29 grudnia 2020

Od Klematisa CD Szramy

Staram się ignorować Richiego, jakby zupełnie się nie odnalazł. Sierść jeży mi się na karku na samą myśl o oddalaniu się od grupy, choć nie jestem do końca pewien dlaczego; intuicja podpowiada mi, że rozdzielenie patrolu byłoby niczym strzał w kolano, więc przybliżam się do dwójki swoich towarzyszy, rudym futrem niemal muskając ich ciała.
Stawiając ciężkie kroki po oblodzonym chodniku, próbuję odepchnąć od siebie strach, zupełnie irracjonalny w tejże sytuacji. Richard miał rację, mówiąc, że towarzyszą nam tu jedynie kości. Zmarli Wyprostowani raczej nie wstaną z grobu i nie będą nas nękać.
— Więc — zaczynam — mówisz, że w porze opadających liści były tutaj tłumy?
Odpowiada mi zdecydowanie zbyt długa cisza. Najwyraźniej tylko mnie dopada paranoja otaczającej nas pustki i żałości, co wygląda na domenę tego miejsca. Skoro sami Bezwłosi tu przebywają, co mogłoby nam zagrażać? Co prawda, lepiej pominąć fakt, że Dwunożni często sami w sobie są powodem naszych zmartwień, szczególnie te ich wynalazki, ale opustoszały plac o nieprzyjaznym klimacie nie łypie na nas jarzącymi reflektorami, podobnie jak i nie widzę tutaj Hycla czy inną dwunożną karmę dla wron.
Wzdycham męczeńsko, dumnie wypinając pierś, popisowo pokazując Bezgwiezdnym, że smutne nagrobki nie są niczym strasznym dla nieustraszonego lidera.
— Po prostu przejdźmy przez cmentarz jak najszybciej — rzucam, sztucznie dodając do swojego głosu pewności siebie, ale wychodzi to wyjątkowo niezdarnie, kiedy słowa łamią mi się w połowie, ukazując moją tchórzowską stronę.
Drobne płomyki rozżarzone na licznych kopczykach równomiernie porywane są przez wiatr. Część gaśnie, dodając dodatkowe czterysta punktów do grozy tego miejsca, ale nadal tlący się podczas zamieci ogień wywołuje we mnie rosnącą panikę. Wbijam pazury w ziemię, próbując wyrównać oddech. Patrzące na mnie zewsząd płomienie wyglądają, jakby próbowały mnie otoczyć, a ich nieutrzymanie na wodzy nawet podczas pory nagich drzew sprawia, że samokontrola zaczyna ze mnie ulatywać. 
 
Uderza mnie obraz dawnego domu. Duszę się, uporczywie próbując zachłysnąć się powietrzem, ale na moim języku osiada gorzki smak dymu. Całe ciało płonie żywym ogniem, ale pomimo ogromnego cierpienia z gardła nie wydobywa się choćby najmniejszy odgłos.
Kiedy otwieram oczy, na zewnątrz zaczyna zapadać zmrok. Pozostałości ze spalonego futra obłożone są jakąś lepką mazią medyka, ale nie wyczuwam jego obecności w pobliżu; zresztą, nawet jeśli byłby obok i tak nie próbowałbym się odezwać. Wstrząsają mną konwulsje, ale nie jestem w stanie poruszyć choćby pojedynczym mięśniem oprócz przymulonego mrugania. Dopiero po kilkunastu uderzeniach serca zaczynają docierać do mnie dźwięki, zagłuszane szumem krwi w uszach.
— Musimy poczekać na deszcz, żeby wrócić do obozu — odzywa się zastępca, najwyraźniej próbując uspokoić przerażony tłum.
— Gdzie jest Popielaty Strumień?! Na Gwiezdnych, Burzowe Gardło też zniknął!
Zapada cisza. Najwyraźniej zastępca odwagi nie ma ochoty odpowiedzieć.
— Popielaty Strumień i Burzowe Gardło wrócili do obozu, żeby odzyskać Zroszoną Stopę.
Charczące kaszlnięcie opuszcza mój pysk. Na samo wspomnienie o tym imieniu tracę oddech. Jeden z wojowników odwraca się w moją stronę, rzucając mi na wpół współczujące, na wpół zirytowane spojrzenie, ale nikt nie postanawia mi pomóc.
— Powrót do obozu to skazanie ich na śmierć. Zroszona Stopa powinna zgnić w tych płomieniach, jak zresztą sama chciała.
— Zroszona Stopa była wojowniczką jak wszyscy inni.
— Ten pożar to jej wina!
— To rozkaz lidera, lisie łajno! — syczy zastępca tak gniewnie, jakby tylko jedno uderzenie serca dzieliło go od całkowitego wybuchu. Ku jego zadowoleniu, wszyscy się uciszają: słowo przywódcy stanowi prawo.
Szelest gałązek pod łapami alarmuje Wodnych. Popielaty Strumień i Burzowe Gardło wychylają się zza krzaków, za sobą ciągnąc bezwładne ciało rudej suki. Jej klatka piersiowa ani drgnie, a widok spalonej żywcem skóry powoduje, że paru uczniów odwraca głowy w drugą stronę.
Medyk podchodzi niepewnie do ofiary, jakby obawiając się, że ogień przeniesie się i na niego.
— Zroszona Stopa nie żyje — mamrocze, pochylając się nad jej ciałem.
Nie panuję nad głośnym szlochem, który mną wstrząsa. Mama nie żyje? Mama chciała, żebym to ja zginął. Mama powiedziała, że Gwiezdni chcą, żebym umarł. Więc dlaczego przez Gwiezdnych teraz ona nie żyje, skoro śmierć była moim przeznaczeniem?
 
— Cholerne kundle znowu tutaj! Kysz!
Wrzask Dwunożnego wyrywa mnie z myśli tak gwałtownie, że bez większego przemyślenia rzucam się przed siebie.
— Wiejemy! — rzucam do patrolu, nie ukrywając łamiącego się głosu.
Przepycham się pomiędzy nagrobkami, przy okazji strącając z kamienia tlący się ognik. Rytm mojego serca przyspiesza wcale nie przez bieg, a świat zaczyna wirować, ale nie przestaję brnąć przed siebie, już po chwili znajdując się przed ogrodzeniem cmentarza. Pręty są dosyć wąskie; przez myśl przemyka mi wyrzut, że nie jestem kotem, ale nie poddaję się, przeciskając ofutrzone cielsko przez płot. Po drugiej stronie ból żeber w akompaniamencie paniki odbiera mi oddech, ale resztkami świadomości próbuję utrzymać się na chwiejnych łapach. Nawet jeśli brakuje mi kontroli nad przeszłością i każdym drobnym szczegółem strachu z nią związanego, nadal jestem liderem. Reszta klanu musi być bezpieczna.
— Gdzie… gdzie Richie? — dyszę w stronę Szramy, której wątła sylwetka rozmazuje mi się przed oczami. Pręgowane futro łączy się w ciemne cętki, a długie nogi wyglądają na wyższe niż zawsze.
Zanim zdąży mi odpowiedzieć, mdleję, pogrążony w wizjach otaczających mnie płonących ścian.
<Szramo?>
[818 słów: Klematis otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz