Z początku obcy pies wydawał się dla mnie dość niepokojący, jednak teraz myślę, że jest nawet zabawny (choć nie na tyle, bym powiedział to głośno, bo chyba dostałbym w pysk). Jego reakcje, gwałtowne i głośne ani trochę mi nie pasują. Nie przepadam za takimi nagłymi osobowościami. Czuję się często przy nich przytłoczony i kompletnie niezręczny, często mam wtedy problem z rozmową. W przeszłości często miałem do czynienia z takimi psami i z żadnym z nich się nie polubiłem, a jak na moje nieszczęście, właśnie ten typ spotykałem najczęściej. Często nawet ktoś o zupełnie przeciwnym charakterze do mojego sprawiał wrażenie, jakby chciał się ze mną szczerze zapoznać. Nie do końca w to wierzyłem, lecz nie ukrywam — miałem bardzo wiele przelotnych kontaktów wynikających z tego, że to ktoś inny pierwszy zaczął rozmowę. Czy to kiedykolwiek rozumiałem? Nie. Czy nadal czasem myślę o tych psach, które odegrały jedynie malutką rolę w moim życiu? Tak.
— Tak się na mnie rzucałeś, a to coś cię rozbraja? — Uśmiecham się lekko z nikłym rozbawieniem.
Nie płakałbym, gdyby mi tu zemdlał bądź dostał przykrych skutków ubocznych. Nie znam go. Nie lubię widoku śmierci, ale po prostu by mnie nie wzruszyła. Nie wiem, czemu myślę o tym w taki durny sposób, jednak nie ma to znaczenia. Wykorzystałem na obcym psie niepewny sposób — mógłbym oczywiście poeksperymentować na sobie, jednak każdy organizm jest różny, dlatego taka ofiara złożona ze zranionej łapy białego psa jest dla mnie bardzo ważna. Okazywało się często, że mam po prostu zbyt niską tolerancję na ból, cholernie złe krzepnięcie krwi czy zbyt słaby organizm na pewne rzeczy. Dosyć pewniejsze sposoby wykorzystywałem na psach z klanu, by być pewnym, że nikomu nie zaszkodzę, jednak zupełnie obcy pies już mnie tak nie obchodził. Nie powinien się na mnie za to obrazić.
— Co to ma być za uśmiech?! — warczy i odsuwa się ode mnie na kolejne szesnaście centymetrów. — Tylko spróbuj coś kombinować, a cię zabiję.
Pies mówi to śmiertelnie poważnym tonem i prawdopodobnie gdyby miał taką intencję, bezzwłocznie by to zrobił. Jednak mam myśli, że na chwilę obecną jestem bezpieczny, o czym mówiło samo jego wcześniejsze pytanie: „mógłbyś już przestać?” Przez które do tej chwili czuję się, jakby miał jeszcze jakieś hamulce.
— Krwawienie ustało. — Zauważam, ignorując jego groźbę. — A ból powinien być łagodniejszy.
— Ta, łagodniejszy ból... — mamrocze pod nosem jak niezadowolony z życia szczeniak.
— Hmm? Nadal cię boli?
Udaję, że sięgam po kolejny okład. Obcy z warknięciem po raz kolejny się odsuwa, jeszcze bardziej, na drugi koniec pomieszczenia. Patrzę na niego nieco zdziwiony, gdyż jednocześnie emanuje od niego agresja i coś, czego nie nazwałbym w życiu strachem, lecz jest do niego nieco podobne. Agresja zrodzona z niepewności? Nie, niepewność brzmi głupio w tym przypadku, ale nie wygląda on na kogoś, kto się rzeczywiście boi. Na pewno nie boi się mnie.
Wzdycham, odwracając od niego kompletnie całą swoją uwagę i zaczynam porządkować mały bałagan, który się stworzył, gdy opatrywałem jego łapę. Tym samym odwracam się do niego plecami, narażony na atak. Jednak nic się nie dzieje. Może jest przynajmniej odrobinę wdzięczny? Bądź nie taki głupi?
— Jesteśmy na terenie twojego klanu, co nie? — mamrocze w pewnej chwili.
Dziwię się w duchu, że postanowił zacząć ze mną rozmowę. Kiwam tylko głową.
— Głupi wierzący złamał zasady, by mi pomóc?! — śmieje się ironicznie, jakby dopiero teraz to zauważył. — Serio? Niby czemu?
Przewracam oczami. Ten gość chwilami jest cholernie irytujący. Nie mam zamiaru się bronić i zwracać uwagę na słowo „głupi". Nie czuję się szczególnie urażony przez to słowo. Doskonale wiem, że wiele Bezgwiezdnych ma do nas takie nastawienie. No, może nie do nas, bo w ogóle nie jestem pewien, gdzie tak naprawdę należę.
— Mam też własne cholerne zasady.
— Ha! Niby jakie? Musisz pomóc obcemu psu, bo inaczej się zesrasz?
W pewnej chwili nawet żałuję, że zdecydowałem się to zrobić. Nie odpowiadam mu — nie, to nie jest moja zasada i w sumie w żadnej z moich zasad nie ma mowy o pomaganiu innym. Sam nie wiem, czemu to robię. Łapię zębami za miskę z płynem, którąś skądś ukradłem jakiemuś Dwunożnemu i podchodzę do niego. Pies mruży oczy, obserwując z podejrzliwością każdy mój najmniejszy ruch. Kładę przedmiot przed nim ostrożnie, by nie wylać jego zawartości i siadam przed obcym.
— Może wdać się zakażenie. Włóż do tego łapę — mówię rozkazującym, poważnym tonem.
— Co to? Jakiś kwas? Chcesz mi amputować łapę, mam rację?
Czemu miałbym chcieć amputować ci łapę jakimś kwasem? Psie, jakie kretyńskie procesy myślowe u ciebie zachodzą?
— Nie... to środek, który odkaża rany. To już nie powinno cię boleć. Zakładam, że nadepnąłeś na jakiś gwóźdź czy coś innego dużego i ostrego, więc...
— Nie mów mi co mam robić. Skąd w ogóle coś takiego masz? — Przybliża pysk do płynu, aby go powąchać. — Śmierdzi. Trochę tak jak ty.
Unoszę brew. Czy naprawdę przeszedł na mnie zapach specyfików, których używam? Muszę później spytać o to kogoś innego. Raczej nie wącham siebie na co dzień, ale nie wyczuwam żadnej nieprzyjemnej woni pochodzącej z mojej sierści.
— Pożyczam od Dwunożnych.
Znowu przestaje być spokojny. Krzywi się i patrzy na mnie jak na jakiegoś chorego na umyśle psychopatę. Nawiązuje ze mną kontakt wzrokowy — jego jasne, podobne do lodu oczy zdają się pasować do całej jego istoty. I ta istota sprawia, że nagle spuszczam wzrok parę centymetrów niżej, na jego szyję. Jest zbyt intensywna.
— Ty... Szczypiaty Buszu, wszystko dobrze z tobą?
Patrzę na niego zdezorientowany. Nie zwracam uwagi na pomyłkę mojego imienia, stwierdzając, że to ostatnie, co w tej chwili mnie obchodzi. I tak pewnie popełniłem błąd, przedstawiając się obcemu Bezgwiezdnemu.
— Dwunożnym?! Tym pieprzonym potworom! — unosi się znowu. — Chcesz skazić mnie jakimś gównem, którego używają?
Czuję, że stresuję się jego nagłością, dlatego dyskretnie biorę trzy głębsze wdechy, nim dopuszczę do palpitacji mojego serca. Wiem, że jeśli dopuszczę samego siebie do zestresowania, przez dłuższy czas nie będę mógł się uspokoić.
— Obserwuję zawsze to, co robią. Nie musisz się bać.
— Nie boję się — syczy spomiędzy kłów.
Pies wygląda na urażonego moimi słowami. Obserwuję go niepewnie i nawet nie reaguję, gdy łapą wylewa cenną dla mnie zawartość miski. Och, ta moja wewnętrzna chęć pomagania i bycia dobrym naprawdę w końcu źle się dla mnie skończy. O ile już nie skończyła. Czuję narastającą irytację i wiem, że zaraz ze mnie wypłynie, tak samo, jak środek do odkażania ran.
— Może jednak mam być twoim lekarzem od głowy? — pytam w pewnej chwili. — Nie chwaląc się, myślę, że nie jestem w tym taki zły.
Widzę po jego pysku, że się wścieka. Wiem już też, że przesadziłem. Niekiedy mam problem z powstrzymaniem się od powiedzenia czegoś — nieważne, czy jest to potrzebne, czy nie, bądź czy kogoś tym urażę. Sam nie mam pojęcia, z czego to wynika i czemu tak często nie mogę nad tym zapanować. Nie potrafię nawet nauczyć się na własnych błędach i nie dopuścić do powtórzenia tego samego — i w tej chwili diametralnie tego żałuję.
<Cierniu?>
[1124 słowa: Szkarłatny Bluszcz otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz