpał z krajobrazów, jak tylko potrafił, choć występująca na znacznej większości terenów plucha wydawała się psuć cały efekt. Nie psuła jednak nastroju Laurencjusza. Powiedzmy sobie szczerze — co było w stanie to zrobić?
Odwiedziwszy sad, skierował się ku rzece. Poranek przyniosło wartki nurt — woda obijała się o brzegi i wylewała na podmokłe koryto, wyrzucając gałęzie, mniejsze kamienie i wszelkiej maści roślinność zebraną z drogi prowadzącej od źródła. Patyki, które szczególnie się Laurencemu spodobały, brał w pysk, żeby później, po odnalezieniu jeszcze ładniejszej, wymieniać je bez końca. Niczego innego nie zbierał, tylko idiotyczne kijki, jak gdyby miał w planach rzucać je sobie samemu i przynosić — również sobie samemu. Nikt jednak nie jest w stanie zrozumieć, co siedziało w tym pomarszczonym mózgu.
— Sztasznie szyszka szeka — zauważył na głos, wypowiadając wybitnie skomplikowane słowa pokracznie. Sapnął, usiadł i upuścił patyk na trawę, zawiedziony swoją nieporadnością. — Mówiłem, że strasznie szybka rzeka.
Gdyby gałąź potrafiła mówić, zapewne i tak by nic nie powiedziała.
Szedł w dół rzeki, mimo że teren był względnie równy i nikt, a w szczególności Laurency, nie odnotował większych spadków. Czasami, kiedy czuł przypływy energii, truchtał wraz z jej prądem, innym razem szedł spokojnie, doszukując się oznaków nadchodzącej zimy. Chłód doskwierał mu szczególnie w chwilach mniejszej aktywności, skupiał się wówczas na zimnie otulającym całą jego sylwetkę, zamiast na przebieraniu łapami w wystarczająco szybkim tempie, żeby dotrzeć do wyznaczonego drzewa (inaczej, rzecz jasna, umrze, w końcu takie są zasady). Nie było jednak tragicznie, głównie ze względu na obowiązujące postanowienie — bez dąsów, grymasów ani wskakiwania do rzeki. Ani umierania, to w szczególności.
Nie sądził, iż sprawy nabiorą takiego obrotu. Ba!, nie sądził, że na trasie spotka jakąkolwiek żywą duszę. Gdyby nie całkiem krótki czas reakcji, żywa dusza zmieniłaby się, całkowicie przypadkiem, w duszę nieżywą, uduszoną, utopioną, w dodatku malutką i wyglądającą jak gadający, beżowy szczur.
Laurie był z lekka spanikowany. Widząc w oddali jasnożółtą plamę unoszącą się na wodzie i, co gorsza, nie słysząc żadnego nawoływania z jej strony, założył, iż delikwent już nie żyje — niestety, Laurency nie panuje nad swoimi myślami. Na ułamek sekundy sparaliżował go strach, wspomnienia szczelnie uwięziły w swoich sidłach — Wilczy, Wilczy, Wilczy. „Nawet gdyby żył, czy dałbym radę mu pomóc?” — przeszło mu przez myśl — „Czy gdybym rzucił się na ratunek, nie pogorszyłbym jego okropnej sytuacji?”.
Uniósł jednak łeb i rzucił się do biegu, powtarzając sobie jak mantrę — „Dostałeś od losu drugą szansę, pieprzony durniu”.
Wypuścił z gęby patyka i złapał za jego skrajny koniec, drugi wyciągając ku, jak się okazało, wciąż zipiącemu psu w typie niewiadomym. Jegomość był w najwidoczniej złym stanie, żeby bez problemu za kija złapać — trudził się i obejmował go drobnymi ząbkami, ale wciąż nie potrafił przytrzymać się gałęzi. Laurency, w akcie desperacji, odrzucił ją jak najdalej, niczym najsilniejszy bohater zapierającego dech w piersiach filmu akcji, i rzucił do rzeki, mimo marnych umiejętności pływackich. Chlust, woda uderzyła go prosto w pysk. Wdech, wydech, nie mógł złapać powietrza. Majtał głową na lewo i prawo, moczył ucho jedno i drugie, majtał i łapami. Jego ogon wystawał lekko ponad taflę i, poza głową, pozostawał jedyną częścią ciała ponad nią. Mimo długich kończyn nie dosięgał podłoża. Rzeka, jak na złość, pogłębiła się w tych okolicach. Znowu chlup, znowu zanurzył się po uszy. Plum. A nie, to tylko bąbelki.
Złapał psa za fałd skóry na karku i, pozwalając prądowi ponieść się kilka kroków dalej, dobił do brzegu, na którym wyłożył się razem z kaszlącym towarzyszem. Obaj byli przemoczeni do suchej nitki. Obaj oddychali z trudem. Z tą różnicą, iż nieznajomy… nie oddychał wcale.
— Proszę państwa, co to było — powiedział głośno w przerwie między dwoma sapnięciami. — I ja wzium, a ty aaaa, ja plum, chlup, ty aaaa, ja znowu chlust i po sprawie, no nie? N-...no nie? — Zerknął na towarzysza, dopiero w tamtej chwili spostrzegając, że jegomościowi brakuje oddechu. — Aaa! Misja zakończona niepowodzeniem! — Poderwał się z zimnej ziemi i, praktycznie zamarzając, przysiadł nad małym ciałkiem. — Tlenu, tlenu dla niego! Medyku, powietrza dla tego pana! — mówił sam do siebie. Rozglądał się po okolicy, jakby w nadziei, iż zza krzaków wyłoni się wspomniany medyk, choćby miał być Leonisem. Nikt jednak, ku jego niezadowoleniu, nie nadchodził. Dlatego musiał radzić sobie sam. — A co to ma być za wynalazek?
Spojrzał na pyszczek psa, z którego wystawał zielony listek. Złapał zębami za wystającą część i położył obok łba towarzysza, po czym wziął głęboki oddech, wąchając roślinę. Z ziołami nie miał za wiele do czynienia, a jeżeli faktycznie działo się coś, co zmuszało go do zmierzenia się ze wcieleniem diabła, sprawą cięższą do rozgryzienia niż ta, czy bezdomny, z którym przyjaźnił się Laurency umarł czy znalazł pracę, miał koszmarny mętlik w głowie i tysiąc obaw w jednym momencie. Wtedy jednak zioło było jedno. Pies trzymał je w ustach, nic mu się nie stało. Przecież… nie miał innego wyjścia, prawda?
Z precyzją wtrącił nos między pysk nieznajomego, złapał zioło w swój i przeniósł je, z powrotem, do gęby drugiego.
Kiedy zaczął kaszleć, Laurie, wystraszony, odskoczył na krok.
— Nie rób sobie jaj, że mi się udało — powiedział z szeroko rozchylonymi oczami. — Szefie, do stu Dwunożnych, witamy z powrotem!
<pogrzyb?>
[1446 słów: Laurency otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz