Zapada nad nami krótka cisza. Wynika ona z mojego zaskoczenia oraz, najwyraźniej, strachu samca, który spojrzał na mnie jak na ostatniego potwora. Wyszczerzam kły, zdenerwowany tym, co powiedział. Wiem, że nasza relacja nie jest dobra, prawdę mówiąc, to jest tragiczna. Czy chcę go poznać? Nie wiem. Faktem jest, iż jedyny chce się ze mną użerać i zwracać na mnie uwagę.
Robię krok do przodu i stykam swój nos z nosem samca. Patrzę mu głęboko w oczy, dalej warcząc. Bluszcz próbuje się wycofać, lecz pod moim wpływem nie daje rady się ruszyć. Trwamy w tej pozycji do momentu, w którym nie postanowiłem prychnąć i pod nosem się zaśmiać. Skoro uważa, że potrzebuje medyka od głowy, to ja mu pokażę, co to znaczy mnie zdenerwować. Szkarłatny Bluszcz jest na tyle wiotki, że nie da rady mi zrobić czegokolwiek. Czy on w ogóle ma mięśnie? Medycy chyba uczą się bronić, prawda?
Wymijam samca, wchodząc w głąb pomieszczenia, służące za miejsce jego pracy. Na ziemi leżą dziwne materiały, które zapewne układ od Dwunogów, a obok nich dziwna woda w naczyniach. Schylam się, by to powąchać, lecz od razu mnie odrzuca. Palą mnie nozdrza. Bluszcz najwyraźniej przechowuje tutaj trutki dla psów.
Na zbitych z drewna półkach stoją kolejne naczynia, a w nich ususzone zioła. Każde pachnie inaczej, charakterystycznie. Zaczynam każde po kolei wąchać. Robiąc to nieostrożnie, strącam jedno naczynie na ziemię, które roztrzaskuje się na malutkie kawałki. Zawartość naczynia wysypuje się, tworząc spory bałagan. Nie przejmuje się tym, pochłonięty sprawdzaniem wszystkiego, co Bluszcz trzyma w swojej pracowni. Śmiał mnie obrazić, to ja dotknę wszystkiego, co tutaj trzyma.
Przechodzę dalej, zostawiając po sobie syf i obwąchuje namoczony w czymś materiał. Capi strasznie, jednakże najwidoczniej jest mu bardzo potrzebne. Skrzywiam się i odwracam, by spojrzeć na Szkarłatny Bluszcz. Samca jednak nie ma w pomieszczeniu, prawie tak, jakby rozprysnął się w powietrzu, a jego istnienie było tylko moim marnym wyobrażeniem. Rozglądam się zdezorientowany i cicho fukam pod nosem, obrażając przy tym każde śmierdzące zioło, które powąchałem.
— Hej, gdzieś ty polazł?! — krzyczę, trącając łapą rozbite naczynie. — Medyku od głowy?!
— Proszę... — słyszę za swoimi plecami. — Proszę...
Odwracam się i przekrzywiam łeb, dostrzegając brązowego samca, próbującego ogarnąć syf, który narobiłem "przypadkiem".
Unosi nagle łeb i mierzy mnie chłodnym spojrzenie, które mógłbym nawet nazwać wściekłym. Nie widzę w jego oczach spokoju, lecz... wściekłość? Pies podchodzi do mnie na tyle szybkim krokiem, że gryzę się w język, zestresowany, co się teraz stanie. Przecież to była tylko zwykła rzecz! Wszystko się prędzej czy później zepsuje!
— Nie jesteś chyba zły o te zioła? — Wyszczerzam kły w rozbawieniu. — Jesteś medykiem, znajdziesz nowe, prawda? Zioła są wszędzie.
Szkarłatny Bluszcz mi nie odpowiada, lecz dalej wbiła wzrok w mój pysk. Krzywię się i automatycznie robię krok do tyłu.
— Przestań się tak patrzeć — warczę. — Nie masz pozwolenia.
Znów odpowiada mi cisza. Czując się z każdą minutą coraz bardziej niekomfortowo, mam zamiar uciec z jego pracowni i już nigdy więcej nie wracać, jednak nie potrafię przerwać kontaktu wzrokowego z samcem. Wpatrujemy się w siebie przez dłuższy czas — ja mając zamiar zniknąć, a Szkarłatny najpewniej mając zamiar mnie zamordować.
Przełykam ślinę, gdy brązowy pies robi jeszcze jeden krok do przodu. Dzieli nas już naprawdę niewielka odległość. Medycy nie walczą, prawda? Zresztą co jakiś pies z klanu może mi zrobić? Jego ugryzienie pewnie porównywalne jest do ugryzienia pszczoły.
— Ty... — wysapuje. — Jesteś najbardziej bezczelnym psem, jakiego spotkałem — warczy, delikatnie ukazując mi rząd białych kłów. — Wynoś się! Wynoś się stąd!
Krzyk psa wypełnia całe otoczenie. Zaskoczony odskakuje od tyłu i wpatrują się w samca pustymi oczyma. Co to było? Co się właśnie stało? Sierść jeży mi się na karku.
— Och... — szepczę. — Och.
Odwracam się i wybiegam z pomieszczenia. Biegnąc przez siebie, mam wrażenie, że pies mnie goni i jest tuż za mną. Gdy przypadkiem zahaczam o gałąź, wystraszony miotam się, próbując strzepnąć z siebie część małego drzewa. Warczę cicho, widząc, że nie mogę się uwolnić. Czy ja panikuje? Dlaczego panikuje? Ja, Cierń, nie panikuję. Nigdy nie panikuję.
Uwolniwszy się z pułapki zastawioną na mnie przez naturę, biegnę dalej, przypominając sobie jednocześnie dziki wzrok Szkarłatnego Bluszczu.
Zmęczenie dopada mnie dosyć szybko jak na moją kondycję. Padam pod jakimś drzewem, ciężko dysząc. Wciąż mam wrażenie, że wściekły pies szuka mnie i próbuje znaleźć, by zamordować. Nie, nie powinienem się tym przejmować. Zdenerwował się na te zioła, racja?
— Co powinienem zrobić? — pytam drzewa, pod którym się wyłożyłem. — Przeprosić? Nie chcę go przepraszać. To były tylko zioła, mam rację? Zioła są wszędzie...
Wezbrał się wiatr. Gałęzie drzewa zaczynały się uginać.
— Czyli jednak... — wzdycham. — Przeproszę go. Znajdę dla niego jakieś zioła.
Wstaję na obolałe łapy i ruszam w poszukiwaniu mięty, ponieważ to jedyne zioła, które kojarzę i wiem, że mogą być potrzebne. Cały czas rozmawiam z pobliskimi drzewami oraz krzewami, pytając je, czy widziały rosnącą w pobliżu miętę. Niestety nigdzie nie mogę jej odnaleźć.
Zrezygnowany chcę wrócić do obozu i przespać się z myślą, że jeszcze tego samego dnia nie udało mi się zwrócić tego, co zniszczyłem medykowi, kiedy w drodze powrotnej dostrzegam malutki krzaczek rosnący wśród wysokiej trawy.
— Mam cię! — wykrzykuję uradowany i wpycham nos między zimną trawę. Łapię w zęby łodygę krzaczka i ją wyrywam.
Pachnie miętą. A skoro tak pachnie, to musi być to mięta! Nic nie czekając, biegnę od razu w kierunku granic klanu Bluszczu. Mam nadzieję, że wciąż jest u siebie w pracowni — wolałbym uniknąć bezpośredniej konfrontacji z innym, obcym mi psem.
<Bluszczyk?>
[888 słów: Cierń otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz