Nigdy nie przepadałem za Dwunożnymi.
Mówią w dziwnym, niezrozumiałym i skomplikowanym języku, mają chude, różowe łapy i zachowują się tak skrajnie, że nikt nigdy nie wie jak zareagować na ich zachowanie. Niektórzy w okolicach podsuwają nam pod nos jedzenie Pieszczochów, próbując nas dotknąć za każdym razem, jak tylko odważymy się zbliżyć. Inni, przeciwnie do drugiej grupy, chcą nas odgonić, kiedy tylko muśniemy ich futrem.
Jest też najgorszy sort Dwunożnego, chodzące przeciwieństwo dokarmiających nas staruszek. Ci śmierdzą, jakby nie znali żadnego źródła wody, ba, nawet nie wykorzystywali śniegu w Porze Nagich Drzew do zmycia z siebie tej bezwłosej woni. Z każdym podejściem ich odór wydaje się coraz bardziej gorzki, silnie uderzając w psie nozdrza, a oni zataczają się głupawo, bełkocząc coś pod nosem.
Nigdy w życiu nie pomyślałbym też, że upodobnię jakiegokolwiek psa do Dwunożnego. Tymczasem Irysowe Serce, kręcąc się w kółko i wpadając na przemian to na mnie, to na pudła, zachowuje się jak ten śmierdzący Bezwłosy.
— Irysko? Jak się czujesz? — pytam zmartwiony.
Ruda chichocze głośno, po czym ociera się bokiem o moją pierś. Przełykam ślinę, zaskoczony nietypową reakcją dla suki.
— Jak nigdy! — parska. — Cały świat wydaje się jakiś… piękniejszy. I twój pysk, Korzeniu. Wiedziałeś, że masz taki seksowny pysk? Myślałam o tym od dawna, ale, na Gwiezdnych, teraz wyglądasz jakoś przystojniej.
Mrugam kilkukrotnie. Stoję jak sparaliżowany, już nawet nie odsuwając się od Rysy, zbyt bardzo niedowierzający, że to naprawdę dalej ona. Może coś ją opętało? Ma jakiś zmarłych wrogów, którzy teraz się na niej mszczą?
— Nasze dzieci byłyby takie ładne, Korzeniu — Niemal krztuszę się samym powietrzem z wrażenia. — Powinniśmy zrobić sobie dzieci. Teraz.
— Teraz?
— Teraz!
Nawet nie zastanawiam się nad słowami wypowiedzianymi przez Wodną. Nie jest sobą, to wiem na pewno; coś musiało się wydarzyć w przeciągu ostatniej godziny naszego spotkania. W mojej głowie panuje pustka, istna dziura czasowa. Przecież Irysowe Serce na początku rozmawiała ze mną jak dawniej, a później… no właśnie, co później? W ciągu parunastu minut zaczęła zachowywać się, jak głupawy Dwunożny.
Prostuję się z przerażeniem. Co, jeśli właśnie o to chodzi? Targ to zbiorowisko Bezwłosych. Nawet jeśli ten teren teraz z nich pustoszeje, to nadal zostają po nich jakieś pozostałości. Mój mózg pracuje na najwyższych obrotach, przyjmując każdą możliwą opcję, jaka mogła się wydarzyć. Może Rysa zaraziła się chorobą tych śmierdzących Bezwłosych?
Szturcham ją nosem w bok, pchając lekko do przodu. Nawet jeśli nie jestem niczego pewien, nie mogę zostawić jej na pastwę losu, a tym bardziej oddać ją w tym stanie Flumine. Podgrzybkowa Sierść nie ufa mi już od momentu, kiedy nieumyślnie sabotowałem medykamenty zastępczyni, nie uwierzy mi więc i teraz kiedy przyprowadzę do Starego Domu chorą, bełkoczącą Iryskę. No, może sama Rysa będzie miała większą ochotę mnie za to zabić, niż cały jej klan razem wzięty, kiedy tylko odzyska swoją świadomość.
— Idziemy — mówię stanowczo, podpierając jej bok, na wypadek gdyby za bardzo się chwiała.
— Idziemy robić dzieci?
Wzdycham męczeńsko, nie zaprzestając kroku.
— Zapytaj mnie o to kolejny raz, jak tylko wrócisz do siebie.
Wydaje się zawiedziona, ale chwilowo zamyka pysk. Jej wzrok wygląda na zamglony, a sama suka niemrawym krokiem stąpa po świeżym śniegu. To będzie długa droga, myślę, kiedy Irysowe Serce poślizguje się na zlodowaciałym chodniku i ląduje z pyskiem na ziemi. Szybko chwytam ją zębami za kark, podnosząc niczym niesforne szczenię w żłobku, po czym rozglądam się dookoła, czy nikt nie widział dziwnego zachowania zastępczyni Flumine.
Droga dłuży się w nieskończoność, kiedy Rysa co chwile staje albo ślizga się na chwiejnych nogach. Niemal bez przerwy mamrocze coś pod nosem, ale bełkot jest tak chaotyczny, że ledwo rozumiem choćby słowo. Próbując skrócić ścieżkę do parku, ignoruję wszelkie jej kłopotliwe komentarze, na przemian wypytując tylko o to, jak się czuje i czy jest już jej lepiej.
Zadaję to pytanie z sześćdziesiąt razy, nim przed oczami majaczy mi sylwetka starego blokowiska. Nie, nie jest jej lepiej ani trochę.
W normalnych warunkach zapewne właśnie wierzgałaby i protestowała, nie chcąc wchodzić na „wrogie” tereny Bezgwiezdnych, nawet jeśli nasze klany obecnie mają sojusz, a ja panoszę się po terytorium Wodnych niczym urodzony wojownik Flumine (nie, żeby tak właśnie nie było). Tym razem jednak Irysowe Serce potulnie daje się prowadzić, do momentu aż siłą nie wpycham jej do jednego z budynków.
Leonis stoi o kilka susów królika od nas, opierając się ciałem o ścianę. Zmrużonymi oczami wpatruje się w zastępczynię Flumine, zupełnie jakby jej widok go nie zaskoczył, albo nie dawał tego po sobie poznać. Nawet pojedynczy mięsień jego ciała nie drgnie, stojąc w kamiennej pozycji.
— Myślałem, że jesteś liderem, nie porywaczem — mamrocze medyk. Słowo „lider” wypowiada z takim naciskiem, jakby była to największa obelga, jaka może mu wypełznąć z pyska. Mimo szczerych chęci nie mogę zignorować jego złośliwego komentarza, wiedząc, że ten będzie mi potrzebny.
— Iryska jest chyba… chora — tłumaczę, z czułością obserwując sukę, która potyka się o własny ogon. Leonis omiata ją pogardliwym wzrokiem.
— Dziwisz jej się? To jasne, że jest chora, jeśli umawia się z takim cymbałem.
Wzdycham cicho, bezsłownie prosząc Leonisa o pomoc bursztynowymi oczami.
— Zgodzisz się, jeśli obiecam przez następny miesiąc zbierać zioła za ciebie, żebyś nie musiał zabierać leniwego zadu poza obóz? — proponuję grzecznie, uśmiechając się krzywo.
Waha się, marszcząc gniewnie nos. Spojrzenie jego jasnych oczu na przemian ląduje to na mnie, to na Irysowym Sercu, jakby medyk zastanawiał się, czy pomoc liderowi swojego klanu i zastępczyni wrogiego jest dla niego opłacalna.
— Zgoda.
Ze zgarbioną postawą posuwa się w głąb obozowiska Bezgwiezdnych, a ja ciągnę za sobą Rysę, która jest bardziej zainteresowana tynkiem odpadającym ze ścian. W popłochu rozglądam się wokół siebie, pilnując, żeby żaden z członków nie zobaczył na naszym terytorium obcego. Rozluźniam się nieco, kiedy zdaję sobie sprawę, że zasadniczo Bezgwiezdni widzieli tutaj już na tyle dziwne rzeczy, że nie będą zdziwieni romansem lidera z zastępczynią.
Irysowe Serce kicha głośno, kiedy wchodzimy do pomieszczenia medyka. Zapach ziół jest na tyle intensywny, że nawet mnie drażni w nos, ale Leonis wygląda na przyzwyczajonego do silnej woni. Spodziewam się, że zacznie szukać jakiś tajnych roślin na chorobę Rysy, ale ten niedelikatnie popycha rudą na podłogę, przypatrując jej się z bliska.
— Otwórz pyszczek — fuka. — O, tak. Aaaaa-
Suka posłusznie wydaje z siebie samogłoskę, machnięciami ogona ścierając kurz z podłoża.
— A teraz zrób kółeczko wokół siebie — kontynuuje badanie, w powietrzu łapą tworząc zygzak. Zadowolona z siebie Irysowe Serce wypełnia jego rozkaz, jak głupi szczyl, goniąc własny ogon.
Orientuję się, że coś jest nie tak, dopiero kiedy na wargi Leonisa wpełza usatysfakcjonowany, acz wredny uśmiech, a pies każe jej przeturlać się po całym pomieszczeniu. Z suchym prychnięciem szturcham Leonisa między żebra.
— Jakie wyniki, doktorze?
Odchrząkuje, ponownie przyjmując kamiennie poważny wyraz pyska.
— Nie jest chora — mówi. — Ale dla pewnej diagnozy mógłbyś mi opowiedzieć, co się wydarzyło, odkąd się spotkaliście.
— Utknęliśmy pod mostem w deszczu i-
— Dzisiaj, do stu Dwunożnych.
— Och — zacinam się, przestępując z łapy na łapę. — No to… wpadliśmy na siebie na targu. Potem Irysowe Serce się czegoś napiła, porozmawialiśmy chwilę i nagle wydarzyło się z nią to.
— Napiła się czegoś na targu? — Kiwam głową w odpowiedzi. Leonis wywraca oczami. — W Porze Zielonych Liści zgłosił się do mnie Bezgwiezdny, który zjadł chrupki od Dwunożnych. Co prawda nie zachowywał się, jakby zamienił się z wróblem na rozumy, ale też nie czuł się dobrze. Myślę, że jedzenie Dwunożnych może szkodzić psom, bez wyjątków.
Marszczę czoło zaniepokojony, po czym siadam obok Irysowego Serca. Rude ciało rozłożyła na podłodze, równocześnie przymykając powieki. Nie jestem do końca pewien, czy śpi, zemdlała albo już nie żyje.
— To znaczy, że z tego wyjdzie?
Medyk wzrusza ramionami, nerwowo poruszając końcówką ogona. Jego zbliżenie się do drzwi pomieszczenia sugeruje mi, że się spieszy, albo przyjmując wersję w bardziej leonisowym stylu: nie chce mu się już ze mną rozmawiać.
— Może. A może nie. Wyglądam ci na specjalistę od żarcia Dwunożnych? — fuka. — Pilnuj ją przez tę noc, jeśli nie zejdzie, to powinna wrócić do siebie.
Bez słowa pożegnania przymyka za sobą drzwi, a ja zanurzam nos w futrze Iryski, skupiając się tylko na jej obecności i tym, żeby poczuła się lepiej.
<rysiu?>
[1315 słów: Klematis otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz